Ze srebrzystych nici księżyc utkał baldachim ponad Lasem Mgieł. Nie potrafił jednak rozświetlić samego lasu, gdzie mgła, delikatna niczym pajęczyna, spowiła ciemne zamczysko. Przed niegdyś okazałymi schodami zatrzymał się powóz, z którego wysiadła zakapturzona postać. Przystanęła na chwilę, zerkając na pobliskie knieje. Czy jej się zdawało, czy ktoś przebiegł tamtędy? Grobową ciszę przerwało pohukiwanie sowy, wespół z wyciem wilka. Duet iście pasujący do scenerii. Postać podjęła przerwany marsz, wchodząc po wyszczerbionych, kamiennych stopniach. Trujący bluszcz już dawno opanował balustrady i wspinał się niestrudzenie po fasadzie, ku strzegącym wejścia kamiennym gargulcom. Misternie rzeźbione, mahoniowe drzwi rozwarły się z nieprzyjemnym skrzypieniem. Postać wahała się tylko przez sekundę, nim zniknęła w ciemnościach. Chwilkę później ze wschodu nadleciały dwa nietoperze. Popiskując cicho, wleciały przez otwarte okno zamkowej wieży. Lecz to nie był koniec. Tuż za powozem zatrzymał się rydwan, z wymalowanym złotą farbą okiem Horusa. Widmowe konie zarżały niespokojnie, czując drżenie ziemi, z każdą chwilą przybierające na sile. Cóż tak wielkiego zbliżało się do zamczyska? To mogła dostrzec jedynie kobieta, lecąca na miotle na tle księżyca w pełni. Przez chwilę walczyła z silniejszym podmuchem wiatru, przytrzymując jedną ręką spiczasty kapelusz. Wir kolorowych liści zatańczył wokół niej, nim gnany wichrem poleciał dalej. Kobieta pomimo trudności zwinnie wylądowała na dachu, wiedziona płomykiem zamkniętym w lampie, po czym ruszyła za milczącym sługą. Nie mogła już dojrzeć ziemistobladej ręki wyłaniającej się spod ziemi zamkowego ogrodu. Palce, badając otoczenie, natrafiły na grządkę dyniowych lampionów. Ich upiornie powykrzywiane uśmiechy rozjaśniał od środka blask świec, dodając im życia.
Z głównej sali zamczyska dochodził już niemały harmider, gdy gospodarz tam podążał. Uśmiechnął się zadowolony, że dopisała frekwencja. Spiesząc się, przeszedł przez ostatnią ścianę, wprost na główny korytarz. Chybotliwe płomienie świec nie były w stanie rozproszyć jego mroków, lecz wskazywały drogę do sali. Kiedy gospodarz wleciał do środka, goście ucichli, spoglądając na widmową postać.
– Moi drodzy, witam was upiornie w moich skromnych progach. – Lord skłonił się nisko, nie odrywając oczu od nietuzinkowych gości. – Cieszę się, że tak licznie odpowiedzieliście na moje zaproszenie, zwłaszcza, że niektórzy przybyli do nas z daleka. Hrabio Drakulo, hrabino jak minęła podróż?
– Powiedzielibyśmy, że nużąco, lordzie. – Wampir uśmiechnął się, prezentując lśniące kły.
– Diablico?
– Chłodne klimaty mi nie służą – odparła postać, odrzucając obszerny kaptur. Nieziemska uroda nie szła w parze z odorem siarki, drażniącym nozdrza.
– Faraonie?
– Podróż rydwanem w dzisiejszych czasach nie należy do najłatwiejszych. Trochę łupie mnie w krzyżu.
– Usiądźmy zatem. – Lord skinął dłonią, zapraszając do upiornie długiego stołu, nakrytego utkanym ze srebrzystej pajęczyny obrusem. Po środku, w bogato złoconych świecznikach, paliły się świece. Tańczące w przeciągu płomyki rzucały na ściany długie cienie.
Kiedy goście rozsiadali się na kunsztownie rzeźbionych krzesłach, służący roznosił krwistoczerwone wino w kryształowych kielichach. Nagły huk zwrócił uwagę wszystkich na siedzącego na podłodze olbrzyma. Histeryczny chichot szybko ucichł, pod spojrzeniem groźnych oczu. Gdyby Frankenstein nie był już zielony, zapewne zaczerwieniłby się ze wstydu. Wstał jednak z godnością, otrzepał się z resztek krzesła, dokręcił obluzowane w szyi śruby i usiadł na podstawionej szybko metalowej skrzyni.
