
Jeszcze przed wojną mieszkaliśmy na obrzeżach Liverpoolu, w slumsach. Ja, rodzice, pięć sióstr i dwóch braci. W domu były trzy łóżka, jedno dla mamy i taty, drugie dla dziewczynek, a to w maleńkim pokoju na piętrze dla chłopców. Oprócz nas w łóżku spały setki, a może nawet tysiące robaków: karaluchy, pchły, pluskwy. Plugastwo cieszyło się zgnilizną, wilgocią i brudem, nie dało rady się go pozbyć. Nikt już nawet nie próbował.
Nieraz grzebaliśmy w śmieciach, szukając czegoś do jedzenia. Towarzyszyły nam szczury tak jak my wiecznie głodne. Zawsze najbardziej poszkodowany był Ray. Miał dopiero trzy lata, ja cztery więcej. Starałem się nim trochę opiekować. Czasem przytulałem w nocy, gdy przestraszony, sam nie wiedziałem czym, bo przecież nie piskiem myszy czy krzykami sąsiadów, nie mógł zmrużyć oka. Ciągle pamiętam te duże, piwne oczy. Jeszcze nie do końca dobrze mówił, raczej tylko pojedyncze słowa, głównie „mama”, „tata”, ”jeść” i „pić”. Na mnie wołał tak śmiesznie – Chri, od Christopher, nawet nie Chris, tylko Chri.
Tego dnia bawiliśmy się na podwórku, to znaczy ja i dwóch moich kolegów Paul i Robert. Zbieraliśmy kamienie i wyobrażaliśmy sobie, że to nie kamienie, lecz jakieś zwierzęta. Ja miałem konia, tygrysa i świnię. Tygrys atakował wychudzoną owcę Paula, a wilk Roberta moją świnię o przesadnie dużych uszach. Śmialiśmy się i krzyczeliśmy. Głośno, chyba trochę za głośno. I wtedy podszedł do nas Ray. Ściskał w dłoni lekko żółty kamień. Cicho do mnie powiedział:
– Chri, le… lew. – Pokazał mi zdobycz, która rzeczywiście przypominała lwa z rozwianą na wietrze grzywą, z łapami zakończonymi ostrymi pazurami i z zakręconym w literę ”S” ogonem.
– Tak, masz rację. Chcesz się z nami pobawić? – zapytałem, patrząc niepewnie na kolegów.
Przytaknął. Wyglądał na mocno z siebie zadowolonego. Niestety, szczęście Raya nie trwało długo. Robert popchnął go na ziemię i wyrwał kamień. Ray zaczął przeraźliwie płakać, a ja – sam siebie zaskoczyłem, bo uważałem się za ciamajdę – rzuciłem się z pięściami na kolegę. Rozwaliłem mu nos i odzyskałem lwa. W nocy razem z bratem bawiliśmy się nim w łóżku. Udawaliśmy, że groźny drapieżnik poluje na pchły. Rayowi udało się nawet powiedzieć, że dziękuje i że byłem odważny.
Następnego dnia rano poszedłem do szkoły, a gdy wróciłem, Ray leżał w łóżku z wysoką gorączką. Wymiotował. Wieczorem, kiedy zasnął, wyjąłem mu z kieszeni lwa. Ukradłem kamień.
Kolejne dni pamiętam jak przez mgłę. Płacząca matka, smutny ojciec, sąsiadka znachorka odprawiająca niepojęte dla mnie rytuały. I w końcu ten okropny, deszczowy dzień. Piętnasty listopada. Nienawidzę tej daty. Mała trumna, jak dla lalki, sunąca do ciemnego tunelu. Nie wiedziałem, przez kogo była niesiona, odnosiłem wrażenie, że sama płynęła w powietrzu. Ponure drzewa machały gałęziami, rozmazując po niebie szarą farbę, w moich zabłoconych butach chlupała woda, zimny wiatr chłostał twarz, a w głowie snuła się obrzydliwa myśl, że to dobrze, że odszedł Ray, nie ja. Od tamtej pory zacząłem chorobliwie bać się śmierci.
***
Parę dni później, brudny i głodny siedziałem pod odrapanym murem i niczym zahipnotyzowany gapiłem się na kamień, to znaczy na lwa. Rozwiana grzywa, prężne ciało, silne łapy, no i oczy. Oczy… One rozbłysnęły na fioletowo i zaczęły mnie przyciągać. Stawały się coraz większe i większe, a ja coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu utonąłem w fiolecie.
Już nie dotykałem tyłkiem mokrych, chodnikowych płyt, lecz stałem na miękkim podłożu pod rozłożystym dębem. Do mojego nosa docierał zapach sosnowej żywicy, zbutwiałych liści i grzybów. W oddali słyszałem pohukiwania sowy, jakieś trele, świergot rudzika.
Ktoś podmienił też moje ubrania – nie miałem na sobie przemoczonych trzewików, powycieranych na kolanach sztruksów i pocerowanego w wielu miejscach pulowera po kuzynie, który mieszkał w Manchesterze, lecz skórzane buty, spodnie, białą koszulę i kamizelkę z frędzlami. Nie byłem zabiedzonym dzieckiem z przedmieścia, lecz… lecz kim? Nie wiedziałem.
Powoli ruszyłem w kierunku majaczącej na tle szarego nieba góry. Kamienista ścieżka, wyciągające do mnie liściaste ramiona krzaki i szumiące drzewa. Przeszedłem obok spalonego pnia i nagle usłyszałem czyjś szept:
– Chri… Chri…
Zatrzymałem się i zajrzałem za uszkodzone piorunem drzewo. Pusto.
– Chri… Chri…
Rozgarnąłem krzaki, a tam na ziemi kucał Ray.
– Chri! – wykrzyknął, po czym rzucił mi się na szyję.
Był tak okropnie zimny, nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że ktokolwiek może być aż tak zimny.
– Ray, ty przecież nie żyjesz – wymamrotałem, po czym postawiłem brata na grząskim podłożu i zacząłem uciekać w stronę góry.
Biegłem i biegłem, i biegłem, a niebo zmieniało kolor ze stali na kobalt, aż w końcu zrobiło się zupełnie ciemno, czarno. Nic nie widziałem, potknąłem się o coś, pewnie o korzeń i jak długi upadłem na kamienie. Do moich uszu dobiegł przeraźliwy ryk dzikiego zwierza. Ryk lwa.
Ocknąłem się w łóżku zlany potem. Dostałem gorączki i rodzice myśleli, że ja też zachorowałem. Matka siedziała nade mną, a w jej oczach kręciły się łzy.
