SZKODNIKI
Piotr T. Dudek
Pobudka o czwartej, chwila zadumy, za pomocą spłuczki skwitowana odwiecznym panta rhei, i szybkie śniadanie: pajda chleba z masłem i serem, do tego kubek wczorajszego mleka. Potem obchód gospodarstwa i rozstawionych wokół niego wnyków – a nuż złapała się jakaś dziczyzna albo chociaż szkodnik; ale nie, pusto, tylko jakiś but z wkładką został – i praca w obejściu. Wreszcie drugie śniadanie, już nieco konkretniejsze – szklaneczka bimbru – i można jechać do rynku starym maluchem (jakby ktoś kiedyś widział nowego), by sprzedać trochę jedzenia i zrobić zakupy; gwoździe na zatrzaski mi się kończą.
Ot, prozaiczny początek, jak się okazało, nie całkiem prozaicznego dnia; dnia, w którym ziściłem największe marzenie księdza Konopki: od lat wieszczoną z ambony apokalipsę. Tym razem jednak ostateczną i nieodwołalną, choć przy tym raczej kameralną, bo obejmującą wyłącznie tutejszą parafię (a ściślej – parafian). Bądźmy jednak szczerzy: na co więcej mógłby liczyć nawiedzony wiejski klecha, urzędujący w miejscu, które miało status końca świata na długo przed tym, zanim świat faktycznie zaczął się kończyć?
Pchli Targ sklecił się z kilku biedachałup, otaczających carską jeszcze stacyjkę i garść przecinających się linii kolejowych jako ponura pipidówa położona z daleka właściwie od wszystkiego. I jako ponurą pipidówę – mimo upływu lat, wciąż zmieniających się ustrojów oraz skromnych naszych starań – wioskę zastała apokalipsa.
Tak naprawdę jednak dopiero wraz z nadejściem fali szkodników Pchli Targ przeistoczył się w istne cmentarzysko cywilizacji: opuszczone domy, pozamykane sklepy, porzucone na ulicach samochody – niby sprawne, ale nie ma komu ich ukraść – watahy bezpańskich psów uzurpujące sobie coraz więcej władzy w okolicznych lasach, dzikie śmietniska w pustostanach, wszechogarniający smród i cisza. Z lichego tysiąca mieszkańców, których wioska liczyła sobie jeszcze siedem lat temu, nim wszystko wzięło i się zesrało, obecnie żyje tu teraz niespełna czterysta dusz. Zaraza dopadła może setkę naszych – choć szczerze wątpię, by było aż tak źle – reszta zwyczajnie uciekła.
Dokąd i po co? Diabli wiedzą.
Oczywiście innym oberwało się znacznie bardziej i nikt tutaj nawet nie próbuje tego negować, ale też nikomu nie przeszkadza to z pasją godną lepszej sprawy psioczyć na te cholerne zombie: a bo to kogoś zagryzły znowu, a bo strach choćby i do sraczyka wyjść bez wideł, a bo psy na trupa wyją po nocach i spać nie można, a bo renta się spóźnia…
Natomiast dla mnie „epidemia” – ujmujący eufemizm – okazała się prawdziwym błogosławieństwem, i to z kilku powodów.
Po pierwsze, rząd nie wie już, w co ręce włożyć, więc nie ma komu KRUS-u likwidować. Po drugie, nikt się nie czepia, że człowiek pod bronią chodzi, a jak się odstrzeli jakiegoś skurwiela, co to w szkodzie dał się złapać, to (w razie gdyby ktoś w ogóle pytał) wystarczy powiedzieć, że „zdradzał symptomy”, wtedy jeszcze ładnie podziękują. Po trzecie, ceny żywności mocno poszły w górę, więc rolnikom żyje się lepiej. No i wreszcie po czwarte, od kilku dobrych lat nie słyszałem zwrotu „dyrektywa unijna”, a to zdecydowanie wyczerpuje temat – o wiele lepiej użerać się z kilkoma namolnymi trupami niż z całą armią kutasów w garniturach.
Poza tym zombie okazały się niespecjalnie wymagającym przeciwnikiem. Na swój sposób są inteligentne i – również na swój sposób – niebezpieczne, ale nade wszystko niezwykle upierdliwe; zbyt głupie, by spocząć w pokoju, a przy tym zbyt uparte, by pozwolić spocząć w pokoju mnie. Choćby na chwilę.
To po prostu zwierzęta. Szkodniki.
Dzisiaj mało kto je pamięta, ale ja wciąż mam gdzieś schowane te idiotyczne ulotki, za pomocą których rząd chciał ocalić nas przed truposzami. Wśród wielu różnych bzdur, których propagowanie zabiło miliony, mnie w głowie szczególnie mocno utknęła jedna: zombie żywią się wyłącznie ludzkim mięsem.
Na szczęście, jak przystało na praworządnego, trzeźwo myślącego Polaka, ufam politykom, biurokratom, bankowcom i całej tej hołocie w garniturach tak, jak ufa się uśmiechowi teściowej. Tylko dzięki temu rozczarowanie, którego doznałem, gdy pierwsze trupy pojawiły się na horyzoncie, nie było zbyt bolesne.
Dla nich mięso to mięso. A im go więcej, tym lepiej – najwyraźniej bycie martwym pochłania mnóstwo energii. Tak więc moje gospodarstwo – największe w całej okolicy, a teraz już i jedno z ostatnich – siłą rzeczy stało się prawdziwym polem bitwy. Przez kilka pierwszych dni było naprawdę ciężko, choć jak mi się wydawało, wiedziałem, czego się spodziewać.
Gdy tylko wybuchła zaraza, obejrzałem bodaj wszystkie liczące się filmy o zombie, jakie kiedykolwiek nakręcono. Ot tak, żeby wiedzieć, o co tyle krzyku.
Świat się palił, a ja oglądałem „Resident Evil”. Kiedy pierwsi zakażeni – nielegalni imigranci z Niemiec – pojawili się w Polsce, byłem na etapie „Świtu żywych trupów” (oryginału), a gdy wiejska plotka ożywiła wreszcie i jednego z naszych, Edka Jawora, leczyłem kaca po „Martwicy mózgu”.
Jak się jednak okazało, wszystkie te filmy – mimo że niektóre całkiem sympatyczne – w charakterze materiału edukacyjnego spisały się nie lepiej niż rządowa makulatura. W głowie się nie mieści, ile ci durni Amerykanie potrafili poświęcić środków i energii na wymyślenie skutecznego sposobu obrony przed zombie: bunkry, barykady, mury, pola minowe, snajperzy, kwarantanny, bomby atomowe nawet… A tymczasem okazało się, że do zatrzymania inwazji wystarczył zwykły elektryczny pastuch.
Generalnie, poradzić sobie z trupami wcale nie jest tak trudno, jak obiecywało Hollywood. Owszem, są agresywne i z reguły rzucają się na wszystko, co ciepłe, a świeża krew pobudza je bardziej niż przedświąteczna promocja karpi przeciętną emerytkę, ale są przy tym bezdennie głupie i żenująco wręcz nieporadne. Ponadto, prócz elektryczności, boją się także krzyku i ognia, więc przegnać albo nawet zlikwidować je jest w gruncie rzeczy dosyć łatwo.
O wiele poważniejszym problemem okazało się zagadnienie, co zrobić ze spacyfikowanym już szkodnikiem. Bo coś z nim zrobić jednak trzeba, i to nie tylko dlatego, że zostawienie go tam, gdzie upadł, żeby sobie spokojnie gnił, wyraźnie zaniża wartość mojej ziemi; sztywne zwłoki leżące na zagonie budzą tyle samo pytań ze strony niepożądanego elementu lokalnego, co te nadpobudliwe wśród naukowców, filozofów, teologów i chyba każdego wciąż jeszcze żywego mieszkańca innych zakątków Ziemi.
Niektóre sprawy po prostu lepiej załatwiać do samego końca.
Można unieszkodliwionego trupa zakopać albo spróbować zidentyfikować i oddać rodzinie, niech go sobie biorą w cholerę. Oba te warianty są jednak niezwykle czasochłonne, więc osobiście wolę delikwenta po prostu spalić (na opał się niestety nie nadaje: jest niskokaloryczny i mocno osiada się w kominie, a przy tym okropnie cuchnie), wrzucić do obornika albo poćwiartować i sprzedać – byle po cichu – Andrzejowi Wronie. Andrzej to biznesmen pełną gębą i w gruncie rzeczy dobry człowiek, ale mielonki się od niego nie kupuje.
Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, osobiście nie mogę na te biedne trupy jakoś szczególnie głośno narzekać.
Znacznie więcej problemów sprawiają mi żywi.
Obskoczyłem oba prosperujące jeszcze w Pchlim Targu sklepy – niezniszczalne „Społem” i wielobranżówkę Andrzeja, miejsce, gdzie można nabyć niemal wszystko, od podejrzanie brązowego jedzenia aż po miny przeciwpiechotne (swojego czasu nabyłem kilka sztuk; głównie po to, żeby wszyscy wiedzieli, że je nabyłem), a jeśli czegoś akurat nie ma, to nic nie szkodzi: tydzień, góra dwa, i jakoś się załatwi – oraz sprzedałem nieco płodów rolnych, kilka jajek i żywego jeszcze kurczaka. Niby niewiele, ale zarobiłem dość, by kupić przemysłowego żarcia na tydzień lub jakiś towar z wyższej półki: wysokoprocentowy alkohol, garść nabojów, benzynę, baterie czy lekarstwa. No albo żeby wynająć wdzięki Zuzki na jakieś dwie, trzy godziny (choć w moim wieku to już akurat… marny interes).
Gdy odrobiłem się ze sprawunkami, dochodziła siódma rano. Pożegnałem wciąż zaspanego Andrzeja i wyszedłem, jednak zanim zdążyłem dojść do samochodu, dopadł mnie przyczajony za rogiem Jacek Snop, człowiek będący kolejnym skutkiem ubocznym epidemii. Szkodnikiem, można by rzec, tyle że innego jeszcze rodzaju.
Chaos rodzi i pożera swoje dzieci w zastraszającym tempie i nawet w tak niewielkiej, z gruntu praworządnej wiosce, jak nasz Pchli Targ, z odmętów wywołanej zarazą paniki wypłynęło sporo szumowiny: wszelakiego autoramentu drobni złodzieje i szabrownicy; anarchiści, przekonani, że świat stał się piekłem, w którym nie obowiązuje już żadne prawo; samozwańczy Obrońcy Ludzkości – uzbrojeni w byle co kretyni, którzy chcieli określać, czy jesteś zombie, próbując cię legitymować albo atakujący bez pytania – oraz zwykłe cwaniaczki, które w trupim odorze wyniuchały kolejną doskonałą okazję, żeby się obłowić.
Większość – z wyjątkiem może kościelnych Konopki – szybko zmądrzała i grzecznie wróciła do domów, część jednak przepadła bez śladu (między innymi w moim sadzie) bądź została wyłapana i przyprowadzona do porządku siłą.