Gospodarz postanowił rozwiać lekką konsternację, która zawisła nad wszystkimi.
– Zaprosiłem was tu w arcyważnej sprawie. Kiedyś byliśmy poważani. Wzbudzaliśmy przerażenie, w bajkach straszono nami dzieci. Ale czasy się zmieniły. Ludzie oswoili się z wyobrażeniem o nas. Staliśmy się wręcz… przyjaźni – duchowi słowo to ledwo przeszło przez gardło. – A to wszystko przez jedno, zdawałoby się niewinne święto. Halloween.
Po sali przeszedł szmer.
– Racja. Teraz ludzie celowo nas ośmieszają. Dorabiają haczykowate nosy z kurzajkami, zakładają rajstopy w kolorowe pasy, garbate plecy – przemówiła kobieta o nietuzinkowej urodzie, niemającej nic wspólnego z wiedźmową szpetotą. Wstała i oparła ręce na stole, patrząc każdemu po kolei w oczy. – A my przyglądamy się temu, nic z tym nie czyniąc. – Jej sowi medalion kołysał się, jakby próbując zahipnotyzować zebranych, a otaczający ją zapach ziół odprężał. Nagle spod stołu dobiegło ciche miauczenie. Czarownica uśmiechnęła się przepraszająco. Otworzyła płócienną torbę, z której wyskoczył czarny kot. Zwierzę przeciągnęło się leniwie, po czym ruszyło zapolować na kręcącą się w pobliżu mysz.
– Właśnie! – odezwał się nagle zombi. – Jesteśmy przedstawiani jako zaślinione, bezmózgie potwory. A przecież trochę tych mózgów już zjedliśmy, więc to nieprawdziwy zarzut. Nie brakuje nam inteligencji, elokwencji. No, może mamy opóźniony czas reakcji. Ale to wszystko.
Zebrani pokiwali głowami, nie ukrywając zdumienia przemową. Mumia niespokojnie poprawiła się na krześle.
– Są na tyle bezczelni, że łażą po naszych domach i grobowcach, jakby byli u siebie. Śmiecą, hałasują, a co najgorsze grabią! – Faraona już dawno nie poniosły tak emocje, zwłaszcza na wspomnienie swojego ulubionego, wygodnego tronu, zamkniętego teraz w muzeum.
Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając główną ozdobę sali – witraż, zajmujący niemal całą ścianę. Sączące się przez barwną mozaikę światło zabawiło się w malarza, robiąc psikusy zebranym. Teraz zaróżowiony Frankenstein szeptał coś do ucha zzieleniałej hrabinie. Zombi mógł się wreszcie poszczycić zdrowym, brzoskwiniowym kolorem skóry. Diablica poczuła się w błękicie niczym w niebie, a przezroczysty gospodarz nabrał fioletowej barwy. Jedynie hrabia Dracula pozostał w cieniu.
– Wasze spostrzeżenia są jak najbardziej trafne – rzekł, wychodząc z mroku. – Lecz pytanie, co z tym poczniemy? Czy będziemy się użalać nad własnym losem? – zapytał retorycznie, składając palce w piramidkę. – Chyba nie o to chodziło naszemu gospodarzowi, kiedy nas tu zapraszał?
Wszystkie głowy zwróciły się ku lordowi, który znów był w centrum uwagi. Wyprężył pierś, niczym paw, po czym przemówił:
– Oczywiście, że mam na to radę. Musimy udowodnić, iż nadal jesteśmy straszni i zdolni do okrutnych rzeczy.
– Pytanie czy musimy udowodnić to ludziom, czy sobie? – Diablica bezbłędnie oceniła sytuację, czego poparciem były smutne potakiwania faraona i zombi.
– Jeśli my w siebie nie wierzymy, to rzeczywiście lepiej zniknąć. – Czarownica nie uznawała kompromisów.
Lord wyszedł na środek sali, po kolei spoglądając na każdego.
– Więc niech mój plan, będzie naszym ostatecznym testem. Zacznijmy grę – wyszeptał złowieszczo.