– Mamo, czy ja umrę?
– Nie – odpowiedziała bardzo cicho i niepewnie, tak, że wcale jej nie uwierzyłem, po czym pocałowała mnie w czoło i dodała odrobinę pogodniejszym tonem:
– Przyniosę ci wodę. Musisz dużo pić.
Wyszła, a ja dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że w dłoni wciąż ściskam ten przeklęty kamień. Powoli wstałem i podszedłem do okna z zamiarem wyrzucenia lwa na tonącą w strugach deszczu ulicę. Uchyliłem szybę i w ostatniej chwili się zawahałem. A co jeśli Ray… jeśli on potrzebuje pomocy? Jeśli ten kamień w jakiś magiczny sposób pochłonął mojego młodszego brata i jeśli to ja muszę go uratować?
Poczłapałem z powrotem do łóżka, zacisnąłem zęby i wbiłem wzrok w lwa. Nie czekałem długo, by jego ślepia ponownie rozbłysnęły purpurą. Kroki matki na schodach przeszły w szelest liści.
– Chris, śpisz, kochanie? Chri… Chri…
– Gdzie jesteś Ray?! – wrzasnąłem.
– Chri… Chri…
Szedłem bardzo powoli, zapadał zmierzch i w lesie znowu robiło się ciemno, poza tym niedawno musiał padać tu deszcz, bo kamienie nie dość, że ostre, były też bardzo śliskie, a ja nie chciałem się przewrócić. Serce tłukło mi się w klatce piersiowej niczym uwięziony ptak, zaciskałem pięści, raz po raz rozglądając się na boki z nadzieją, że dojrzę brata, ale jego głos wciąż dobiegał z bardzo daleka.
– Chri… Chri…
Z każdym krokiem przybliżałem się do góry. Dopiero teraz, poprzednio tego nie zauważyłem, dostrzegłem, że była bardzo płaska i zupełnie łysa, żadnych drzew ani krzewów, a do tego żółta, czyżby zbudowana z piasku?
– Chri…
Raptownie się zatrzymałem, prawie wpadając na Raya. On wyrósł przede mną niczym spod ziemi.
– Chri… nie bój. – Maleńkim palcem wskazał górę.
Zmrużyłem oczy i przez moment odniosłem wrażenie, że góra się poruszyła, że zmieniła kształt, że… Nie, to nie mógł być lew. Kilkukrotnie zamrugałem, po czym przycisnąłem Raya do piersi, a on wyszeptał:
– On ci pomóc… Walcz.
– Kto?
– Ty nie umierać. – Ścisnął mocno moją dłoń, po czym rozpłynął się w powietrzu, a ja przeniosłem wzrok na górę, ale to już nie była góra, lecz sfałdowany, zapchlony koc, którym otuliła mnie matka.
W nocy z całej siły ściskałem w dłoni pamiątkę po bracie i modliłem się, żeby wyzdrowieć. Nie wiedziałem, czy pomógł mi Bóg, czy lew, czy Ray, czy co innego, ale rano obudziłem rześki i pełen energii, ale… bez kamienia. Bezskutecznie spędziłem cały dzień na kolanach, próbując odnaleźć zaginionego władcę pustyni. Sprawdzałem pod materacem, pod łóżkiem, pod chodnikiem, w szparach między podłogowymi deskami. Nic. Pomyślałem, że może to Ray go zabrał, że może to była cena za moje życie.
***
Minął kolejny rok, biedny, deszczowy i smutny. Nieraz budziłem się w nocy i po omacku szukałem w łóżku Raya, a znajdowałem jedynie pchły i inne robactwo, no był tam jeszcze mój drugi, trzy lata starszy brat Steven, ale on… On zawsze odwracał się do ściany, mamrocząc, że przeszkadzam mu spać.
A potem wybuchła wojna. Śmierć przechadzała się po ulicach, zakładała na głowy przechodniów czarne worki i ściskała. Ściskała bardzo mocno. Jednym z nich udusiła ojca – zginął podczas bitwy o Anglię, a rok potem dwie siostry, które odeszły z tego świata w trakcie bombardowania w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym. Tak czy inaczej, ja wciąż tu byłem, na tej tonącej w morzu łez wyspie; chudy, smutny i milczący, ale żywy.
Kilka dni po tym, kiedy Luftwaffe zaatakowała Liverpool, w gruzach, z których wystawały jedynie samotne kominy, znalazłem lwa albo raczej to król zwierząt znalazł mnie. Mglistym porankiem szedłem ostrożnie przez zgliszcza, wsłuchując się w chrzęst żwiru pod zabłoconymi butami i wtedy w ruinach coś zabłyszczało. Myślałem, że to moneta, parę pensów albo nawet funt, serce mocniej mi zabiło, nachyliłem się i ujrzałem jego purpurowe ślepia. Nastał mrok.
Po ułamku sekundy maszerowałem przez las, ten sam, w którym spotkałem Raya, ten sam, ale inny, bo drzewa, krzaki, kamienista ścieżka, wszytko spływało krwią. Wyszeptałem imię mojego zmarłego brata, ale odpowiedziała mi jedynie upiorna cisza, jakby w lesie nikogo nie było, ani Raya, ani żadnych zwierząt. Spojrzałem w stronę rozpłaszczonej góry. Ona ciągle wylegiwała się pośród zielono-karmazynowych koron drzew. I… znowu odniosłem wrażenie, że się poruszyła, że na moment zrobiła się wyższa, by po ułamku sekundy powrócić do poprzedniego rozmiaru. Maszerowałem w jej kierunku, przyciągany jakimś magicznymi wibracjami.
Szedłem i szedłem, aż do moich uszu dobiegł przeraźliwy ryk. Zamarłem niczym rażony piorunem i wbiłem wzrok w górę, to ona ryknęła, bo to nie była góra, lecz olbrzymi lew, z którego oczu płynęły łzy. Morze łez i krwi, morze, które zalało i las i mnie. Utonąłem w nieskończonej czerni.
Gdy odzyskałem świadomość, leżałem skulony na gruzie, a w ręce ściskałem kamień w kształcie lwa. Rozejrzałem się niepewnie wokół siebie, jakbym bał się, że zaraz stanie się coś złego, po czym powoli wstałem i podreptałem do domu. Matka siedziała przy stole ze Stevenem. Pili herbatę. Kiedy tylko mnie zobaczyła, powiedziała zachrypniętym głosem:
– Dobrze, że jesteś, martwiliśmy się o ciebie. Myśleliśmy… – Nie dokończyła, pochyliła głowę i utkwiła spojrzenie w czubach powycieranych trzewików.