Wszakże ostało się też kilku takich, którzy z podskubywania resztek po szkodnikach uczynili sposób na życie; Snop zaliczał się do tej właśnie grupy.
– Cześć, Heniu! Co tam?
Zignorowałem typa. Już raz go postrzeliłem i nie miałem ochoty dawać mu okazji, by sprowokował mnie do tego ponownie.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię złapałem! – Niezrażony Rudy pobiegł za mną do samochodu, wymachując rękami, jakby chciał się upewnić, że nie jest niewidzialny. Lewa była wyraźnie wolniejsza od prawej. – Spadasz mi jak z nieba!
Pochodzenie ksywki Snopa było dla mnie jedną z tych zagadek – Rudy był szatynem – którym przyjemnie jest od czasu do czasu poświęcić kilka niezobowiązujących myśli, ale rozwiązania których tak naprawdę wcale nie chce się poznać, bo prawda, choć w gruncie rzeczy nieistotna, i tak mogłaby się okazać rozczarowująca w swej trywialności.
Jedno moje spojrzenie wystarczyło, by cały entuzjazm meliniarza zgasł.
– Ej, no! Chyba mi nie powiesz, że nadal się wściekasz o ten… incydent na arenie? Daj spokój, ja się na ciebie wcale…
– Wściekam? – przerwałem mu. – Rudy, kurwa, ty mnie nie widziałeś jeszcze nawet zirytowanego.
* * *
Jakoś ze dwa lata temu, w komitywie z paroma innymi typami tego samego pokroju, Rudy zaanektował opuszczony elewator i zbudował w nim prowizoryczną arenę – istną architektoniczną macochę Kopciuszka, zmajstrowaną ze stalowych słupów obspawanych blachą falistą od dołu i starą siatką ogrodową od góry rozlazłą paskudę, która nie budziła ani sympatii, ani zaufania – a potem zorganizował „Prawdziwe walki zombie!”. Oczywiście poszedłem na to popatrzeć; apokalipsa nie sprzyja rozwojowi kultury – chyba że pożeranie bliźnich uznać za performance – więc człowiek tym bardziej docenia te jej namiastki, z którymi może jeszcze obcować.
Jacek i spółka faktycznie mieli zombie. Całe (no, prawie całe) dwa: trupa otyłej kobiety i martwego nastolatka. Skąd ich wzięli, nie wiadomo. Nie pytaliśmy zresztą; grunt, że nie był to nikt ze wsi, tylko jakieś niegodzące w nasze poczucie przyzwoitości przybłędy.
Obiecany show sprowadzał się natomiast do tego, że gdzieś na arenę rzucano kawał mięsa – raczej niezbyt świeżego, wnosząc po entuzjazmie, jaki trupy okazywały na jego widok – a wygrywał ten „zawodnik”, który zdołał go pożreć. Dodatkową atrakcją była możliwość robienia zakładów, ale znudziły się nam one jeszcze prędzej niż same „walki”, bo nastolatek był zwyczajnie szybszy od grubaski i wygrywał dziewiętnaście pojedynków na dwadzieścia. Czasami faktycznie dochodziło do jakichś utarczek między truposzami, lecz były one równie porywające, co zwyczaje godowe amiszów.
Wystarczyła godzina tej żenady, by publika zaczęła tracić cierpliwość. Część widzów po prostu rozeszła się do domów, mamrotanymi pod nosem przekleństwami kwitując fakt, że dali się złapać ze spuszczonymi spodniami. Większość zgromadzonych nie miała jednak zamiaru pogodzić się z takim spraw obrotem, szczególnie że aż nazbyt wyraźnie było widać, kto tu kogo i jak wyobracał.
Gdzieś z tłumu padło zatem sakramentalne: „Rudy, chuju jeden, oddawaj pieniądze!”, żywiołowo podchwycone przez pozostałych malkontentów. Meliniarze oczywiście próbowali jakoś się wykpić, ale klientela pozostawała nieugięta, a postawione przez nią ultimatum jasne, klarowne i względnie uczciwe: zwrot pieniędzy albo show nowego rodzaju – organizatorzy kontra zawodnicy.
Osobiście, choć też czułem rozczarowanie całą tą kulturą, nie zamierzałem się wtrącać. Po pierwsze, dlatego że mam dla wszystkich Rudych tego świata argumenty o wiele bardziej przekonujące niż przekleństwa i groźby wkurzonych frajerów, a po drugie, zacząłem się naprawdę nieźle bawić, obserwując narastający rejwach, tumult i przepychanki.
Lecz zanim rzeczywiście doszło do tarzania w smole i pierzu, stało się coś… fascynującego. Ku mojemu zaskoczeniu, ogromnej radości Rudego – który właśnie doznał objawienia, jak wysmarować maścią przeciwbólową kilkadziesiąt dup naraz, a przy okazji jeszcze zarobić – oraz przerażeniu wszystkich pozostałych zachowanie martwych zaczęło korespondować z nastrojem żywych. Porykując gniewnie, trupy urządziły sobie istną sesję sado-maso: biegały po klatce jak psy z podpalonymi ogonami, co rusz odbijając się od jej ścian albo wpadając na siebie nawzajem i okazując przy tym nieznaną dotąd agresję.
Socjologiczny ów cud był na tyle otrzeźwiający dla wszystkich, że Rudy zdołał zamienić kilka nerwowych słów z kumplami, a potem przystąpił do realizacji swojego kretyńskiego planu: skoro widownia chciała igrzysk i krwi, postanowił dać jej i jedno, i drugie.
Bez problemu przekrzyczał stonowany teraz pomruk nadciągającej burzy i szybko wyjaśnił nam, co zamierza zrobić. I co w istocie zrobił – szybkim ruchem rozciął sobie dłoń i krzywiąc się nieco, własną krwią wysmarował kolejny ochłap mięsa.
Trupy, gdy tylko zwęszyły świeżą juchę, stały się jeszcze bardziej żwawe niż dotąd – zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że było w nich więcej życia niż za życia – i jęły szarpać siatkę w miejscu, gdzie stał Snop. Publika natomiast, zachęcona ich metamorfozą, ustawiła się w kolejce, by robić zakłady.
Tym razem postawiłem pięć dych na grubaskę.
W chwili gdy mięso wreszcie spadło na arenę, zaczęła się wyczekiwana przez wszystkich jatka. Zombie dosłownie zabijały się o ochłap – co oczywiście na żadnym z nich nie zrobiło większego wrażenia – ale w końcu, zgodnie z moimi przewidywaniami, wygrała damulka, pożerając mięso razem z palcami nastolatka, który okazał się bezradny wobec jej masy, siły i głodu.
Na tym jednak przedstawienie się nie skończyło, bo chciwa baba wyraźnie miała ochotę na więcej, a świeża krew dodała jej niespodziewanego wigoru. Gdy ponownie plasnęła tłustym cielskiem o ścianę areny, dokładnie w miejscu, gdzie stał Rudy, prowizoryczna konstrukcja zaczęła ustępować, a niemal wszyscy zgromadzeni, zarówno część organizatorów, jak i większość publiki, stali się nagle jedną istotą: bestią o wielu głowach, dzielących wszakże wspólny instynkt i rozum – stadem.
Ogarnięta paniką czereda z miejsca podała tyły, rozpychając się, szarpiąc, miażdżąc nawzajem i oczywiście blokując wyjście z opuszczonego magazynu. Gdyby zombie ugryzły któregokolwiek z tych durniów, byłby to najnędzniejszy – i zapewne ostatni – dzień w całej nędznej historii Pchlego Targu.
Patrzyłem na całą scenę zdegustowany; nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ludzie boją się szkodników, skoro to szkodniki powinny bać się nas.
Kiedy idę między żywych, rzadko zabieram ze sobą strzelbę myśliwską – w poprzednim życiu należałem do koła łowieckiego – ale zawsze mam przy pasie glocka 19 z powiększonym magazynkiem. Andrzej zmajstrował mi go od jakiegoś Czeczena jeszcze w czasach, gdy zaraza była wyłącznie ciekawostką podnoszącą nakład tabloidów. Mimo to pistolet kosztował krocie. Dzisiaj pewnie mógłbym go sprzedać z dwudziestokrotnym przebiciem, lecz to nie wchodzi w grę, bo pistolecik okazał się jedną z najlepszych inwestycji w moim życiu – poręcznym i niezawodnym rozwiązaniem większości problemów, które sprawia mi współczesny świat.
W chwili gdy ściana areny ostatecznie się rozpadła, oddałem pierwszy strzał. Pocisk kaliber dziewięć milimetrów, wystrzelony z odległości, na jaką z pewnością potrafię się wysikać, przeszedł przez trupią czaszkę jak Mojżesz przez Morze Czerwone i zaprowadził Nowy Ład. Drugiego szkodnika, który dosłownie nastawał na pięty swojej towarzyszki, spacyfikowałem w ten sam sposób.
Nagły huk do reszty rozpędził spanikowane ludzkie stado, lecz nim echo wystrzałów zdążyło wybrzmieć ostatecznie, poważnie wkurzony Rudy już wyciągał łapę po odszkodowanie za „pozbawienie źródeł utrzymania”. Jego przydupasy – a przynajmniej ta ich część, która dotąd nie uciekła – również byli zdania, że coś im się ode mnie należy.
Mimo że meliniarze próbowali uczynić swoje śmieszne groźby bardziej realnymi, wymachując mi przed nosem stalowymi rurami, nożami i hyclowskimi chwytakami – jedyną bronią, jaką mieli do dyspozycji – wszystko jeszcze mogło się skończyć na piździe pod okiem Rudego i kilku wybitych zębach. Mogło, ale się nie skończyło, bo jeden z ludzi Snopa popełnił ten przykry błąd, że zupełnie nie w porę przypomniał sobie o ukrytym pod koszulą pistolecie.
Oszczędny ruch ręki przyczajonego za kolegami samobójcy dostrzegłem kątem oka, ale to mi wystarczyło. Gość miał jeszcze szansę: całą sekundę pomiędzy tym, jak w niego wymierzyłem, a momentem oddania strzału. Mógł puścić broń, pokazać puste ręce i błagać o życie. Mógł chociaż spróbować.
Nie moja wina, że tego nie zrobił.
Aby się upewnić, że przekaz dotarł i został zrozumiany, strzeliłem też do Rudego. Chciałem go tylko drasnąć, lecz drgnęła mi ręka i skrewiłem: kula przeszła przez kość ramienia.
Kiedy Snop wił się na podłodze, wyjąc z bólu, a reszta jego ekipy jednomyślnie odrzuciła cały arsenał, zabrałem z kasy moją wygraną, pieniądze na cztery nowe pociski (w końcu nie jestem filantropem), i zdobyczną broń – jak się okazało, odpustową zabawkę na plastikowe kulki.
Zabić przez takie gówno to zwykły niefart, ale dać się zabić przez takie gówno to już głupota.
– No i po co ci to było? – zapytałem, miażdżąc obcasem atrapę.
Łapiący ostatnie wdechy meliniarz nie odpowiedział. Nawet na mnie nie spojrzał; po kilku sekundach zwiotczał, a ja nie miałem tam już nic więcej do roboty.