Wieczorny zgiełk na osiedlu domków jednorodzinny zaczynał cichnąć. Małe czarownice, potwory, roboty, kowboje, księżniczki, kosmonauci i im podobni pomału wracali do swych domów ze słodkimi łupami. Nie inaczej było z Jasiem i Małgosią. Z satysfakcją zajrzeli do dyniowych kociołków, napawając oczy żelkowymi robalami, batonami i cukierkami. A u Jaśka połyskiwały szczęśliwe kulki, które dostał od taty. Niespodziewanym bonusem okazały się pomarańczowe, szczerzące się w upiornym uśmiechu balony, które niechybnie uciekłyby, gdyby nie były przywiązane. W tym roku przebrali się za swoich imienników. Niebieskie kokardy zdobiły dwa, złociste warkocze Gosi, a spod kurtki wystawała błękitna sukienka z obszytym koronką fartuszkiem. Chłód zaróżowił policzki dziewczynki. Jaś za to mógł się poszczycić starodawnym kapelusikiem z bażancim piórem.
Rozbawione rodzeństwo nawet nie zauważyło, że ich przyjaciele dawno się porozchodzili. Dopiero krakanie wron zwróciło ich uwagę na pobliski lasek. Mroczne czeluści napawały ich strachem, dlatego zgodnie szybko ruszyli w stronę domu. Ich radosny śmiech niósł się echem po opustoszałej uliczce, a ich cienie to wydłużały się, to skracały w świetle ulicznych latarni. Nagle zza krzaków wyskoczył wilkołak. Dzieci w pierwszej chwili zamarły z wrażenia, wydając trudny do opisania pisk, który jednak szybko przerodził się w śmiech. Ciekawe, który to tata przebrał się za straszydło, pomyślał Jasiek. Coś jednak było nie tak. Wielki wilkołak stał na małych nóżkach, warczał bardzo przekonująco, a z pyska leciała mu ślina. Z każdym jego krokiem w ich stronę, rósł dziecięcy strach.
– Proszę pana, proszę pana… to już nie jest śmieszne – próbował Jaś, gdy tymczasem Gosia rozglądała się w poszukiwaniu drogi ucieczki.
Dziwnym trafem domy teraz stały bardzo daleko, a las tuż, tuż za ich plecami. Wyzierająca z niego mgła, powoli snuła się po trawie, wciągając ich.
– Arrrrrr!!
Jedno, porządne warknięcie wystarczyło, by dzieci uciekły między drzewa.
– Ha, ha, ha. Kości zostały rzucone. Gra rozpoczęta. – Lord zaśmiał się złowieszczo.
Małgosia i Jaś nic nie pamiętali z szaleńczego biegu. Dopiero mgła przepędziła ich z lasu wprost na otwartą przestrzeń. W blasku księżyca niewiele widzieli. Jedynie zarys pól ciągnących się wzdłuż i wszerz. Niczym ćmy, pobiegli do jedynego źródła światła – dwóch naftowych lampek zawieszonych na starym, przekrzywionym wozie bez koła. Zziajani i zdezorientowani postanowili odpocząć na furmance i posilić się słodyczami. Przez dłuższą chwilę nic nie mówili, tylko rozglądali się ukradkiem.
– Jasiek, ale to… to dzieje się naprawdę? To znaczy, ja nie poznaję tego miejsca.
– Ja też nie. Ktoś nam zrobił głupi kawał i teraz się zgubiliśmy. Musimy wrócić do lasu i…
– O nie, nie! Nie wrócę tam. Obejdziemy go, albo poszukamy głównej drogi.
Jasiek niemrawo skinął głową. Jemu również nie uśmiechało się znów tam wchodzić. Aż ciarki go przeszły, na tę myśl.
– Jasiek, gdzie twój kapelusik?
Chłopiec bezwiednie dotknął czubka głowy.
– Musiałem zgubić, kiedy uciekaliśmy. A ty już nie masz swoich niebieskich kokard.
Gosia dopiero teraz zauważyła, że podczas ucieczki gałązki pościągały jej wstążki i niewiele zostało z warkoczy.
Oboje posmutnieli. Tak bardzo chcieli być teraz w swoich ciepłych łóżkach. Nie opuszczała ich myśl, że rodzice na pewno zamartwiają się o nich. Jasiek wyjął z kieszeni telefon, chcąc zadzwonić do domu. Nic. Zero zasięgu.
– A może spróbujemy nadać latarką z komórki sygnał pomocy. Pamiętasz jak to było?
– Trzy krótkie, trzy długie i znów trzy krótkie. Tylko kto na tym pustkowiu to zobaczy? I bateria nam się kończy.