– Myśleliście, że zginąłem.
To były takie czasy, wychodziłeś i nie wracałeś, kładłeś się do łóżka, zamykałeś oczy i już nigdy więcej nie spoglądałeś na słońce, wojna w zastraszającym tempie pożerała ludzi na śniadanie, obiad i kolację, a potem tańczyła, wypluwając dookoła siebie kości umarłych, które wbijały się w mózgi tych jeszcze pozornie żywych. W mój mózg.
W dzień i w nocy nosiłem w kieszeni lwa i przed pójściem spać wpatrywałem się w jego ślepia, chciałem, żeby rozbłysnęły, nie, tak naprawdę chciałem czegoś więcej, chciałem, żeby lew ożył, pokonał niemieckich żołnierzy, zatrzymał bombowce, żeby przegonił zło i uratował Anglię. On jednak uparcie pozostawał nieruchomy. Pomyślałem, że ta wojna, że to całe cierpienie i ból, że to wszystko moja wina, bo go ukradłem. Lew powinien być zawsze z Rayem, a nie ze mną. Może gdybym nie wyjął kamienia z kieszeni brata, on wciąż by żył? Może to ja powinien umrzeć? Nie, proszę, ja tak cholernie bałem się śmierci.
***
W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym spakowałem do walizki parę ubrań, zdjęcie rodziców, przybory toaletowe i lwi kamień. Z wypiekami na policzkach wsiadłem do pociągu na stacji Lime Street i z duszą na ramieniu pojechałem do pracy w szkockiej wiosce West Calder, Brungrang. Małe domy, trójkątne i trapezowe dachy, wąskie ulice, inaczej niż w Liverpoolu, ciaśniej i bardziej swojsko, no może poza ciemną i ziejącą lękiem kopalnią łupkową, w której przyszło mi pracować.
Kopalnia – mroczna sieć tuneli. Gdy pierwszy raz zjechałem na dół, cały się trząsłem, a moje serce próbowało przebić klatkę piersiową i eksplodować. Strach. Nie tylko go czułem, ale też widziałem w oczach współtowarzyszy. Miałem zaledwie dziewiętnaście lat. Łupek, w który uderzały nasze kilofy, był szaroczarny, tak jak moja skóra, gdy wychodziłem na powierzchnię. Czerń i szarość, nie lubiłem tych kolorów. Czarne i szare ubrania na zbyt wielu pogrzebach. Czarne oczy i szare uszy Diabła, który chował się w wierzbie.
***
– John. A ty jak masz na imię? – Chłopak, w zbliżonym do mnie wieku, wyciągnął dłoń w geście powitania. Uśmiechnął się szeroko, ukazując pokryte żółtym nalotem zęby.
– Christopher. Chris. Miło cię poznać.
Dzień, dwa, trzy, tydzień i zostaliśmy przyjaciółmi, staraliśmy się być blisko siebie w podziemnym piekle, wspierać spojrzeniem i słowem. W niedzielę czasem spacerowaliśmy polnymi ścieżkami, rozmawiając o religii, przyrodzie i dziewczynach. Obydwaj byliśmy samotni jak okręty wlokące się przez szary ocean.
Przyszła zima, dużo ostrzejsza niż w Liverpoolu. Lodowate powietrze szczypało w policzki, szczególnie dotkliwie chwilę po wydostaniu się z podziemi. Śnieżne zamiecie i krótkie dni. Z oblodzonych ulic uciekaliśmy do zbudowanych z łupkowych cegieł domów. Wszyscy. Ludzie nas szanowali, nas górników. To było dla mnie dziwne, obce uczucie, dla zapchlonego dzieciaka ze slumsów.
Parę dni przed świętami na jednej z potańcówek poznałem Lucy. Pracowała w piekarni. Długie, blond włosy zaplatała w warkocze, które śmiesznie podskakiwały przy każdym kroku. I te usta, nigdy ich nie zapomnę – różowe, kształtne i zawsze skore od uśmiechu. Gdy zgodziła się iść ze mną na randkę, omalże nie zwariowałem ze szczęścia. Wyjąłem wtedy spod łóżka małą skrzynkę, a z niej kamień, po czym pocałowałem lwa o rozwianej grzywie i wyszeptałem:
– Dziękuję.
Przez chwilę znowu wydawało mi się, że kamień miał oczy, tylko takie mało widoczne, może dlatego, że były zamknięte. Ślepa miłość.
Pięć spotkań, cudownych spotkań, po czym poczułem się jak rozgnieciony zabłoconym, wojskowym butem robak. Znienawidziłem wszystkie kobiety i przyrzekłem sobie, że już nigdy się nie zakocham. Moja słodka Lucy, kiedy tylko zapoznałem ją z Johnem, po prostu odeszła. Powiedziała, że jej przykro, że z nim się lepiej rozumie, że może ja jeszcze jestem za młody i niedojrzały. Nie mogłem patrzeć ani na nią, ani na przyjaciela. Zostałem zdradzony. I kolejny raz wstrętny robal wykluł się w mojej głowie. Z całego serca, które wtedy pewnie było koloru szaroczarnego, pragnąłem, żeby im się nie udało.
Nowy rok, nowe postanowienia, nowe nadzieje, a ja wciąż chodziłem zgorzkniały. John odwiedził mnie dwa razy. Wiedziałem, że czuje się winny, ale nie potrafiłem mu wybaczyć. Krzyczałem, że nie chcę go więcej widzieć.
***
Tego ranka dziesiątego stycznia bardzo bolała mnie głowa, a niebo miało taki dziwny, nienaturalny kolor, trudno mi było je opisać, niby szare, ciemnoszare, a miejscami granatowe, ale te chmury… To chyba one wyglądały inaczej, niczym potwory o ostrych, szpiczastych zębach. Gdzieś w środku siebie czułem, że nie powinienem zjeżdżać pod ziemię. W oddali dostrzegłem Johna, pomachałem w jego kierunku, a on gdy tylko mnie zobaczył, podbiegł i mocno uścisnął. Razem wsiedliśmy do windy. Niestety mój niepokój nie znikał, lecz wprost przeciwnie – z godziny na godzinę się nasilał.
Jednakże wbrew moim obawom przez cały dzień wszystko szło jak po maśle. Zaprosiłem Johna do siebie na gorącą herbatę. Zbliżała się pora wyjścia z kopalni.