– Jeśli chcesz, załatwię jeszcze jednego – rzuciłem do Rudego na odchodnym, od niechcenia wskazując bronią pierwszego z brzegu patałacha. – Będziesz miał nowy komplet zawodników.
Na własne szczęście biznesmeni od siedmiu boleści okazali się dostatecznie mądrzy – albo tchórzliwi – by nie szukać zemsty.
* * *
– Ej no, nie bądź taki! Ja tu do ciebie grzecznie, jak…
– Gadaj, czego chcesz, albo spieprzaj! – Wymownie podrapałem się po prawym pośladku, tuż obok kabury z bronią, ale Snop chyba nie załapał aluzji, bo zamiast zwiewać tam, gdzie go nie oczekują, skulił się tylko nieznacznie i podszedł bliżej.
– Heniu, spokojnie, nie na wdechu. Wiem, że mnie nie lubisz, ale chyba możemy przez chwilę pogadać jak ludzie? – Wyczarował skądś dwie butelki zakapslowane hen tam, na południu, i podał mi jedną. – No co ci zależy?
– Hmmm…– Muszę przyznać, że Rudy nieco zbił mnie z tropu: nie przypuszczałem, że okaże się tak wytrawnym dyplomatą. – Skoro faktycznie zaczynasz gadać jak człowiek…
– No ba! – Jacek uśmiechnął się w sposób wyrażający równocześnie ostrożny zachwyt i lekkie zdumienie; jak dzieciak, który pierwszy raz w życiu wsunął rękę pod spódniczkę i jakimś cudem nie dostał po pysku. – W twoje ręce!
No dobra, ale piwo piwem, a Rudy Rudym. Chcąc mieć to dziwne rendez-vous jak najszybciej za sobą, podważyłem kapsel kluczykiem i jednym haustem opróżniłem połowę butelki, czemu towarzyszyło zwykłe przy takich okazjach ukłucie tęsknoty za tym, co w „starych, dobrych czasach” rzeczywiście było dobre.
Jakkolwiek przyznać trzeba, że na swój sposób góralom szkodniki również nielicho się przysłużyły, warzone przez nich piwo nie ma już nic wspólnego z tym, którym w spokojniejszych czasach uczciwy rolnik mógł ugasić pragnienie po dniu ciężkiej pracy – barwą i klarownością przypomina ścieki, pieni się tylko, kiedy zmieszać je z płynem do naczyń, a smak to dramat w trzech aktach: kwaśnym, słonym albo nijakim, zależy, jak się trafi. Za to nazwa samego browaru urosła do rangi symbolu, a jego picie stało się swoistym manifestem sprzeciwu wobec nieumarłych. A wszystko za sprawą sloganu: „Ż. Dla żywych!”.
Rudy przełknął ze dwa łyki, a potem zapytał ściszonym głosem:
– To co, może wsiądźmy do samochodu?
– Nie. Mów, o co chodzi, albo… Ech, po prostu się streszczaj, dobra? Nie mam całego dnia.
Wyraźnie zawiedziony Jacek – który chyba liczył, że po piwie będę łatwiejszy – westchnął cicho i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nas przypadkiem nie słyszy. O tak wczesnej porze Pchli Targ był jednak całkowicie wyludniony; nie mamy tu żadnych przedsiębiorstw ani fabryk, do których ktoś mógłby zmierzać na pierwszą zmianę – co akurat nie jest winą apokalipsy – a oba sklepy otwierały się dla zwykłych klientów dopiero o siódmej. Garść innych punktów usługowych, które dotąd nie padły – jeszcze później.
– Słyszałeś o Budyniowej? – zapytał w końcu Rudy. Fakt, że nie musiał zaczynać od ustalenia, czy w ogóle znam jakąś Budyniową, wiele mówi o Pchlim Targu i naszej społeczności.
– Nie. Co z nią?
– Nie żyje… To znaczy: najprawdopodobniej nie żyje – odparł Rudy. – Chodzą plotki. Nikt jej nie widział od kilku dni.
– No i?
Marcela Budyń, podstarzała wdowa mieszkająca samotnie w wielkim domu na skraju wsi (a ściślej: na jednym z wielu skrajów wsi), czasami przychodziła do mnie kupić trochę jedzenia i poplotkować. Rozgadana i zawsze doskonale o wszystkim poinformowana krowa, z twarzy której praktycznie nie znikał obłudny uśmiech profesjonalnej dewotki. Jeśli faktycznie zeszła, płakał za nią nie będę.
– I tak sobie pomyślałem, że… – ciągnął Rudy. – No wiesz, że może warto by się wybrać i sprawdzić, co tam u niej.
– No to idź. Mojego pozwolenia przecież nie potrzebujesz.
– Szedłbym, ale… No wiesz… – dukał. – Jeśli ona… No wiesz…
– No to nie idź.
– Daj spokój, a jeżeli trzeba jej pomóc? Może leży na schodach ze złamaną nogą i umiera z głodu albo… – Wzruszył ramionami. – Sam nie wiem.
– To zadzwoń na pały. Może się nawet chłopcy ucieszą, że wreszcie trafiła im się jakaś prawdziwa robota.
Rudy tylko prychnął.
Najbliższy komisariat znajduje się cztery wiochy dalej, więc policję oglądamy w Pchlim Targu rzadko. A jeśli już, to tylko u Brodatego w Kryształowym Tulipanie – jedynej uczciwej knajpie, jaką kiedykolwiek widziała ta okolica; ongiś niemal szykownym zajeździe, będącym całkiem niezłym lepem na przejezdnych (w przeważającej większości ludzi nieświadomych istnienia Pchlego Targu jeszcze na minutę przed wjechaniem, i w pół minuty po wyjechaniu poza jego obręb), a obecnie obskurnej spelunie, która prosperuje tylko dlatego, że oficjalnie została zamknięta tuż po wybuchu zarazy.
Oczywiście nikomu tutaj nie przeszkadza brak zainteresowania ze strony władz. W końcu sami potrafimy zadbać o siebie, swoje rodziny i porządek we wsi.
– Jedź tam ze mną. – Nie ustępował Jacek. – We dwóch zawsze raźniej i bezpieczniej. Sprawdzilibyśmy, co tam u niej…
– I obrobili jej chałupę, jeśli faktycznie odwaliła kitę, co?
– Nie, no co ty?! Ja tylko chcę się upewnić, że nic jej nie jest! To taka sympatyczna babka…
– Przestań pieprzyć, Rudy! Dzielimy się uczciwie, ale to ja mam pierwszeństwo przy wyborze fantów.
– Zgoda. – Snop kiwnął głową po krótkim, raczej udawanym, namyśle.
Zastanawiałem się przez moment, czy powiedzieć mu, że „uczciwie” wcale nie znaczy „po równo”, ale odpuściłem. Wszystko w swoim czasie.
– Tylko… co, jeśli Marcela jednak żyje? – Jacek dodał po chwili.
– A to już zależy.
– Od?
– Od tego, czy jedziemy tam, żeby sprawdzić, czy zeszła, czy żeby się co do tego upewnić.
– Jezu, Heniek, chyba nie chcesz…
– Ja? Przecież to twój pomysł. No, zbieraj się.
Snop wyglądał jak ktoś, kto zbyt późno zorientował się, że zawarł układ z diabłem. Niemniej posłusznie polazł ze mną.
Szansa zagarnięcia dobytku po wdówce to żadna tam życiowa okazja, ale i tak warta była odrobiny zachodu. Należało się jednak śpieszyć, bo skoro już zaczęły chodzić plotki, to tylko patrzeć, jak za nimi przyjdą i plotkarze.
Niechętnie wpuściłem Rudego do auta, dopiłem piwo, rzuciłem butelkę na tylne siedzenie i pojechaliśmy do mnie przygotować się na szabry.
– Jak myślisz, skąd się wzięli? – zagaił w pewnej chwili Snop.
No i masz, kolejny kretyn, któremu się wydaje, że zdoła zbudować jakiś pomost między nami, bazując na wspólnym Wielkim Nieszczęściu.
– Nie wiem.
– Nie pytam, czy wiesz, tylko co o tym myślisz.
– Nic.
– Daj spokój, przecież musisz mieć swoje zdanie. Każdy ma.
Oczywiście nie na głos, ale przyznałem Rudemu rację. Rzecz jasna nikt nie wie, kim lub czym zombie tak naprawdę są. Nie znam też nikogo, kto potrafiłby jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięły. Władza wciąż uparcie milczy, skazując nas, szare masy, na niepotwierdzone plotki, sensacje prokurowane przez tabloidy i własne domysły. A ilu ludzi, tyle teorii, wiadomo.
Generalnie dominują jednak poglądy oparte o stare, dobre kino: sondażowa większość wsi przypuszcza, że plaga zombie jest efektem jakiegoś ataku albo nieudanego eksperymentu wojskowego, naturalnie amerykańskiego albo ruskiego. Niektórzy sądzą, że to zemsta regularnie obsrywanej tonami radioaktywnych śmieci Matki Ziemi, ale są też tacy, którzy winę za cały ten bajzel zwalają na małych zielonych ludzików. No i oczywiście zostają jeszcze zaboboniarze, dopatrujący się w truposzach kary zesłanej przez Boga; plagi, która nawiedziła Ziemię w ramach zbliżającej się wielkimi krokami apokalipsy.
Nic naprawdę oryginalnego.
Natomiast jeśli chodzi o mnie…
– Nie wiem i mam to w dupie. A uprzedzając: twoje zdanie na ten temat też mam w dupie i ostro mnie ono jebie, jasne?
– Jezu, Heniek, coś ty taki nerwus? Tylko pytam przecież…
– To przestań. Nie jesteśmy na randce.
– A mogę chociaż zapalić? – Mówiąc to, wyciągnął w moją stronę paczkę fajek.
– Nie.
Na tym rozmowa się urwała. Skonsternowany Rudy schował papierosy i zagapił się na drogę albo po prostu starał się nie patrzeć na mnie. Ja zacząłem liczyć i planować.
* * *
Z garażu wyprowadziłem ciągnik i zamontowałem przyczepę, ukradkiem napawając się miną Rudego. Oczywistym było, że słyszał o tej maszynie, bo przyglądał jej się z mieszaniną czci i strachu. Nie, przepraszam: przerażenia. W ten właśnie sposób Indianie musieli patrzeć na pierwsze europejskie okręty, Niemcy na pierwsze rozjeżdżające ich czołgi, a jakiś nieszczęsny idiota – na pierwszego szkodnika.
Zakuty w kilka dodatkowych blach i z na stałe zamontowanym spychaczem – teraz już niekoniecznie do śniegu – przedapokaliptyczny zetor sam w sobie może i nie wyglądał okazale, ale ciągnąca się za nim złowroga sława niemal dostrzegalnie przydawała mu majestatu.
– Wsiadaj – rzuciłem w końcu, gdy pozbierałem już wszystko, co mogło nam się przydać. – Jak będziesz grzeczny, to dam ci się pobawić wycieraczką.