Postanowili, więc zabrać z wozu latarenki, nie wiedząc, że zostawił je dla nich lord. Małgosia tymczasem dostrzegła w trawie niezwykłe kwiaty, których środek się jarzył. Zerwała jeden i dotknęła palcem. Opuszki zaczęły świecić fluorescencyjną, zieloną barwą. Zerknęła na brata i bez ostrzeżenia go maznęła. Ten jednak nie został dłużny i pomalował siostrze oba policzki. Śmiejąc się i wygłupiając zebrali do wiaderka pęk kwiatów. Po chwili okazało się, że takie same właściwości mają rosnące wokół grzyby. Było ich tyle, że rozświetlony zieloną poświatą las wyglądał jak z bajki. Pozbawione liści gałęzie drzew tworzyły ażurowe sklepienie. Oczarowane widokiem rodzeństwo stało przez chwilę urzeczone tą scenerią…
Przejmujący chłód obudził Gosię i Jaśka z odrętwienia. Chcąc nie chcąc musieli ruszyć w dalszą drogę. Idąc wzdłuż ścieżki z jaśniejących grzybów, doszli do traktu wyłożonego ośmiokątnymi, szarymi płytami. Dla poprawy humoru nucili znane melodie i od razu zrobiło im się raźniej. Zaczęli nawet dostrzegać w tym ciekawą przygodę. Oj, będą mieli co opowiadać jutro w szkole. Początkowo nie zwrócili uwagi na stadko wron sadowiących się na polu dyniowym. Szybo jednak to się zmieniło, kiedy cała chmara skrzeczących ptaszysk ruszyła na nich! Dzieci próbowały uciec, ale na próżno. Odganianie rękoma, również nic nie dało. Ku rozpaczy Jaśka jego wiaderko pofrunęło w powietrzu, po czym spadając, rozrzuciło całą zawartość po dyniowym polu. Dopiero głośny huk pękającego balona odstraszył wrony.
– Jak ja teraz znajdę moje szczęśliwe kulki!
– Nie ma na to czasu. Lepiej uciekajmy nim te ptaszyska wrócą. – Argumenty Małgosi były słuszne, lecz cóż z tego, kiedy w grę wchodził prezent od taty?
Jasiek dał nura pomiędzy ogromniaste dynie, niczym wytrawny detektyw szukający śladów.
– Mam jedną! O, i drugą! Jeśli mi pomożesz to będzie szybciej.
Małgosia westchnęła poirytowana, ale nie widziała innego wyjścia niż pomoc bratu. Oboje zgięci wpół zaglądali pod kolejne dynie, przybierające coraz to straszniejsze, groteskowe formy. Nawet nie trzeba było wycinać im przerażających twarzy. Na szczęście rozsypane kulki i słodycze zbierało się szybko w blasku rozgwieżdżonego nieba i latarenek.
– Tam ktoś jest – szepnęła nagle Małgosia, szturchając brata. Ruchem głowy wskazała na wysokiego, chudego jegomościa w kapeluszu i powiewającym, długim płaszczu.
Śmiech Jaśka zaskoczył ją. Chłopiec podszedł bliżej postaci, oświetlając ją lampką. Strach na wróble. Małgosia odetchnęła z ulgą, nie mogąc uwierzyć, że go nie rozpoznała. To wszystko przez to miejsce, pomyślała, nerwowo rozplątując potargane włosy. Nagle strach na wróble spojrzał na nich i uśmiechnął się namalowanymi ustami. Tego było za wiele. Dzieci z wrzaskiem uciekły na drogę. Zatrzymały się dopiero koło jeziora. Ciemne szuwary otaczały lśniącą taflę wody, w której odbijała się srebrna kula. Świetliki ganiały się nad wodą, przy akompaniamencie cykających złowieszczo świerszczy. Jaśkowi zdawało się, że w oddali widzi kobiecą postać, przechadzającą się w wodzie. I coś mu mówiło, że nie chciałby jej spotkać.
– Tu jest przerażająco. Chcę do domu.
– Ja też, siostrzyczko. Co to?
Drogę przeciął im mały, zwinny kształt. Znieruchomiał na chwilę, spoglądając na nich okrągłymi, błyszczącymi oczami. Miauknął, po czym umknął w tataraki.
– Świetnie! I jeszcze czarny kot przebiegł nam drogę. Jak to odczynić?
– Nie bądź nie mądra. To zwykły kociak. Chodźmy.