I… nadeszła ciemność. Potężne fale oceanu przewróciły nasze okręty, błyskawice spaliły żagle. Bezwładne ciała opadały na dno, coraz głębiej i głębiej w czarną otchłań. Ocknąłem się. Poczułem przeraźliwy ból przeszywający lewe ramię. Było przygniecione kamienną bryłą.
– John. Gdzie jesteś?
Cisza. Zacząłem macać prawą dłonią głazy wokół. Dotknąłem jakiegoś materiału. Pociągnąłem.
– John, John, proszę, odezwij się! Błagam!
Nie mogłem przesunąć się bliżej. Nagle usłyszałem, że coś wypadło z kieszeni moich spodni. Z trudem po to sięgnąłem. Lew. Byłem pewien, że schowałem go pod łóżkiem, nie miał prawa znajdować się ze mną w kopalni. Stwierdziłem, że mam jakieś omamy, że doznałem urazu głowy i oszalałem.
Ponownie próbowałem się poruszyć, poczułem rwący ból w ręce, moja głowa bezwolnie opadła na pierś, a oczy lwa zaświeciły intensywną purpurą. Znalazłem się w lesie, tylko nie na kamienistej ścieżce, lecz w jakiejś jaskini. Na zewnątrz lał deszcz, a ja leżałem wsparty na kamieniu u jej wylotu i gapiłem się na targane wiatrem drzewa. Było mi okropnie zimno, strasznie bolała mnie głowa i lewa ręka. Nie miałem siły się podnieść.
– Chri?
– Ray! – krzyknąłem, na tyle głośno na ile pozwoliły mi osłabione pracą w kopalni płuca.
Do moich oczu napłynęły łzy radości. Ray usiadł obok, wziął mnie za rękę i wtedy dojrzałem, że w jaskini oprócz mojego brata jest ktoś jeszcze… Jakaś kobieta w długiej sukni o bardzo chudej twarz i… Nie, nie, nie. Ona nie miała oczu.
– Ray! Ja nie chcę umierać! Odejdź! – Odepchnąłem brata i na czworaka wydostałem się z jaskini.
Człapałem po kłującym mnie w dłonie igliwiu, aż wreszcie w oddali zobaczyłem górę, nie, nie górę, lecz lwa.
– Pomocy! Pomóż mi! Wiem, że możesz. Błagam.
Upadłem na kolana. Z mojego czoła kapała krew, rękę szarpał rwący ból. A lew… Lew powoli wstał, po czym ryknął tak głośno, że zatrzęsła się pode mną ziemia. Chwilę później niebo rozświetliła błyskawica. Przez moment nic nie widziałem, a gdy odzyskałem wzrok…
Ujrzałem Johna, tylko że, jego twarz… Jego twarz nie była jego, tylko Raya. Dziecinna buzia w małej trumnie, nieruchoma, martwa. Znowu byłem w kopalni i patrzyłem na lwa, szepcząc słowa modlitwy, której nauczyła mnie matka. Strach. Blask fioletowych ślepi powoli słabł, aż zamieniły się w czarne węgielki. Nie wiem, ile czasu spędziłem w podziemnej pułapce. Kiedy wydobyli mnie na powierzchnię, wszędzie wyły syreny, a moim oczom ukazała się przerażająca ściana ognia. Zemdlałem i ocknąłem się już w szpitalu. John zginął podczas eksplozji, podobnie jak czternastu innych górników. Jego głowa została zmiażdżona. Ja miałem tylko rozcięte czoło i złamaną rękę, ale straciłem lwa. Straciłem Raya. Straciłem Johna.
Miesiąc później, wracając do domu, zobaczyłem Lucy, wychudzoną, ubraną na czarno, z opuchniętymi oczyma i bladymi wargami dziewczynę, którą kiedyś kochałem. Wiedziałem, że wolałaby, żebym to ja umarł. Nawet do niej nie podszedłem, by złożyć kondolencje, przecież to ja im źle życzyłem. Ja i lew. Życie Johna za moje. Zacisnąłem zęby tak mocno, że zapiszczało mi w uszach, po czym szybkim krokiem zacząłem oddalać się w stronę piekarni. Uciekałem przed Lucy, przed żałobą, a przede wszystkim przed śmiercią.
Ale uciekałem nieskutecznie, bo kobieta z jaskini uparcie mi towarzyszyła. Tego roku w Wielkiej Brytanii zima przybrała szatę, której nikt nigdy wcześniej nie widział. Temperatura spadła do minus dwudziestu stopni. Biała pani o lodowatym sercu kosiła ludzkie istnienia. Śmierć. Jak ja jej nienawidziłem, a ona sunęła za mną niczym cień.
***
Nigdy więcej już nie wróciłem do kopalni. W sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku wsiadłem do pociągu, który zawiózł mnie do Porthsmouth. Zamieniłem ziemię na wodę. Zapach zgnilizny na świeży powiew oceanu. Szaroczarny, kamienny sufit na błękit nieba.
Miasto wciąż znajdowało się w fazie odbudowy po wojnie. Zatrudniłem się przy rekonstrukcji domów w Leigh Park. Było mi tam dobrze. Czułem przypływ nadziei w sobie i innych, w budowlańcach, inżynierach, ich żonach, córkach i synach. Słońce znowu zaczęło się śmiać, a my naprężaliśmy dzielnie mięśnie, by cieszyć się wraz z nim. Pamiętam imprezę zorganizowaną z okazji ukończenia pierwszego budynku mieszkalnego w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym. Wtedy pierwszy raz w życiu za dużo wypiłem. Miałem słabą głowę i nawet nie wiedziałem, jak wróciłem do domu. Naszą radość tylko czasem zaburzały znajdowane wśród gruzu bomby te, które na szczęście nie zdążyły wybuchnąć, ale ciągle przywoływały przykre wspomnienia.
Dwa lata później zacząłem pracować w porcie. Morze, zimne, ale piękne i wolne. Ogromne okręty dokujące każdego dnia w naszej zatoce jak przybysze z dalekich krain spragnieni snu. Lubiłem Portsmouth za ładną, przynajmniej jak na Wielką Brytanię, pogodę. Pewnego, ciepłego wieczoru wracając ze stoczni, spotkałem zapłakaną kobietę.
– Wszystko w porządku? – zapytałem nieśmiało. Nigdy nie uważałem się za skutecznego podrywacza, a po historii z Lucy, wręcz unikałem kontaktu z dziewczynami.
– Ta… Ta… Tak – wyjąkała szatynka, o niebieskich oczach, z lekką nadwagą. Próbowała się uśmiechnąć, ale jedynie dziwnie wykrzywiła wysuszone usta.