* * *
Traktor z przyczepą ledwo zmieścił się na podjeździe przed domem Marceli. Choć z daleka było słychać, że nadjeżdżamy, obwieściłem nasze przybycie trzykrotnym uderzeniem w klakson. Odczekaliśmy chwilę, ale gospodyni nie wyszła się przywitać. Jeszcze raz sprawdziłem, czy strzelba jest nabita, i wysiadłem z traktora.
– Masz jakąś broń? – zapytałem Rudego.
– Tylko nóż. Myślisz, że będę potrzebował czegoś konkretniejszego?
– Nigdy nie wiadomo. – Wzruszyłem ramionami.
– To może pożycz mi ten swój pistolet?
– Chyba ocipiałeś. Już prędzej cię zastrzelę. – Gdybym miał kiedyś spisać kodeks człowieka pragnącego przeżyć w świecie pełnym złośliwych trupów, fanatyków i mętów wszelkiego rodzaju, jedna z pierwszych zasad brzmiałaby następująco: „Nigdy nie dawaj broni do ręki człowiekowi, któremu wcześniej tę rękę przestrzeliłeś”. – Idziemy!
Dom był duży, ale bynajmniej nie wzbudzał skojarzeń z przepychem i bogactwem – ot, długi piętrowy budynek, postawiony tuż po wojnie, kryty rozłażącą się teraz gdzieniegdzie, porośniętą mchem dachówką. Okna oparły się erze PCV, a drzwi wyglądały solidniej od ścian, z których płatami odpadał szary tynk. Całość sprawiała wrażenie jakby niedbale wrzuconej w sam środek zapuszczonego sadu.
Nacisnąłem elektryczny dzwonek, ale okazał się zepsuty. A może po prostu wdówka zalegała z rachunkami za prąd. Zapukałem więc do drzwi i krzyknąłem:
– Halo! Pani Budyń! Jest tam pani?! Wszystko u pani w porządku?!
Zero odzewu. Nacisnąłem klamkę, ale nic mi to nie dało. Obeszliśmy więc dom dookoła, szukając innego wejścia i sprawdzając okna na parterze. Znaleźliśmy drugie drzwi, ale również zatrzaśnięte na głucho, natomiast wszystkie okna ktoś zabił od środka dechami.
Rozsądnie.
– Co teraz? – zapytał Rudy.
– Właź! – Wskazałem mu niewielki daszek nad drzwiami frontowymi. Powyżej znajdowało się duże okno, przez które przy odrobinie wysiłku można było dostać się do domu. – Wejdziesz tamtędy i otworzysz mi od środka.
Rudy był co najmniej piętnaście lat młodszy i pewnie o połowę lżejszy ode mnie, więc wspinaczka i włamanie – choć oczywiście poprzedzone gwałtownymi protestami – nie nastręczyły mu większych problemów.
Brzęk rozbitego szkła był znacznie cichszy, niż można by się spodziewać, a zarazem o wiele głośniejszy, niż życzyłby sobie tego wyraźnie zdenerwowany Jacek. Już w kilka chwil po tym, jak zniknął mi z oczu, okazało się, że jego obawy były słuszne – z wnętrza domu dobiegły przekleństwa i krzyki; przytłumione i bardzo niewyraźne, lecz z pewnością oznaczające kłopoty.
Mogłem się tylko domyślać, co spotkało Rudego, ale w tamtej chwili szczegóły nie miały znaczenia. Liczyły się tylko dwa proste fakty: głupi gnojek wpakował się w jakieś szambo i potrzebuje pomocy, a ja muszę radzić sobie sam. Albo – co przez moment było nawet kuszące – pieprzyć go i wracać do domu.
Parterowe okna były zbyt małe, bym zdołał się przez nie przecisnąć, nawet gdyby udało mi się wyłamać blokujące je deski. Spróbowałem więc wyważyć łomem tylne – pozornie mniej solidne – drzwi, jednak bezskutecznie.
No dobra; jak nie sposobem go, to siłą – odrzuciłem łom, nabrałem rozpędu i spróbowałem staranować drzwi barkiem.
Błąd.
Odbiłem się z miękkim plaśnięciem, niczym pozbawiona powietrza piłka uderzająca o ścianę, i wylądowałem na ziemi, czemu towarzyszył silny, acz pouczający ból. Pozbierałem się, klnąc pod nosem, i spróbowałem ponownie, tym razem metodą „na gliniarza”: kopnąłem potężnie tuż nad klamką. Na filmach zamek puszcza, a drzwi odskakują z głośnym trzaskiem. W życiu jest odwrotnie – drzwi zostały na miejscu, a jedyne, co trzasnęło, to moje kolano.
No dobra; jak nie siłą go, to ciągnikiem. Dokuśtykałem do zetora i wziąłem łańcuch przygotowany z myślą o zabezpieczeniu mojego potencjalnego nowego dobytku. Jeden koniec przymocowałem do traktora, a drugi do klamki drzwi frontowych. Następnie odpaliłem maszynę i zacząłem powoli cofać. Po chwili łańcuch się naprężył, a po dwu dom stał przede mną otworem.
* * *
Nim jeszcze wszedłem do środka, w nozdrza uderzyła mnie istna mozaika smrodu – zgnilizna, fekalia i śmierć; w tym domu były szkodniki. I to od dawna.
Strzelbę – niezbyt poręczną w ciasnych pomieszczeniach – przewiesiłem przez plecy i wyjąłem glocka. W drugiej ręce ściskałem latarkę, lecz ta, ku mojemu zaskoczeniu, okazała się niepotrzebna, bo w domu był prąd i wszystkie światła działały.
– Rudy! – krzyknąłem, stojąc już w korytarzu. – Gdzie jesteś?!
Szczerze mówiąc, bardziej niż odpowiedzi spodziewałem się hordy zombie wyskakujących zza każdych drzwi, tymczasem niemal natychmiast doleciał mnie rozpaczliwy, dochodzący zewsząd i znikąd, wrzask mojego wspólnika:
– Tutaj! Heniek, szybko! Ratuj! Tu jest trup!
– Rudy, nie wkurwiaj mnie! „Tutaj”, to ja jestem!
– Na górze! Pośpiesz się, błagam!
– Boże, stawiasz na mej drodze wszystkich tych kretynów, żeby mi było w życiu ciężej – westchnąłem – czy żeby im było lżej?
Na szczęście – nie jestem wielkim entuzjastą Boga – tym razem nie doczekałem się odpowiedzi.
Schody znalazłem dopiero po otwarciu trzecich drzwi. Za pierwszymi kryła się kuchnia, a za drugimi kotłownia. Wystrój wnętrz nie był ani bogaty, ani biedny – był tradycyjny i praktyczny jak w każdym szanującym się wiejskim domu. Sprzętów nie znalazłem dużo, a te, na które natrafiłem w kuchni – meble, kaflowy piec do wypieku chleba, radio marki Unitra – swoje najlepsze lata miały za sobą na długo przed wybuchem zarazy. Niemniej wszystko było czyste i w dobrym stanie.
Wspinałem się z przesadną ostrożnością – martwy Rudemu nie pomogę – a z każdym przebytym stopniem coraz mniej mi się w tym domu podobało.
Nie musiałem znów wołać, by znaleźć Jacka; z pokoju usytuowanego kilka metrów na lewo od schodów, po przeciwnej stronie pogrążonego w półmroku korytarza, aż nazbyt wyraźnie dało się słyszeć wszystkie „kurwy”, jakimi Rudy zdołał zapełnić swój zdumiewająco bogaty słownik – naprzemiennie dowcipne, przymilne, gniewne i zwyczajnie wulgarne – wypowiadane jednak głosem piskliwym, niebezpiecznie balansującym na krawędzi paniki.
W krótkiej przerwie, jakiej Snop potrzebował dla zaczerpnięcia oddechu, dało się słyszeć inny dźwięk; znacznie cichszy, ale nie mniej przez to wyraźny – nerwowe, doskonale znane mi skrobanie.
Raz jeszcze upewniłem się, że glock jest naładowany i odbezpieczony, a następnie podszedłem do feralnego pokoju powolnym, miękkim krokiem i przylgnąłem do ściany tuż obok wejścia. Odczekałem chwilę, nasłuchując, ale w dobywającym się z wnętrza repertuarze poezji ulicznej nie zaszła żadna zmiana, zaryzykowałem więc rekonesans. Zadanie miałem o tyle proste, że drzwi były otwarte niemal na oścież. Wystarczyło, że nieco wychyliłem głowę, i obraz całej sytuacji stał się komicznie klarowny.
Rudy leżał na brzuchu, wciśnięty między starą, masywną szafę, na którą musiał wskoczyć z parapetu, a wiszący niewiele wyżej sufit, i wciąż bluzgał, choć z każdą chwilą coraz mniej przekonująco. W trzęsącej się ręce trzymał nóż typu motylek; bezużyteczną zabawkę, którą machał nieporadnie i zupełnie bez sensu.
Tuż przed szafą, ale daleko poniżej zasięgu ostrza, stał trup może ośmioletniego chłopca, ubrany w niebieskie spodenki z wyraźnym, czarnobrązowym akcentem pośrodku oraz niegdyś białą koszulkę, i drapał wściekle po drewnie tymi kilkoma paznokciami, które mu jeszcze nie odpadły.
Nagle szkodnik przerwał swoje bezcelowe wygłupy i zamarł, a ja nieco mocniej zacisnąłem palec na spuście. Trupek jednak nadal wpatrywał się w swój domniemany podwieczorek, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co dzieje się za jego plecami, aż wreszcie zarzęził wściekle i zaczął podskakiwać pociesznie na przegniłych nóżkach, próbując złapać uzbrojoną w nóż rękę.
Ani zombie, ani jego ofiara mnie nie zauważyli, więc przez dłuższą chwilę obserwowałem całą scenę z krzywym uśmiechem, zanim ruszyłem Jackowi na ratunek.
Mógłbym podejść do gówniarza na odległość kroku i połaskotać go lufą w ucho tuż przed tym, nim pocisk połaskocze mu mózg, albo nawet spróbować załatwić go nożem myśliwskim – bardziej jeszcze nieodzownym elementem mojego stałego wyposażenia niż glock – co miałoby tę zaletę, że nie postawiłoby na nogi połowy wsi. Jednak przetrwanie to sztuka niepopełniania błędów; martwy człowiek mógłby okazać się szybszy od starego człowieka, pistolet mógłby nie wypalić, wciąż bolące kolano mogłoby odmówić posłuszeństwa albo w iście filmowym stylu w najmniej odpowiednim momencie zaskrzypiałaby podłoga – i byłoby po mnie.
Upewniłem się jeszcze, że nigdzie w pobliżu nie widać rodziców tego rozkosznego brzdąca, a potem, nie wychylając się bardziej niż to absolutnie konieczne, uniosłem broń i wycelowałem. Zwłoki wciąż podskakiwały, więc żeby ułatwić sobie zadanie, gwizdnąłem cicho. Wystarczyło: mały obrócił się błyskawicznie. Nie zdążył jednak spojrzeć mi w oczy.
Ani ja jemu.