Zdążyli zrobić dwa kroki, kiedy rozdzierające miauczenie zmąciło ciszę. Rodzeństwo spojrzało na siebie porozumiewawczo, po czym ruszyło na pomoc. Okazało się, że kot niechcący wpadł do płytkiej wody i nie mógł się wdrapać po śliskim, stromym brzegu.
– Ciiii, zaraz ci pomożemy.
Kot jakby zrozumiał dziewczynkę i umilkł. Spoglądał teraz co chwila za siebie, sycząc cicho. Jasiek również to dostrzegł. Taflę jeziora mącił płynący w ich stronę stwór o gadzich oczach i błoniastych skrzydłach.
– Co teraz zrobimy?!
– Trzeba go przestraszyć – powiedział stanowczo chłopiec, biorąc z dyniowego wiaderka siostry fosforyzujące kwiaty. Namalował nimi na balonie groźne, świecące twarze. Następnie przywiązał go do pływającej kłody i popchnął w stronę potwora. Nie czekali, aż przerażający balon dopłynie do celu. Współpracując, wyciągnęli kota z wody i uciekli jak najdalej od brzegu. O udanym planie dowiedzieli się z jęków i głośnego plusku do wody. Kot szybko oswobodził się z ramion Małgosi i uciekł w krzaki, a dzieci podjęły dalszy marsz chichocząc, że udało im się przestraszyć potwora.
– Hmm. Znów punkt dla dzieciaków. – Lord był wyraźnie niezadowolony.
Księżyc skrył się za poszarpanymi obłokami i nawet gwiazdy, błyszczące niczym diamenciki, nie potrafiły rozproszyć mroku nocy. Gosia spoglądała na niebo próbując odnaleźć Wielki Wóz. Nigdzie go nie dostrzegała, za to w ułożeniu gwiazd odnajdywała wirującą w tańcu Białą Damę, sowę z wielkimi oczami, a nawet szczerzącą się w uśmiechu czaszkę. Jaśka za to bardziej zajmowała okolica. Majaczące w oddali ciemne kształty, przywoływały mu na myśl olbrzymy.
Po pewnym czasie droga zakręcała w lewą stronę, prowadząc do opuszczonego miasteczka. Stare, połatane domy ze zwisającymi, skrzypiącymi okiennicami, dziurawymi dachami i trzeszczącymi płotami sterczały po obu stronach drogi. Przez pozbijane okna gwizdał wiatr, choć gdy się wsłuchało, można było dosłyszeć cichy chichot.
– Jasiek, myślisz, że są tu duchy?
– Nie wiem i wolę się nie dowiedzieć. – Zmylił krok, słysząc przeraźliwe skrzypienie. Obejrzał się, bacznie lustrując otoczenie. To tylko zardzewiała huśtawka popychana przez wiatr. Czy mu się zdawało, czy przez brudną szybę dostrzegł postać? Pociągnął siostrę za sobą, by przyspieszyć. Jednocześnie obiecał sobie, że więcej nie obejrzy żadnego horroru. A przynajmniej nie w nocy. I nie o opuszczonych domach.
– Jak myślisz, co przepędziło stąd mieszkańców?
– Nie wiem. Mogę zgadywać, że to wielkie nietoperze zaatakowały miasteczko. – Żartobliwy ton nie szedł w parze z marsową miną chłopca.
Ciągłe szepty za plecami, zawodzenie wiatru, dzwoniące łańcuchy huśtawek przyprawiały ich o gęsią skórkę. Jednocześnie bali się biec, aby coś nie zaczęło ich gonić. Na zmianę czuli uderzenia gorąca i przeszywające zimno na całym ciele. Jedynie silny uścisk ich dłoni dodawał im nawzajem otuchy. Kiedy minęli ostatni rozsypujący się dom, poczuli niewysłowioną ulgę. Dopiero teraz puścili się pędem, aby jak najszybciej zostawić za sobą opustoszałe miasteczko.