– To dlaczego płaczesz? – Poczułem, że się czerwienię, jednocześnie ciesząc się, że ciemność ukrywa moje zażenowanie.
– Rozstałam się z narzeczonym, a za dwa miesiące mieliśmy wziąć ślub.
Przez chwilę milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Zacząłem żałować, że ją zaczepiłem. Chrząknąłem i powiedziałem cicho:
– Powinnaś iść do domu. Niebezpiecznie tak wieczorem, dla młodej kobiety… Samej… Chyba rozumiesz, o co mi chodzi. A twój narzeczony pewnie wróci. Jak masz na imię?
– Saoirse – odpowiedziała drżącym głosem.
– Christopher. Saoirse? To nie jest angielskie imię. Skąd pochodzisz?
– Z Irlandii. – Spuściła wzrok.
– Odprowadzę cię. Dobrze?
Pokiwała głową i już więcej się do siebie nie odzywając, podreptaliśmy w stronę Pulsgrove. Darren, bo tak na imię miał niedoszły małżonek, nie wrócił. A my z Saoirse spędzaliśmy razem coraz więcej czasu. Na początku tylko jako przyjaciele, nie czułem do niej niczego takiego jak do Lucy. Pracowała w sklepie na rogu, mieszkała z matką i dwiema siostrami. Była po prostu fajną dziewczyną. Poza tym wolałem szczuplejsze i o pełniejszych ustach, ale z czasem… Pojawiło się przyzwyczajenie, potrzeba bycia obok siebie, wspierania się w gorszych momentach i wspólnej radości. Cztery lata później pobraliśmy się, trochę bardziej z rozsądku niż z wielkiej miłości. Tak czy inaczej, tego dnia wyjąłem z szafki pod biurkiem kamień w kształcie lwa i wyryłem na nim napis „love”, jakbym chciał zaczarować rzeczywistość i sprawić, że będziemy szczęśliwym małżeństwem.
Myślałem, że wkrótce pojawią się dzieci. W jakiś sposób czułem, a raczej miałem nadzieję, że w moim synu wróci do mnie Ray, znowu się uśmiechnie i powie:
– Chri…
Niestety, lata mijały i nic. Nasz dom pozostawał wolny od dziecięcych psot, wrzawy i krzyków. Zrobiłem się zgorzkniały i zamknięty w sobie. A Saoirse prawie codziennie po pracy chodziła do kościoła i modliła się o poczęcie. Zacząłem myśleć, że to kostucha wyjęła z jej brzucha nasze dzieci i utopiła w studni, zanim jeszcze się urodziły albo że… albo że pożarł je wygłodniały europejskim pokojem lew.
***
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym podobnie jak wielu moich kolegów straciłem pracę w dokach. Wszystko przez spadek zapotrzebowania na nowe statki. Tego dnia, gdy otrzymałem wypowiedzenie, wróciłem do domu wściekły. I pierwszy raz tak naprawdę pokłóciłem się z Saoirse. Siedziałem w pokoju na górze, tępo wpatrzony w białą ścianę, a ona weszła, trzymając w dłoni kamień.
– Co to jest? – zapytała z obrażoną miną.
– Jak śmiałaś grzebać w moich rzeczach? – krzyknąłem, gwałtownie podnosząc się z krzesła.
– Ja tylko sprzątałam. Co to znaczy, ten napis? To dla jakieś innej kobiety?
Wyrwałem lwa z jej ręki i całej siły ścisnąłem, jakbym się bał, że Saoirse go zniszczy. Mój skarb.
– Nie. Już całkiem postradałaś zmysły? To pewnie przez te twoje modlitwy i ciągłe łażenie do kościoła. Co ty widzisz w tym swoim Bogu? On ci nawet dzieci nie chciał dać!
Zaczęła płakać i dukać przez łzy:
– Bluźnisz. Przestań, proszę.
– To ty zaczęłaś. Wariatka. O co mnie podejrzewasz? Jak możesz? Zajmij się lepiej sprzątaniem. Patrz jaka brudna szyba. Z kim ja się w ogóle ożeniłem. Z irlandzką kretynką!
Nie rozmawialiśmy ze sobą przez tydzień, a potem w nas coś pękło. Ten nieoczekiwany wybuch emocji paradoksalnie zbliżył nas do siebie. Prawda była taka, że nie mieliśmy poza sobą nikogo innego. Matka Saoirse zmarła parę lat temu, siostry przeprowadziły się do Londynu, a ja z rodziną urwałem kontakt jeszcze, kiedy pracowałem pod ziemią.
Mimo moich trzydziestu dziewięciu lat wkrótce udało mi się załapać do pracy w nowo wybudowanej fabryce przemysłu elektronicznego. Wszystko zaczęło lepiej wyglądać. Odnosiłem wrażenie, że Saoirse się zmieniła. Stała się bardziej otwarta, podobnie zresztą jak ja.
Opowiedziałem jej historię lwa i Raya. Nie patrzyła na mnie jak na wariata, lecz stwierdziła, że jej zdaniem ten mój lew bardzo przypomina normandzkiego lamparta z angielskiego herbu, którego dzisiaj wszyscy zaczęli nazywać lwem. I rzeczywiście… jedynie grzywa kamiennego przyjaciela była bardziej rozwiana niż jego trzech braci z czerwonego godła.
Usiedliśmy na kanapie, wypiliśmy francuskie wino i zaplanowaliśmy wyjazd na weekend do Manchesteru. Saoirse wspomniała najpierw o Liverpoolu, ale nie mogłem… aż tak nie mogłem się przełamać, by ponownie stanąć na ziemi hrabstwa Merseyside, gdzie śmierć dawno temu dopadła Raya, ojca, siostry i parę lat temu matkę. Byłem okropny, ale nawet nie pojechałem na jej pogrzeb. Steven powiedział, że nigdy mi tego nie wybaczy, jego słowa wbiły się w moje serce, tak czy inaczej, nie próbowałem tłumaczyć mu swoich leków.
A w Manchesterze? W Manchesterze było cudownie. Zarezerwowaliśmy sobie pokoik w „Bed and breakfast” nad uroczym barem, gdzie na śniadanie podwali wyjątkowo pyszne kiełbaski i rozpływający się w ustach black pudding, jakiego nie jadłem nigdzie indziej, łóżko zachwycało zarówno wielkością, jak i wyjątkowo wygodnym materacem, a pościel pachniała lawendą.