Kiedy większa część mózgu dziecka rozbryznęła się na szafie, Rudy krzyknął jak podszczypywana panienka.
– Nie wrzeszcz tak! Umarłego byś obudził! – zażartowałem, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi. Zombie słabo radzą sobie z klamkami, więc taka zapora powinna nam chwilowo wystarczyć.
Na wszelki wypadek pokazałem jednak Rudemu, który właśnie otwierał usta – najprawdopodobniej po to, by rzucić ostatnim, wymęczonym przekleństwem – że ma siedzieć cicho. Sam też zamarłem na dłuższą chwilę i nasłuchiwałem.
– Dobra, złaź! – rozkazałem może minutę później. W domu panowała absolutna cisza, uznałem więc, że jest względnie bezpiecznie.
Biedny dupek oczywiście nie podołał i w końcu wylądował plackiem na podłodze, tuż obok trupa. Zaklął, podniósł się niezgrabnie i właśnie zaczął mi dziękować, gdy wycelowałem mu prosto w twarz.
– Dopadł cię?
Rudy, który w pierwszej chwili kompletnie zbaraniał na widok wymierzonej w siebie broni, potrzebował nieco czasu, żeby przetrawić pytanie.
– Nie… Nie no, co ty!? – wyjąkał wreszcie. – Jasne, że nie!
– Rozbieraj się!
– Co?
– Do gołej rzyci. Już, już!
– Heniek, spokojnie, nie na wdechu… Opuść tę cholerną broń, dobra? Nie dziabnął mnie przecież! Przysięgam, że nawet się do mnie nie zbliżył!
– Sram na twoje przysięgi. Ściągaj łachy!
– Ale… No sam popatrz! – Uniósł ręce i okręcił się wokół własnej osi. – Widzisz? Ani kropli krwi! Nic!
– Jak na razie, to widzę tylko, że koniecznie chcesz mnie wkurzyć. Naprawdę wolisz dostać kulkę już teraz, zanim w ogóle sprawdzę, czy faktycznie nie zmieniasz się w to? – Ruchem głowy wskazałem kolejny rozwiązany problem. – Bo mnie tam w sumie obojętne, kiedy cię zastrzelę…
* * *
Oglądanie Rudego nago nie sprawiło mi najmniejszej przyjemności, ale było niezbędne; kolejny akt w sztuce niepopełniania błędów. Na szczęście nie dopatrzyłem się na jego wychudzonym ciele niczego bardziej niepokojącego niż zastały brud. I paskudna blizna na lewym ramieniu.
Po zakończonych oględzinach dałem wspólnikowi chwilę, aby się ubrał, ale że wciąż był roztrzęsiony, nie potrafił nawet uczciwie wciągnąć spodni.
– Ruszże się, albo wylecisz stąd w samych skarpetach! – warknąłem w końcu. – Narysuję ci butem tarczę na dupie i będziesz robił za wabik na trupy. A coś mi mówi, że kilka ich tu jeszcze znajdziemy.
Rudy widocznie poznał się już na moim niebanalnym poczuciu humoru, bo zaczął walczyć z gaciami o wiele intensywniej, lecz przez to jeszcze bardziej bezproduktywnie niż dotąd, co dało ten tylko efekt, że stracił równowagę i znów rymsnął – tym razem prosto na swojego małego przyjaciela.
– Skurwysyn zajebany…– Gramoląc się z podłogi, zaklął cicho, nawet bardzo cicho, ale nie dość cicho; jakby nie mógł się zdecydować czy chce, żebym go usłyszał, czy nie.
– No skurwysyn, i co? – zapytałem spokojnie. – Jak ci się coś nie podoba, przypominam, że to ty przyszedłeś do mnie, a nie odwrotnie.
Przez ułamek sekundy zbity z tropu Rudy nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, ale ostatecznie postanowił iść za ciosem.
– I już tego żałuję… Dlaczego zawsze musisz być takim gnojem, Heniek?! – Wciąż był roztrzęsiony, ale też wyraźnie wściekły; sprawiał wrażenie, jakby zamierzał się na mnie rzucić. – Bawi cię to, czy jak?
– Czy jak – zripostowałem bez uśmiechu, leniwie czyszcząc broń. – Ale miło, że pytasz. A teraz wkładaj te cholerne gacie!
Przez krótką chwilę Rudy wyglądał, jakby fantazjował o szczaniu na moje zwłoki albo czymś równie przyjemnym, ale że to ja byłem ten większy, silniejszy, lepiej uzbrojony, bardziej krwiożerczy i zwyczajnie wredniejszy, szybko wrócił do przykrej rzeczywistości.
– Wiesz co, Heniek? Pieprz się! Po prostu się pieprz, dobra? Chcesz być chujem, to sobie bądź, ja się z koniem kopać nie zamierzam.
– No cóż – wzruszyłem ramionami – lepiej być chujem niż taką pizdą…
I już. Tyle. Pozamiatane. Rudy nie znalazł dla mnie żadnej sensownej odpowiedzi, a na te bezsensowne się nie odważył.
* * *
Mimo wszystko, muszę przyznać, facet nieco zyskał w moich oczach – nie przypuszczałem, że będzie stać go choćby na taką namiastkę ze wszech miar słusznego przecież gniewu.
Rozumiałem go doskonale, ale nie zamierzałem się tłumaczyć.
A przecież w gruncie rzeczy jestem tylko prostym rolnikiem; drobnym hodowcą bydła i drobiu, dumnym posiadaczem pierwszego we wsi zetora i zapalonym grzybiarzem. Starszym już panem, który w letnie wieczory lubi posiedzieć w bujaku za domem, obejrzeć zachód słońca, wypić szklaneczkę czegoś na zdrowy sen i rozwiązywać krzyżówki.
I właśnie dlatego muszę być, jak ładnie ujął to Rudy, „skurwysynem zajebanym”.
Nie powiem, drób jest smaczny, nabiał dochodowy, a dobry traktor przydaje się w życiu tak samo jak dobra żona (a czasem i bardziej – starą zakopałem dawno temu, a ciągnik nadal jeździ), wszakże w tych popieprzonych czasach wyłącznie popieprzeni ludzie mogą liczyć na trochę normalności. Istnieje bowiem tylko jedna pewna waluta, za którą można kupić sobie święty spokój: strach.
Nie było łatwo, ale kiedy w końcu zdołałem wpoić ludziom z całej okolicy – zarówno tym wciąż jeszcze żywym, jak i tym już tylko poruszającym się – że gospodarstwo Henia to miejsce, od którego należy trzymać się z daleka, a miarowy warkot ciągnika, powoli urastający do rangi wiejskiej legendy, oznacza bardzo, ale to bardzo poważne kłopoty, życie stało się o wiele prostsze.
* * *
– Jak ten mały się tu dostał, skoro dom był zamknięty na głucho? – Po chwili krępującego milczenia Rudy skapitulował i zmienił temat.
– Nijak. – Kopniakiem obróciłem szkodnika na plecy i przyjrzałem mu się uważniej; twarz miał nadgniłą, zakrwawioną i niekompletną, ale rozpoznałem go bez trudu. – Był tu przez cały czas.
– Co?
– Nie „co”, tylko „kto”. Ten zombiaczek to Czesio, wnuk starej Budyniowej.
– Co?!
– To, co słyszałeś. A myślę, że może być jeszcze gorzej.
– Gorzej? Jak to: gorzej?
– Czesio miał jeszcze rodziców i siostrę, może kojarzysz? Podobno wyjechali do Strefy Bezpieczeństwa, zdaje się, że przed śmiercią Kazika nawet, ale… ale jakoś właśnie przestałem w to wierzyć.
– Chcesz powiedzieć, że…jest ich tu więcej?
– Nie wiem, ale to by tłumaczyło, czemu chałupa była zamknięta na głucho, nie?
– Aha. No to pięknie! Po prostu, kurwa, cudownie… – Rudy jednym solidnym szarpnięciem naciągnął spodnie. – W takim razie ja już podziękuję, na coś takiego się nie pisałem.
– Owszem, pisałeś się.
– Nie, nie pisałem się! Rób, co chcesz, ale ja stąd spieprzam!
– Zostajesz. – Znów uniosłem broń.
– Co? Ale… dlaczego?
– A choćby dlatego, że właśnie otworzyliśmy ten pierdolnik na oścież i albo coś z tym teraz zrobimy, albo znów się trupy w całej wsi wyroją.
– Aha, a ciebie to przecież tak bardzo obchodzi…
– Może obchodzi, a może nie, ale i bez tego nie brakuje mi problemów, więc lepiej posprzątać tu od razu i mieć święty spokój. Poza tym musimy znaleźć starą. Jeśli jeszcze żyje, to odpowie nam na kilka pytań. A ja jestem cholernie ciekaw, co tu się właściwie odpierdala.
– A ja nie! Poza tym wątpię, żeby wciąż żyła. Po jej chałupie kręcą się trupy, a jej samej od dawna nikt nie widział, więc… no…
– Możliwe. Ale i tak zamierzam jej poszukać. A ty, misiu, pójdziesz ze mną. W końcu to był twój genialny pomysł, żeby sprawdzić, co tam u niej, pamiętasz?
– Ej… To kurewsko nie fair! – Jacek westchnął niemal teatralnie. – Wiesz przecież, że wcale nie przyszedłem tu zgrywać bohatera.
– Bohatera? – Omal się nie roześmiałem. – Oj, Rudy, Rudy… Żaden z nas nie zostanie dzisiaj bohaterem, to ci akurat mogę obiecać.
– Tym bardziej nie rozumiem, co tu jeszcze robimy.
Wzruszyłem ramionami.
– Chyba po prostu to, co trzeba.
– Zupełnie bez sensu…
– Witaj w życiu. – Schowałem glocka i zdjąłem z ramienia strzelbę. – Masz, może chociaż to poprawi ci humor.
Rudy spojrzał na mnie z niedowierzaniem, może nawet z lekkim przestrachem.
– Heniek Gąska daje mi do ręki swoją broń… Panowie i panie, to już pewne: świat rzeczywiście się kończy. – A potem spojrzał na mnie podejrzliwie. – No chyba że nie jest nabita?
– Tak, pewnie, żebyś mi nią wywijał jak cepem i jeszcze zniszczył? Słuchaj, Rudy, wyjaśnijmy coś sobie od razu: broń jest naładowana i możesz zrobić z niej użytek, ale jeśli chcesz dożyć wieczorynki, pamiętaj o jednym: w całym tym domu nie znajdziesz niczego i nikogo, kogo byś nie chciał wkurwić bardziej niż mnie, jasne? – A potem dodałem tonem ni to ostrzeżenia, ni to groźby: – No i nie zapomnij, że potrzebujesz obu rąk, żeby celować.
W żadnym wypadku nie była to próba zaskarbienia sobie sympatii i zaufania Snopa, chęć zadośćuczynienia mu za moje dotychczasowe zachowanie ani nawet akt niczym nieskrępowanego szaleństwa; choć to ostatnie pewnie najbardziej. Przede wszystkim była to zimna kalkulacja – założyłem, że gdzieś po domu szwendają się jeszcze trzy, może nawet cztery trupy, i uznałem, że lepiej nie ryzykować spotkania z nimi bez żadnego wsparcia. A Rudy, choć kanalia, nie był przecież mordercą. Już bardziej bałem się tego, że stchórzy i ucieknie, kiedy najbardziej będę go potrzebował.