Pogoda też nam sprzyjała, jak na listopad było wyjątkowo ciepło i słonecznie. Z uśmiechem na ustach zwiedziliśmy średniowieczną, wybudowaną w późnogotyckim stylu Perpendicular katedrę; pełen detali katedralny sufit sprawiał, że zabytek wręcz emanował pozytywną energią i jakąś niesamowitą magią. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie panujący we wnętrzu półmrok, ciemność, która przywiodła mi na myśl jaskinię, tę z lasu po drugiej stronie lwich oczu.
Pewnie z tego powodu, po katedrze z ulgą powitałem Shambles Square. Niezwykle piękny skrawek placu, świeże powietrze i stara angielska zabudowa. Przypomniałem sobie kuzyna, tego, od którego dostałem pocerowany pulower, to jak się kłóciliśmy, gdzie jest ładniej w Manchesterze czy w Liverpoolu.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze z Saoirse na boczną ulicę w centrum miasta do kościoła St. Mary, ukrytego klejnotu Manchesteru, ostoi spokoju i hipnotyzującego ciepła, a potem zjedliśmy przepyszną kolację na Bridge Street.
***
Niestety, nasze szczęście nie trwało długo. Dzień po powrocie, kiedy chowałem lwa do szuflady, jego oczy rozbłysły fioletem. Tak nagle i nieoczekiwanie, że prawie go upuściłem. Próbowałem zakryć dłonią światło, ale… ponownie znalazłem się w leśnej jaskini, tym razem dużo dalej od wyjścia. Stałem w półmroku za skalną kolumną, trzęsąc się niczym osika, bardziej ze strachu niż zimna.
– Ray? – zapytałem drżącym głosem, po czym ostrożnie wychyliłem się zza chropowatej kolumny i wtedy ją ujrzałem, kobietę z pustymi oczodołami.
Miała białe, wąskie, mocno zaciśnięte usta, a skóra jej twarzy była tak cienka, że widziałem pod nią wystające kości policzkowe i szczękę, i te zęby…
– Idź sobie Diable wcielony, a kysz demonie! – Zrobiłem palcami znak krzyża, sięgnąłem po wiszący na piersi medalik, po czym z całej siły kopnąłem poczwarę w brzuch i wybiegłem z jaskini, wrzeszcząc:
– Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać! Kamienny lwie! Błagam, błagam, błagam… – Mój głos słabł z chwili na chwilę, zacząłem kaszleć, czułem w piersiach kłujący ból, byłem niemalże pewien, że to zawał serca, że to już koniec.
Ocknąłem się oparty o komodę, strużki potu spływały mi po czole i plecach. Kamień leżał na podłodze tuż obok gazety, którą musiałem zrzucić łokciem albo ramieniem. Ostrożnie go podniosłem i włożyłem do szuflady, po czym powiedziałem Saoirse, że boli mnie głowa i że idę spać. Położyłem się do łóżka, otuliłem kołdrą i znieruchomiałem. Okno, za oknem deszcz, a przed oknem bujany fotel. Boże, pozwól mi żyć. Niemy krzyk i niema modlitwa.
Następnego dnia wybrałem się do lekarza. Zrobiłem badania krwi i moczu. Gdy parę dni później szedłem po wyniki, byłem święcie przekonany, że jestem ciężko chory, ale ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jedyne, na co powinienem uważać to odrobinę podwyższony cholesterol. Wróciłem do domu w lepszym humorze, ze smakiem zjadłem przygotowany przez żonę obiad – pieczoną baraninę, ziemniaczane purée, zielony groszek i Yorkshire pudding, po czym zasiadłem na kanapie z filiżanką herbaty w ręce i zabrałem się do czytania „Morning Star”; Saoirse przykucnęła tuż obok. Obróciłem się w jej stronę i dopiero w świetle żyrandola zauważyłem, że była wyjątkowo blada.
– Kochanie, dobrze się czujesz?
– Ja… – nie dokończyła, lecz jeszcze bardziej zbladła, po czym bezwolnie osunęła się na oparcie.
– Saoirse! – Złapałem ją za rękę. – Saoirse!
Przerażony wybiegłem na korytarz i zadzwoniłem po pogotowie.
***
Moja Saoirse. Moja ukochana żona. Wykryli u niej złośliwego guza mózgu – nieoperacyjnego, nieuleczalnego, niezwyciężonego wysłannika śmierci. Przez trzy tygodnie leżała w szpitalu, a potem wróciła do domu. Prawie dwa razy chudsza, ledwo trzymająca się na nogach, z zapadniętymi policzkami i przerażającą pustką w oczach. Lekarze nie dawali jej więcej niż siedem, osiem miesięcy życia.
Każdego wieczoru od kiedy zemdlała w naszym salonie, brałem do ręki lwa i prosiłem, by zabrał mnie do lasu, a gdy mimo moich błagań ślepia nie chciały rozbłysnąć, rzucałem kamieniem o ścianę i płakałem, mamrocząc przez łzy:
– Tylko nie Saoirse, przecież to ja powinienem umrzeć pierwszy… ja… ja… ja… ja nie chciałem jej poświęcać… to nie tak… proszę… proszę… proszę…
Klęczałem, przyciskając dłonie do twarzy i wsłuchując się w pisk myszy biegających po krętych korytarzach mojego chorego mózgu.
Minął miesiąc i stan żony raptownie się pogorszył. Lekarze marszczyli czoła, rozkładali ręce i mówili, że nie są w stanie jej pomóc. Leżała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit, bardzo mało się odzywała, powtarzała tylko, że mnie kocha, że dziękuje i że przeprasza za swój stan. Musiałem ją karmić, poić, przewijać i patrzeć na jej cierpienie, ale i tak nie to było najgorsze, najgorsze miało dopiero przyjść.
Drugi lutego, rano padało trochę śniegu, ale w ciągu dnia zrobiła się z niego plucha, gdy wróciłem ze sklepu, czułem wodę w butach. Przygotowałem dla Sairose mięsno-warzywną papkę i ze zwieszoną głową podreptałem na górę. Najciszej jak potrafiłem, wszedłem do pokoju, a tam… Upuściłem tacę z jedzeniem i nie zważając na hałas, którego byłem sprawcą, z całej siły trzasnąłem drzwiami, zbiegłem po schodach i w kapciach, bez płaszcza wypadłem na ulicę, bo… w pokoju oprócz śpiącej żony ujrzałem nachylającą się nad nią kobietę bez oczu.
Stałem w kałuży, trzęsąc się z zimna, zasmarkany i sparaliżowany lękiem, nie miałem pojęcia jak długo, aż poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.
– Christopher?
Obróciłem się i zobaczyłem mieszkającą dwa domy od nas Szkotkę, panią Bloylock. Wzdrygnąłem się, ale nic nie odpowiedziałem.
– Christopher, czy coś się stało? – Pociągnęła mnie delikatnie za sweter. – Czy coś się stało z Saoirse? Czy ona…
– Nie… nie wiem – wybełkotałem, spuszczając wzrok.
Pani Bloylock zacisnęła wargi i szybkim krokiem ruszyła do naszego domu. Wróciła po kilku minutach, poklepała mnie po plecach i powiedziała:
– Saoirse śpi. Czemu… Co ty tu robisz, taki nieubrany, przecież się rozchorujesz i kto… Christopher, idź do żony, ona cię potrzebuje.
„Idź do żony” – powtórzyłem w myślach, ale nie mogłem tam iść, bo przecież… nie mogłem.
Śmierć. Puste oczodoły. Koniec. Ciemność. Nie mogłem. Upadłem.
***
Wylądowałem w szpitalu na oddziale wewnętrznym, nie stwierdzono u mnie żadnych dolegliwości fizycznych, ale za to przysłano psychiatrę, który zdiagnozował tanatofobię. Tanatofobia… Przerażająca nazwa na fobię przed czymś przerażającym. Przed ŚMIERCIĄ.
Kolejne dwa tygodnie zapamiętałem jako zbiór migawek wyciętych z czarno-białego filmu grozy. Chęć zobaczenia Saiorse, potrzeba opieki nad nią, paniczny lęk przed kobietą bez oczu, przed chorobą, przed nieistnieniem, wyrzuty sumienia, że zostawiłem najdroższą mi na świecie osobę na pastwę obcych ludzi, oskarżanie się o bycie beznadziejnym mężem. Wszechogarniająca ambiwalencja uczuć i niekończące się rozmowy z lekarzem od ześwirowanego mózgu. Tak, byłem nienormalny, nie potrafiłem zadbać ani o siebie, ani o Raya, ani o Johna, ani o moją ukochaną żonę. Cały dniami siedziałem na łóżku i gapiłem się na ścianę. Zdrętwiałe ciało i zdrętwiałe myśli.
I wtedy, gdy już nie widziałem żadnej nadziei na przyszłość, odwiedził mnie Bob, kolega z pracy.
– Idź do księdza – powiedział. – Pogadaj, może on przepędzi Diabła z twojego serca. Saoirse cię potrzebuje, teraz dużo bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiesz, rozmawiałem z nią wczoraj…
– I? – Złapałem go za nadgarstek.
– Ona cię bardzo kocha i bardzo się o ciebie martwi.
Bob wyszedł, a ja, zamiast iść do kościoła, poszedłem do lwa. Przytuliłem kamień do piersi, po czym przybliżyłem do twarzy, a on rozbłysnął intensywnym fioletem…
***
Kamienna ścieżka w lesie, szum liści, świergot rudzika, zapach grzybów i widoczna w oddali góra. Biegłem do niej tak szybko, jak pozwalały mi nogi, a kiedy tylko zaczęła przekształcać się w lwa, krzyknąłem:
– Nie zabijaj Saoirse! Słyszysz! Ty nie możesz! Ja ci nie pozwolę!
Chciałem okładać jego cielsko pięściami, kopać, dusić, ale przecież on był kilkukrotnie, nie kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset razy większy ode mnie. Tak czy inaczej, wciąż biegłem, aż… w rozwianej grzywie ujrzałem Raya, stał na głowie drapieżnika i machał w moją stronę chudziutką ręką.
– Ray! – wrzasnąłem. – Ray! Pomóż mi! Saoirse umiera!
– Christopher, zwolnij! – To nie był głos brata, to… to lew przemówił.
Stanąłem jak wryty.
– Christopher, słuchaj mnie uważnie. Musisz być silny. Musisz być silny jak lew. A przede wszystkim musisz zrozumieć, że śmierć to nie koniec, że śmierć to dopiero początek.
***
Nie wiedziałem, czy to dzięki magicznej mocy kamienia, czy… nie, to nie mogli być lekarze; dzień po wizycie w lwim lesie, stanąłem przed lustrem i sam do siebie powiedziałem:
– Jestem silny. Kocham żonę. Nie boję się kobiety w białej sukni.
Uderzyłem się w policzek, przygryzłem dolną wargę, po czym ruszyłem do Saoirse. Leżała w łóżku, odwrócona w stronę okna, chyba nie spała, ale nie zareagowała na skrzypnięcie drzwi. Rozejrzałem się po pokoju, na szczęście nie zobaczyłem tam nikogo poza żoną, wychudzoną, zniszczoną chorobą i zaniedbaną przez fiśniętego męża kobietą, okrytą kołdrą w kolorze wyblakłego różu. To był jej ulubiony kolor. Powoli podszedłem do łóżka i wyszeptałem:
– Kochanie…
Przekręciła głowę w moją stronę i bardzo cicho zapytała:
– Chris? Chris to naprawdę ty?
– Tak. Tak. Tak.
Pocałowałem w czoło, wziąłem za rękę, westchnąłem i poczułem napływające do oczu łzy.
Od tamtej pory, praktycznie całymi dniami siedziałem przy łóżku żony, głaszcząc ją po głowie, składając pocałunki na wychudzonych dłoniach i szepcząc słowa otuchy. Kilkakrotnie zaglądałem do niej w nocy, by sprawdzić, czy oddycha, czy się nie obudziła i czy czegoś nie potrzebuje…
***
Saoirse zmarła piętnastego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Miała zaledwie czterdzieści trzy lata. Na pogrzebie prawie nikogo nie było, tylko hulał wiatr i zacinał deszcz. Po powrocie do domu wypiłem całą butelkę szkockiej whisky, wyjąłem z pudełka kamiennego lwa. LOVE. Wszyscy, których kochałem umarli. Martwe oczy i wyryty napis zabłysnęły fioletem, a potem spłynęły krwią, wybiegłem na zewnątrz i ściskając w ręce kamień, popędziłem na plażę.
– Nienawidzę cię! To wszystko twoja wina. Twoich ślepi z kamienia! – wydzierałem się wniebogłosy, a kiedy tylko znalazłem się na brzegu, ze złością cisnąłem lwa w ocean i dalej krzyczałem:
– Wracaj, skąd przyszedłeś, Diable nieczysty!