* * *
Marcelę znaleźliśmy dosyć szybko i bez żadnych problemów; leżała w sypialni, niemal na końcu korytarza.
Pokój ten skojarzył mi się z zapuszczonym muzeum lokalnego folkloru, do którego przychodzą tylko – bardzo niechętne takiej rozrywce – wycieczki szkolne. Sama gospodyni również wyglądała jak eksponat, w dodatku najstarszy i najpaskudniejszy w całej kolekcji: jej twarz przypominała tandetnie wykonaną maskę z papier-mâché, suchą, groteskowo bezkształtną i napuchniętą; jedynie głębokie, nieregularne zmarszczki przydawały jej prawdziwie ludzkich cech. Oczy miała zamknięte, a dłonie złożone na piersi, zupełnie jakby nie leżała w łóżku, tylko na katafalku. Otaczały ją rodzinne zdjęcia – na niektórych mały chłopiec ze zbyt bujną czupryną szczerzył się do fotografa zawsze w ten sam, nieuchwytnie złośliwy sposób – jakieś pamiątki, kompleksowy asortyment małej hurtowni dewocjonaliów oraz smród, od którego Rudy omal się nie porzygał. Na pierzynie przykrywającej staruchę, na wysokości prawego uda, widniała spora czerwonobrązowa plama.
Wdówka oddychała bardzo płytko, jakby była umierająca – albo starała się udawać martwą – ale jednak.
– No, Marcyś, pobudka! – Zerwałem z niej pościel, uważając, by nie dotknąć krwawej plamy. – Mamy do pogadania.
Była naga – niech mnie diabli, nigdy bym nie przypuszczał, że przyjdzie dzień, w którym widok cudzego frędzla sprawi mi mniej przykrości niż goła baba – więc zrobiona zębami dziecka rana na jej nodze aż nazbyt rzucała się w oczy. Ugryzienie samo w sobie nie mogło być śmiertelne, ale sącząca się z poszarpanego mięśnia cuchnąca ropa i zzieleniała skóra dookoła mówiły więcej niż dość o losie, jaki czekał starą Budyniową. A raczej jaki czekałby ją, gdybyśmy się nie napatoczyli i nie zniweczyli całego jej pięknego planu na najbliższą wieczność.
– Odejdźcie – odparła ledwo słyszalnie, jakby za chwilę rzeczywiście miała wydać ostatnie tchnienie. – Pozwólcie starej kobiecie umrzeć w spokoju i połączyć się z bliskimi.
– Jasne, nie ma problemu… tylko powiedz nam, gdzie oni są.
Marcela popatrzyła na mnie w sposób wyrażający niemal doskonały brak zrozumienia. Niemal.
– No, gdzie są ci twoi bliscy? – powtórzyłem. – Chętnie do nich zajrzę i przekażę, że zaraz spotkają się z mamuśką w piekle.
– Odejdźcie… – Jakby mnie nie słyszała. – Nie zakłócajcie spokoju umierającej.
– Jeśli chcesz, żebyśmy dali ci święty spokój – schowałem pistolet – najpierw musisz odpowiedzieć nam na kilka pytań… na przykład o Czesia.
Marcela jakimś cudem pobladła jeszcze bardziej, ale – paradoksalnie – wróciła do świata żywych.
– Jeśli zrobiliście coś mojemu wnusiowi…
– To co? – Nie odpowiedziała, więc ciężar podtrzymania rozmowy wziąłem na siebie: – Odstrzeliłem gówniaka, wiesz przecież. Musiałaś słyszeć. Rudy wciąż ma kawałki jego mózgu na… nooo, właściwie wszędzie. Tylko widzisz – ciągnąłem, gdy i tym razem nie nastąpiła żadna reakcja – ważne jest nie to, co ja mu zrobiłem, lecz to, co zrobiłaś mu ty… i co on zrobił tobie.
Na wypadek gdyby za mną nie nadążała, podniosłem stojące przy łóżku krzesło i przyłożyłem jedną z jego nóg do rany na udzie wdowy. Byłem niemal delikatny, przynajmniej na razie, a mimo to zawyła z bólu i aż się wyprostowała.
– No więc może wyjaśnisz nam, co tu się, do kurwiej nędzy, dzieje?
– Idź precz, sługo Szatana! Oby robactwo przez wieczność toczyło twe trzewia, serce zgniło ci w piersi, a z oczu popłynęła wrząca smoła, która…
Krzesło w ruch, baba w krzyk.
– Ślicznie dziękuję za dobre słowo, ale może przejdźmy do rzeczy, bo nie mam całego dnia na pogaduchy. – Nachyliłem się nad nią i zniżyłem głos: – Ty zresztą też nie masz całego dnia… A teraz już tylko od ciebie zależy, jak bardzo będziesz żałować, że nie był on jeszcze krótszy. To jak? Wolisz trafić do piekła przed, czy dopiero po śmierci?
W odpowiedzi Budyniowa charknęła i splunęła. Była jednak na tyle już słaba, że zabarwiona czerwienią flegma, zamiast wylądować na mojej twarzy, zakończyła swój krótki lot na obwisłej piersi staruchy.
– No cóż, skoro wolisz rozmawiać w ten sposób…
– Heniek, kurwa, pojebało cię?! – Rudy dosyć niespodziewanie dźgnął mnie lufą w pierś. – Odłóż to pieprzone krzesło i odsuń się od niej, albo przysięgam, że cię zabiję!
Ech…
– A ja przysięgam, że sram na te twoje przysięgi.
– Nie żartuję! Odłóż to krzesło!
– No dobra, dobra, spokojnie… – Spełniłem żądanie domorosłego terrorysty. – Tylko powiedz mi, tak z ręką na sercu: jak myślisz, kogo tutaj tak naprawdę pojebało? Marcelę, która wymordowała całą swoją rodzinę, mnie, bo chcę się dowiedzieć, dlaczego to zrobiła, czy może jednak ciebie, skoro próbujesz mnie przed tym powstrzymać, grożąc mi moją własną bronią… w dodatku nieodbezpieczoną?
Jacek szybko zerknął na strzelbę i jęknął:
– O w mordę…
– A żebyś wiedział! – I dostał w mordę. Nie na tyle mocno, żeby zabić czy choćby połamać, ale wystarczająco, by gnojka spoziomować. – No już, oddaj mi to!
– Heniek, posłuchaj – stękał, gramoląc się z podłogi – ja…
– Nie, Rudy, teraz to ty będziesz słuchał mnie. Dawaj strzelbę!
Jacek karnie wykonał rozkaz, choć wcale nie musiał, bo nawet nie sięgnąłem po glocka. Strach to często najpotężniejsza broń.
– Pamiętasz, co ci mówiłem o celowaniu do mnie?
– No a co miałem zrobić? – zapytał, rozmazując na twarzy płynącą mu z nosa krew. – Stać i patrzeć, jak ją torturujesz?
– Na przykład.
– Heniek, daj spokój, przecież tak nie można!
– Nie można? Mordować własnych dzieci i wnucząt też podobno nie można… Tylko co z tego?
– A jaką masz pewność, że oni nie żyją? I że to ona ich wszystkich zabiła? Może mały po prostu miał wypadek?
– Może. Ale zauważyłeś, że ten cholerny dom wygląda jak więzienie? Wzmacniane drzwi, zabite okna… Marcela postarała się, żeby nic jej stąd nie uciekło. A na jednego martwego dzieciaka to jednak trochę za dużo zachodu, nie uważasz? Zresztą… skoro Czesio był tu przez cały czas, martwy jak sam skurwysyn, to gdzie są pozostali? Czemu zostawili go tutaj, razem z nią, i zniknęli bez śladu?
Pytanie skierowałem do Jacka, ale znacznie bardziej interesowało mnie, jak na moje dywagacje zareaguje wdówka. Ta jednak milczała, ze stuporem gapiąc się w ścianę.
– No dobra… – Rudy tymczasem usiłował myśleć. – Ale… z drugiej strony po co miałaby robić coś takiego?
– Gdyby nie zachciało ci się bawić w harcerzyka, może już znałbym odpowiedź na to pytanie.
– Heniek, daj już spokój, ja…
– Spokój? Grozisz mi śmiercią, a ja mam dać spokój?!
– Ty mi grozisz śmiercią co pięć minut… Teraz przynajmniej już wiesz, jakie to uczucie.
Hmmm…
– Dobra, słuchaj, palancie, żebyśmy mieli jasność: żyjesz tylko dlatego, że trochę cię rozumiem… – przyznałem. – I kto wie, może nawet postąpiłbym tak samo… gdybym był skończonym idiotą.
– Więc nie zabijesz mnie ani nic? – nie dowierzał Jacek.
– No nie zamknę cię tu razem z tym, w co zaraz zmieni się Marcysia, jeśli o to pytasz, ale na „ani nic” też raczej nie licz.
– Ej no, przecież już mi przywaliłeś! Chyba nawet złamałeś mi nos…
– Gdybym złamał ci nos, to utopiłbyś się w tej krwi, a nie popuszczał jak dziewica przy pierwszej miesiączce. Zresztą to akurat nie było za wygrażanie mi.
– Nie?
– Nie. Oberwałeś, bo ból jest najlepszym nauczycielem, a ty masz ewidentne braki w wykształceniu. Gdybym był trupem, to ty też już byś nie żył przez tę swoją dupowatość. Jeśli nie zaczniesz w końcu myśleć, obaj przez ciebie skończymy jako szkodniki.
– Eee… Szkodniki?
– No trupy – odparłem. – Dla mnie te wszystkie zdechlaki to po prostu…
– Szkodniki?! – wtrąciła wdowa, niespodziewanie posuwając akcję do przodu. – Zdechlaki?! Wy… wy przeklęci… Nic nie rozumiecie! Nic! Oni są święci, nie widzicie tego?
– Święci? – zapytał Rudy. Głos miał głuchy, jakby pusty, ale nie wyczuwałem w nim tej samej grozy, która zaczęła pełznąć w górę po moim kręgosłupie. A myślałem, przeklęty stary głupiec, że po tym wszystkim, czego już się naoglądałem podczas tej cholernej apokalipsy, nic więcej nie zdoła mnie ruszyć.
– Tak! Nastał oto Dzień Sądu i sprawiedliwym dano wieczne życie!
– Twoim bliskim też? – wychrypiałem. – Kto im dał to wieczne życie? Ty?
– Moja rodzina… oni zostali wybrani! Pokonali śmierć, tak jak Pan Jezus. Zostawcie ich!
– Jak Jezus? Serio? A która Ewangelia mówi o tym, że Jezus po zmartwychwstaniu próbował zeżreć swoich apostołów?
– Nie drwij z nauk Kościoła, antychryście, bo jeszcze zdepcze twą głowę niewiasta…
Tym razem do rany Marceli docisnąłem lufę strzelby, a gdy jej bełkotliwe groźby, zamienione teraz w przetykane łkaniem rzężenie, cichły powoli, wytarłem broń o prześcieradło – później się wyparzy – odbezpieczyłem i oddałem zdumionemu Jackowi.
– Jeśli nadal zamierzasz mnie powstrzymać, zrób to teraz… albo wyjdź. Nie chcesz brać udziału w tym, co się tu zaraz wydarzy.
Rudy patrzył na mnie ogłupiały i nie reagował.
– No, wybieraj! Ja czy ona? Tylko pamiętaj: cokolwiek zdecydujesz, i tak nie zostaniesz bohaterem.
* * *
Odczekałem, aż Rudy zamknie za sobą drzwi, i zwróciłem się do Marceli:
– Zdawało mi się czy wspominałaś coś o Kościele? Mogłabyś to… rozwinąć?
– Kazik! – zawyła w odpowiedzi gospodyni. – Kazik, ratuj! Nie pozwól mu na to!
– No już, już… Kazik ci nie pomoże, Marcyś. On nie żyje, pamiętasz?
– Nie, nie, nie… – Wdowa coraz bardziej miotała się na łóżku. – Kazik! Pomóż mi, słyszysz?! Zabierz stąd tego potwora! Zniszcz go!
– Spokojnie, nie na wdechu. – Mimowolnie powtórzyłem głupie powiedzonko Rudego. – Ja też nie mam na to najmniejszej ochoty, więc może po prostu nie utrudniaj, dobra?
Z pewnymi oporami, jednak Marcela w końcu posłuchała i powiedziała mi wszystko, co chciałem wiedzieć, a nawet trochę więcej. Na szczęście nie trwało to długo.
* * *
– Dobra, chodźmy – rzuciłem do Jacka, który posłusznie czekał na korytarzu. Czy to dla wygody, czy z dbałości o własne sumienie, cofnął się aż do schodów, gdzie nie tylko mógł usiąść, ale też prawie nie słyszał krzyków Budyniowej. W powietrzu unosiło się intensywne wspomnienie po zgasłym niedawno papierosie.
– Co z nią? – Jego głos wybrzmiał zmęczeniem i rezygnacją. Z pewnością nie tak wyobrażał sobie ten dzień.
– Obiecałem, że zapewnię jej święty spokój, jeśli odpowie na moje pytania, pamiętasz?
– Odpowiedziała?
Skinąłem głową.
– Chodźmy.
– Dokąd? – Rudy wstał powoli.
– Na dół. Marcela przetrzymuje swoich „świętych” w piwnicy. Wyobraź sobie, że karmiła ich ciałem i krwią, tak jak ponoć robił to Chrystus – zdradziłem wspólnikowi tajemnicę ostatniej spowiedzi Budyniowej. – Zresztą to właśnie przemożnej potrzebie przyjmowania tego „sakramentu” przypisywała ich krwiożerczość.
– Czyli że co? Zombie jedzą ludzi, bo to dla nich… komunia?
– No chyba. Ale skąd brała eucharystię, nie wiem i wiedzieć nie chcę. Za to krew… widziałeś jej ręce?
Jacek potwierdził – sinych blizn na przedramionach Marceli nie dało się przeoczyć – a potem rzucił truizmem:
– Przecież to bez sensu.
– Mnie to mówisz? W każdym razie podczas jednego z takich obiadków Czesio jakoś jej uciekł i narozrabiał.
– To ci peszek…
– No właśnie nie… A w każdym razie nie dla Marceli. Jeśli dobrze zrozumiałem, uznała to za znak, że i dla niej wreszcie nastał czas, by dostąpić zbawienia. Cóż… do pewnego stopnia miała rację, nie?
Widocznie dawka absurdu, jaką Rudy mógł przyjąć na jedno posiedzenie, została właśnie przekroczona, bo milczał przez chwilę, a gdy się wreszcie odezwał, zmienił temat.
– No dobra, to jaki jest plan?
– Likwidujemy trupy i bierzemy znaleźne, a potem odwiedzę proboszcza i zrobię mu z dupy fast food dla szkodników. – Słysząc to, Jacek przystanął w pół kroku. – No co? Przecież nie każę ci iść ze mną.
– Mam nadzieję. Tylko… co ma do tego Konopka?
– A jak myślisz, kto przestawił tej durnej babie wszystkie klepki? Zresztą pewnie nie tylko jej, w końcu połowa miasteczka to jego neofici.
– Neofici? – Rudy spojrzał na mnie bez zrozumienia – Czyli?
– Czyli, że czeka mnie dużo sprzątania – mruknąłem. – Ech, a było zatłuc gada od razu, jak tylko pokazał kły.
– Eeee… Mógłbyś jaśniej?
Dobre pytanie. Z jednej strony nie czułem ani ochoty, ani potrzeby, by zwierzać się facetowi, którego nie mam powodów nawet lubić, z drugiej – Rudy miał prawo wiedzieć, w co właściwie wdepnął. Poza tym uznałem, że będzie mi łatwiej pozbierać myśli, wyrażając je na głos.
– Że my się z proboszczem nie lubimy, to wiesz?
– Jak wszyscy.
– A wiesz dlaczego?
– Coś tam słyszałem, ale…
* * *
Zdecydowanie najgorszym – bo społecznie akceptowanym – ze wszystkich skutków ubocznych epidemii okazali się właśnie kościelni Konopki: niebezpieczna zbieranina dewot płci dowolnej, prowadzona żelazną ręką proboszcza.
Historia tej sekty sięga praktycznie początków zarazy, kiedy to cwaniak w sutannie przenicował nieaktualne już dogmaty – w końcu trwa apokalipsa zombie, więc wcale nie trzeba się specjalnie wysilać, by spotkać żywy (a w każdym razie namacalny) dowód na to, że wszystkie teorie o wiecznym życiu i zbawieniu są… no, co najmniej dyskusyjne – a potem, pod płaszczykiem walki ze sługami Szatana, przekształcił swoją trzódkę w organizację paramilitarną, która teraz już otwarcie dąży do przejęcia całkowitej władzy; nawet jeśli nie nad światem, to przynajmniej nad Pchlim Targiem.
No cóż, jaki Pruszków, taka mafia, można by rzec.
Niemniej trzeba przyznać, że proboszcz radził sobie całkiem nieźle – wraz z upływem czasu, rozwojem wypadków i postępującą degradacją ludzkości sutanna zaczęła budzić w Pchlim Targu więcej szacunku niż mundur. A nierzadko więcej nawet niż nabita strzelba. Okazało się więc, że sekciarze Konopki są równie niebezpieczni jak trupy. Mniej krwiożerczy, a za to prawdopodobnie jeszcze bardziej bezmyślni, to prawda, lecz przy tym lepiej zorganizowani i kierowani przez nad wyraz ambitnego typa, mającego za sobą bogatą w dwa tysiące lat doświadczenia szkołę manipulowania naiwniakami.
Z początku niespecjalnie interesowałem się poczynaniami proboszcza i problemami jego Kościoła, lecz – niestety – bez wzajemności. W myśl wyznawanej przez Konopkę zasady: „Kto nie z Bogiem, ten przeciwko nam, kto nie z nami, ten przeciwko Bogu”, jego kmiotki zaczęły mnie nachodzić, nagabywać i nawracać, posiłkując się własnej produkcji parafrazami z nowotestamentowej Apokalipsy oraz obietnicami, które spełnić mógłby tylko ich nieistniejący Bóg. W odpowiedzi przedstawiłem im wizję Apokalipsy według Henryka Gąski i również złożyłem kilka górnolotnych obietnic.
Dzisiaj, patrząc na wszystko z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że okazałem się znacznie lepszym prorokiem niż Jan Apostoł.
Indoktrynacja zawiodła i musiała spieprzać z mojej ziemi tak szybko, jak biegają moje psy – a nawet i trochę szybciej – ale Konopka się nie poddał. Widocznie jednak uznał, że wprowadzający własne porządki, uzbrojony i zdecydowanie niebezpieczny sobiepanek w starym zetorze jest jedną z tych sił, których nie wolno mu lekceważyć – w czym miał oczywiście rację – bo postanowił podejść do sprawy bardziej pragmatycznie i zamiast męczyć starcze uszy zabobonami, chciał kupić mnie za garść srebrników oraz obietnice natury zgoła innej niż duchowa.
A gdy i to nie poskutkowało – jak mówiłem, dla człowieka w pewnym wieku ważny jest już tylko święty spokój – sekciarze zmienili śpiewkę i podjęli nieudolne próby zastraszenia mnie, co rzecz jasna również nie przyniosło większego efektu. Powiedziałbym nawet, że nie przyniosło żadnego efektu, i nie minąłbym się z prawdą, aczkolwiek pewne przykre konsekwencje jednak nastąpiły, co chyba można podsumować w ten sposób, że im bardziej interesujące, a przy tym mniej zawoalowane groźby wymyślał dla mnie Konopka, tym mniej było chętnych, by mi je przekazać.
Wtedy proboszcz – podówczas już niezdolny do trzeźwego osądu, skażony władzą niemal absolutną paranoik, dostrzegający śmiertelne zagrożenie w każdym, kto był zdolny mu się przeciwstawić – doszedł do wniosku, że skoro nie da się mnie przekonać, kupić ani zastraszyć, to należy mnie zniszczyć.
A kiedy przyszli podpalić dom, ten, w którym mieszkam… No cóż, starałem się nikogo nie zabijać, ale że oni ze wszystkich sił próbowali zabić mnie, ubyło we wsi gros głupców, nim Konopka w końcu zrozumiał, że im dalej będzie się ode mnie trzymał, tym spokojniejszy czeka go sen. Przy czym, jeśli wziąć pod uwagę kosz zgniłych jaj na nocnym stoliku, ślady ubłoconych gumiaków kończące się tuż przed kapłańskim łożem i wreszcie złowróżbnie bliski warkot starego ciągnika, wdzierający się w ciszę przedświtu niczym zew Dzikiego Gonu, zwrot ten należy traktować jak najbardziej niemetaforycznie.
Będący pokłosiem tamtej pamiętnej nocy pakt o nieagresji – oczywiście nieformalny i w praktyce sprowadzający się do tego, że dla proboszcza przestałem istnieć – funkcjonował bez zarzutu przez kilka ostatnich lat.
* * *
– Ale wszystko ma swoje granice. Nawet moja cierpliwość. – Tak oto zakończyłem skróconą wersję powyższych wyjaśnień. – A coś takiego… Kurwa, jak to jest w ogóle możliwe?
Rudy oczywiście nie zrozumiał, o czym mówię.
– O tym. – Machnąłem ręką, pokazując wszystko i nic. – O całej armii psycholi „zbawiających” swoje rodziny i o tym, że dowiaduję się o wszystkim dopiero teraz, i to jeszcze przez przypadek…
– No… Kurde, akcja jak z jakiegoś horroru, nie? Senna wioska, spokojni mieszkańcy – zaczął zmodulowanym głosem Rudy – i mroczna, śmiertelnie niebezpieczna tajemnica, która…
– Ciebie to bawi?