Wraz ze śmiercią żony wrócił mój lęk przed śmiercią. Dom, w którym mieszkałem, był pusty. Pusty i zimny. Zimny i ciemny. Ciemny jak czarne kruki i wrony, które dziobami próbowały wbić się w moją głowę. Nigdy nie czułem się tak samotny. Ta samotność zupełnie różniła się od tej, której zasmakowałem, spacerując z Johnem po szkockich, polnych ścieżkach. Samotność starego człowieka, pozbawiona nadziei. Stałem przed lustrem i patrzyłem na pokrytą zmarszczkami twarz, na przekrwione oczy i sińce wokół nich. Praca, pub, brak obiadu na stole, kurz i tym razem naprawdę brudne okna – tak zaczęła wyglądać moja codzienność.
– Co ty Chris, taki wiecznie smutny? – Bob szturchnął mnie łokciem na tyle mocno, że prawie rozlałem niesione ostrożnie piwo. – Napij się i rozchmurz!
Usiadłem skulny w kącie i wypiłem łyk zimnego guinnessa. Kolega stuknął swoim kuflem o mój.
– Zdrowie!
Nieprzyjemny dźwięk szkła. Nadmierna nadwrażliwość na bodźce. Dążyłem do ciszy, jednocześnie panicznie się jej bojąc.
– Ej, co ci jest? – W oczkach Boba widziałem współczucie.
Pomyślałem, że John, gdyby żył, może wyglądałby tak jak on. Byli podobnego wzrostu i tak samo się uśmiechali albo tylko tak mi się wydawało.
– Nic. Przepraszam. Tęsknię za Saoirse. Bardzo. – Zacząłem bawić się guzikiem marynarki.
– To przejdzie. Czas leczy rany.
Czas. Czas mijał, a ja wcale nie czułem się lepiej. Za każdym rogiem widziałem kostuchę bez oczu. Przestałem chodzić na pogrzeby, gdy przypadkowo, nawet z daleka zobaczyłem sunący drogą karawan, kręciło mi się w głowie, pot spływał po plecach, z trudem oddychałem. Unikałem oglądania wiadomości, by nie natrafić tam na informacje o morderstwach, wypadkach, zawsze gdzieś na ziemi toczących się konfliktach zbrojnych. Lęk narastał i narastał.
Drugiego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku Argentyna zaatakowała dwa brytyjskie terytoria na Południowym Atlantyku. Z Portsmouth wyruszyły w ocean okręty bojowe, HMS Hermes i HMS Invisible. Wygraliśmy. Tylko, czy jakąkolwiek wojnę można tak naprawdę wygrać? Ja nie miałem już siły walczyć. I to nie tyle z fizycznym wrogiem, bo na to nie pozwalał mi wiek i słaba kondycja, tylko z demonami w moim sercu. Od paru lat byłem na rencie. Prawie nie wychodziłem na zewnątrz, nawet do pubu. Czasem odwiedzał mnie Bob, zawsze z uśmiechem na twarzy. Wiedziałem, że się o mnie martwi. Graliśmy w karty i szachy, paliliśmy fajki, od czasu do czasu moczyliśmy usta w szklaneczkach z whisky. Jemu też niedawno zmarła żona, a syn i córka… mieli swoje własne życie, problemy, rozterki. Normalna kolej rzeczy jak narodziny i śmierć. ŚMIERĆ.
Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty. Okropnie schudłem. Czegokolwiek nie wkładałbym do ust, chwilę później okropny ból przeszywał mój brzuch. Zły duch wbijał pod żebra rozgrzaną szpilę. Zdarzało mi się wymiotować. Z dnia na dzień coraz bardziej byłem przekonany, że bezoka poczwara już czyha za drzwiami i w każdej chwili może wedrzeć się do środka.
– Musisz iść do lekarza. Widziałeś, jak ty wyglądasz? Wrak człowieka. – Bob siedział naprzeciwko ze skrzyżowanymi nogami i oczami pełnymi smutku.
– Medycyna mi nie pomoże, tak jak nie pomogła Rayowi i Saoirse – wycharczałem.
– Twój brat zmarł pół wieku temu. Chyba zdajesz sobie sprawę, że czasy się zmieniły? Im szybciej, tym lepiej.
Panicznie bałem się zrobić badania. Wizja nowotworu krążyła nad moją głową jak nietoperz ze złamanym skrzydłem. Czułem, że gdy sam przekroczę szpitalne wrota, już nigdy stamtąd nie wyjdę, a gacek spadnie i złamie szyję. Jadłem coraz mniej i mniej, wisiały na mnie wszystkie ubrania, dorabiałem dziurki w skórzanym pasku.
Przyszedł wyjątkowo upalny maj, wieczorami w domu było duszno i nieprzyjemnie. Tego dnia poczułem, że muszę popatrzeć na morze, wciągnąć w płuca świeże powietrze, uciec od ukropu. Włożyłem powycierane mokasyny, narzuciłem na ramiona sztruksową kurtkę z zepsutym suwakiem i wybrałem się na spacer. Wspierając się laską, kuśtykałem w stronę wybrzeża.
Odpływ. Plaża śmierdziała wodorostami. Dywan utkany z glonów, połamanych muszli i drobnych, ostrych kamieni; wyrzutki morza oświetlone blaskiem księżyca. Gdy tak na nie patrzyłem, przypomniała mi się zabawa z dzieciństwa. Wziąłem do ręki dwa białe odłamki. Gołąb i wąż. Trzy kolejne. Krokodyl, mysz i słoń bez jednej nogi. I… nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Lew. Mój Lew. Jedynie napis był trochę mniej wyraźny. Siadłem na ławce. Musiałem odpocząć. Pomyślałem, że to przecież niemożliwe, by kamień tak po prostu nagle pojawił się na plaży, akurat wtedy, gdy ja tam przyszedłem.
Sam nie wiedziałem dlaczego, ale zrobiło mi się lepiej. Poczułem ulgę, a nawet radość i nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Magia. To musiała być magia. Popatrzyłem przed siebie i ujrzałem bawiącego się na plaży Raya. Jego policzki zdobiły czerwone wypieki, budował zamek z piasku, na okrągłej buzi widać było skupienie. Obróciłem się w prawo i zobaczyłem ukochaną żonę. Siedziała tuż obok mnie, piękna i spokojna; wiatr muskał jej delikatną twarz.
Morze, księżyc, szczęście, wolność i wieczność. Przestałem się bać kobiety z pustymi oczodołami, a Saoirse spojrzała mi prosto w oczy, uśmiechnęła się i mocno mnie do siebie przytuliła.