– Co? Nie! Jasne, że nie… – Jacek wyraźnie się speszył. – Po prostu… takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę.
– No cóż, chyba jednak się zdarzają. Powiedz, zastanawiałeś się kiedyś, gdzie w ostatnich latach wcięło nam połowę wsi? Bo ja często. Ale teraz już chyba mam odpowiedź: siedzą w cholernych piwnicach!
– Ech… I co teraz?
– Już ci mówiłem: pójdę i zrobię z tymi szajbusami porządek.
– A niby jak? Zakopiesz wszystkich w swoim sadzie?
– Tylko tych, którzy będą mieli szczęście.
– A co z pozostałymi? Albo nie, czekaj! Chyba nie chcę wiedzieć…
– Ale pewnie i tak się dowiesz.
– Jezu, Heniek… ty naprawdę zamierzasz to zrobić.
– Jezu, Rudy… a ty naprawdę zamierzasz wyjść stąd z kilkoma gratami i udawać, że nic się nie stało?
– No wiesz…
* * *
Szkodniki faktycznie były w piwnicy, do której prowadziło kilka betonowych schodków wiodących z kotłowni, a kończących się tuż przed wzmacnianymi drzwiami zaopatrzonymi w niewielkie okienko z zasuwą. Pstryknąłem przełącznik przy zejściu i schody zalało żółte światło odpornej na biurokratyczne sprzeciwy sześćdziesięciowatówki.
Gdy zeszliśmy, Jacek ostrożnie odblokował zasuwę i zerknął rzez okienko.
– Ożeż… Człowieku, to jest… – jęknął i urwał.
– No?
Zamiast odpowiedzieć, ustąpił mi miejsca. Spojrzałem i natychmiast zrozumiałem jego reakcję.
Trupy miały w swojej „poczekalni” – jak nazwała to miejsce nieboszczka gospodyni – praktycznie all inclusive: dwa łóżka, półkę z książkami (o wiadomej tematyce), stół, krzesła, prysznic, umywalkę, kibel, a nawet telewizor. A wszystko zniszczone, choć oczywiście nigdy nie używane.
Same zombie – sztuk trzy: dwa duże i jedno średnie – niczym czekający na rozstrzelanie skazańcy stały pod ścianą po prawej i w absolutnym bezruchu kontemplowały zdrapaną tapetę. Widok nieskończenie smutny, żałosny i przerażający.
– Jak myślisz, kto to wszystko przygotował? Bo przecież nie ta stuknięta babcia. Na pewno nie sama.
Rudy miał rację; z początku myślałem, że Budyniowa była kobietą nad wyraz zaradną, skoro zdołała uwięzić tu cztery trupy, a potem jeszcze się nimi „opiekować”, lecz kiedy zobaczyłem wszystkie te bzdurne udogodnienia, zwątpiłem.
Pamiętam, że chciałem coś Jackowi odpowiedzieć, ale w tej samej chwili za naszymi plecami rozległ się zmęczony głos, który na moment ścisnął mi serce w bolesnym skurczu, a w zamian nieco rozluźnił zwieracze.
– Podoba wam się? Kosztowało nas to sporo pracy, ale było warto, prawda?
Obróciłem się powoli, nie dowierzając zmysłom. Niesłusznie. U szczytu schodów stał bowiem starszy jegomość, którego głowa – absolutnie gładka kula odbijająca żółte światło żarówki – przypominała globus słońca, a ciało zdawało się uginać pod niewidzialnym dla mnie ciężarem. Lewy rękaw wełnianego swetra zwisał swobodnie wzdłuż jego boku – tak oto, ku mojemu autentycznemu przerażeniu, rozwiązała się kolejna zagadka – i tylko pewnie trzymany w prawej dłoni pistolet zdradzał, że facet jest naprawdę niebezpieczny.
– Kazik… – wychrypiałem. – Miło cię widzieć… żywego.
– W czas Sądu ożywa wielu spośród tych, których już opłakano, zaś ci, którym zdaje się, że wciąż żyją, okazują się martwi… Wszystko jest spełnieniem woli Boga.
– Boga czy proboszcza? Człowieku, byłem na twoim cholernym pogrzebie!
– Piękna ceremonia, prawda? Przyszło tyle osób… – Mąż Marceli uśmiechnął się smutno. – Żałuję, że nie mogłem być wtedy z wami. Ale tak trzeba. Zbawienie mojej rodziny jest najważniejsze.
– To nazywasz zbawieniem? – Wskazałem na drzwi za moimi plecami. – Twoim zdaniem tak ma wyglądać życie wieczne?
– To tylko przejściowe – stwierdził rzeczowo Kazik. – Kiedy Sądy Pańskie dobiegną końca, a Ziemia zostanie oczyszczona z grzeszników…
– Mówił ci już ktoś, że masz nasrane we łbie? – przerwałem mu ostro. – Zresztą nie tylko ty; twoja stara i ten czarny pajac są chyba jeszcze gorsi!
– Nie, to wy jesteście zaślepieni! – zawyrokował szajbus tonem ostatniej z siedmiu trąb. – Bezbożni głupcy, na których czeka już tylko piekło…
– Tak? Skoro nas czeka piekło, to co będzie z tobą? – warknąłem. – Jakie plany ma ten wasz Bóg względem morderców, zdrajców i tchórzy? Co, Kaziu? Może powiesz mi, gdzie byłeś, kiedy oprawiałem twoją starą? Słyszałeś jej krzyki czy miałeś głowę zbyt głęboko schowaną we własnej dupie? A wołała cię, oj, wołała… Myślałem, że jej już odbija z bólu i zwyczajnie majaczy, ale ona naprawdę wierzyła, że ją uratujesz. Do samego końca miała nadzieję… A ty, cipo łysa, pozwoliłeś, żeby zdechła jak bezpański pies, bez szans na to wasze zasrane „zmartwychwstanie”! – Ostatnie słowo dosłownie wyplułem. – Aha, no i masz pozdrowienia od Czesia… A tak swoją drogą, to czemu mały pogryzł Marcelę, a ciebie nie? Przed martwymi chowasz się tak samo jak przed żywymi?
Kazik milczał, wyraźnie wstrząśnięty. Przeszło mi przez myśl, że może naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż rozmówiliśmy się już z jego żoną i wnukiem. Jak jednak było naprawdę – tego nie dowiem się nigdy.
– Co jest, staruszku? Nagle nie masz nic mądrego do powiedzenia? – prowokowałem go dalej. – To może chociaż wyjaśnisz mi, jak to było z twoją rodziną: sami cię poprosili o tę klatkę czy zaciągnąłeś ich tu siłą, zanim wymordowałeś?
– Nie… – Budyń uniósł broń, lecz teraz już ręka mocno mu drżała. – Nie!
Co autor miał na myśli, pozostanie niestety tajemnicą, gdyż Rudy, o którym praktycznie zdążyłem już zapomnieć, mimo wszystko postanowił zostać bohaterem.
I oczywiście wszystko spieprzył.
Strzelił, praktycznie nie celując, i minimalnie chybił, a Kazik nie dał mu szansy na korektę; natychmiast odpowiedział ogniem, a przy tym, choć zdołałem wytrącić go z równowagi, okazał się znacznie lepszym strzelcem niż Snop. Dwie kule – w nerki i w prawy bark, tuż powyżej płuca – stały się dla Jacka aniołami śmierci.
Ja natomiast padłem instynktownie na ziemię i wpakowałem Kazkowi trzy pociski w pierś, zanim choćby zdążył we mnie wymierzyć. Potem zaś, gdy jeszcze drgał, aczkolwiek już bez większego przekonania, wbiłem mu nóż przez oczodół do mózgu.
Rudy, jak się okazało, wciąż żył, lecz było jasne, że nie jest to dobra wiadomość.
– Chybiłem, co? – stęknął z wyrzutem, gdy oparłem go o ścianę. – Pieprzona ręka…
– To po cholerę strzelałeś?
– Chciałem… Masz rację, trzeba ich wszystkich… – Reszta wypowiedzi utonęła w krwawym kaszlu. – Kurwa, ależ to boli… Ale przynajmniej ocaliłem ci dupę, nie? Przyznaj, palancie!
– Chciałbyś.
– Spoko, nie musisz dziękować. – Przez chwilę Jacek zbierał się na odwagę, a potem zapytał: – Jak źle to wygląda?
– A skąd mogę wiedzieć? Nie jestem lekarzem.
– I kto tu jest pizdą? No mów!
– Ech… jak by to… Mam coś przekazać twoim bliskim albo… komuś?
– A pewnie – odparł po zdecydowanie zbyt długiej chwili. – Każ im się pierdolić.
– Komu?
– Najlepiej wszystkim… – Zaczął się śmiać, lecz znów przegrał z kaszlem.
– Dlaczego „Rudy”? – spytałem, gdy wyrównał oddech. Nie żeby mnie to cokolwiek obchodziło; po prostu Jacek mimo wszystko nie zasłużył na tę krępującą ciszę, która musiałaby wybrzmieć między nami, gdyby on też zrozumiał, że tak naprawdę nie mamy sobie kompletnie nic do powiedzenia.
– Co?
– No skąd ta durna ksywka?
– Za dzieciaka miałem… mia… miałem… jasne… jaśniejsze włosy. Takie…
– Cholera, wiedziałem! – Nagłym, silnym pchnięciem wbiłem mu nóż w skroń. – To po prostu musiała być jakaś taka bzdura…
Zamknąłem Rudemu powieki i podniosłem się powoli – starość nie lubi pośpiechu – a potem uczciłem go minutą ciszy (w rozumieniu bardzo umownym).
Czy miał jeszcze szanse? Miałby, z pewnością, ale nie w Pchlim Targu i nie za tych parszywych czasów. Szybka, bezbolesna śmierć, i to zanim naprawdę zaczął się bać, była najlepszym, co mogło go jeszcze spotkać.
* * *
„Święta rodzina”, pobudzona hałasem i zapachem krwi, sama cisnęła się do drzwi, ułatwiając mi tym samym robotę.
Trzykrotnie pociągnąłem za spust, dając im szansę na prawdziwe zbawienie, a gdy było po wszystkim, zarzuciłem na ramię strzelbę i zaanektowałem pistolet Kazika – jakieś stare, postkomunistyczne gówno, które przy pierwszym strzale eksplodowałoby temu popaprańcowi w ręku, gdyby świat był choć trochę bardziej sprawiedliwy – a potem obmacałem jego kieszenie; w końcu za darmo nie pracuję.
W jednej z nich, ku swojemu zaskoczeniu, znalazłem niemal zabytkowy, ale wciąż działający telefon. Odblokowałem go, przejrzałem spis połączeń oraz wiadomości i uśmiechnąłem się krzywo – nareszcie jakiś uśmiech losu.
Chwilę później siedziałem już w ciągniku.
Czekałem.
A gdy naprzeciwko, na placu przed domem Budyniów, pojawił się tłum zbrojnych durniów prowadzonych przez proboszcza, silnik zetora zaryczał potężnie.