Droga znów zakręcała w stronę z której przyszli. Wlała się w nich nadzieja, że gościniec poprowadzi ich dookoła lasu. Wcześniej jednak natrafili na zupełnie inny bór. Początkowo nic nie wzbudzało w nich niepokoju. Żółte i czerwone liście wzięły we władanie korony drzew, dodając kolorytu całej scenerii, a przyjemnie szeleszczący dywan z listowia prowadził ich przez las. Ten jednak wkrótce zaczął się zmieniać. Drzewa straciły swoje barwne szaty, a powykręcane konary nachylały się ku rodzeństwu. Przez cienkie, nagie gałęzie roztaczał swój blask księżyc. Ten to się dopiero popisywał, rzucając na wyboistą drogę cienie, które w oczach dzieci przybierały kształty różnych, strasznych postaci. Raz była to Baba-Jaga z zakrzywionym nosem i dłuuugimi, kościstymi palcami. Innym razem wredny gnom, pilnujący garnca złota. Czy to drzewo ma oczy i otwarte usta, czy to może tylko dziuple? Zastanawiały się dzieci, biegnąc dróżką. A nie było to łatwe w gęstniejącej mgle. Co chwila potykały się o wystające korzenie, choć mogłyby przysiąc, że jeszcze przed chwilą ich tam nie było.
– Czy tak czuła się królewna Śnieżka, uciekając przed swoją macochą?
Skojarzenie Małgosi okazało się bardzo trafne. Rozglądali się naokoło, sprawdzając czy nic się za nimi nie czai. Brakowało już tylko jednego – wycia, niesionego echem po lesie. Coraz bliżej i bliżej.
– To ten sam wilkołak – szepnął Jaś.
– Skąd wiesz?
– Bo go widzę. – Chłopiec podniósł drżącą rękę w stronę zgarbionej, psiej postaci, szczerzącej kły w groźnym uśmiechu. Tym razem dzieci nie trzymały się ścieżki. Wpadły między drzewa, próbując zgubić bestię. Na chwilę rozdzieliły się, nawołując się rozpaczliwie, nim przypadkowo wpadły na siebie. Wtem ziemia pod nimi osunęła się, skrywając ich przed światem. Początkowe przerażenie zmieniło się w ulgę. Dzieci dostrzegły bowiem swą szansę. Szybko zakryły latarenki zeschłymi liśćmi i szalikami, skrywając ich blask. Wilkołak minął dół, nieświadom kryjówki. Jego powarkiwania oddalały się, ku uciesze rodzeństwa. Jasiek próbował wstać, ale ręka omsknęła mu się na wilgotnej ziemi, wpadając w tkaninę.
– Gośka, coś tu jest… jakiś worek. Poświeć mi.
Torba niespodzianie skrywała skarby. Kilka złotych monet z łacińskimi inskrypcjami, pierścień z rubinem i czerwony flakonik z napisem – Dodam Ci sił. Małgosia odkorkowała buteleczkę. Rozszedł się przyjemny zapach poziomek z nutą tajemniczego składnika.
– Ja już nie mogę dalej iść. Jestem głodna, zmarznięta i zmęczona. Spróbuję…
Małgosia wypiła mały łyk. Słodki płyn przyjemnie rozlał się po podniebieniu, dodając wigoru. Jasiek jeszcze przez chwilę z nieufnością spoglądał na miksturę, lecz widząc błogi uśmiech siostry, postanowił, również się pokrzepić. Pomagając sobie, wygramolili się z dołu. Małgosia bez powodzenia próbowała usunąć błoto z ulubionej kurtki, co nie poprawiło jej humoru.
Wreszcie wyszli spomiędzy drzew znów na otwartą przestrzeń, wracając na ścieżkę. Jasiek wyjął z kieszeni kurtki wełnianą czapkę, założył i mocniej opatulił się szalikiem, drżąc z zimna. Mroźny wiatr dął im w plecy, jakby popychając do przodu. W oddali dostrzegli strzelistą budowlę, która zdawała się być zamkiem. Może ktoś tam mieszka? Ta myśl nie opuszczała ich, aż do murów.
Ogromne zamczysko nie zachęcało jednak do odwiedzin. Krążące dookoła nietoperze popiskiwały w poszukiwaniu pokarmu.
– Może tu znajdziemy pomoc – przekonywał Jasiek. Nie wiedział tylko czy siostrę, czy samego siebie.
Przeszli przez bramę i ruszyli brukowaną ścieżką, wprost do stojących otworem drzwi. Nieśmiało weszli do środka.
– Halo, jest tu ktoś?!
– Przepraszamy, że weszliśmy, ale szukamy pomocy!
– Nie krępujcie się, wchodźcie – usłyszeli przyjemnie dźwięczny głos z obcym akcentem. Na okazałych, marmurowych schodach stał wytworny jegomość. Czerwona peleryna spływała z jego ramion aż do ziemi, częściowo zakrywając białą koszulę z ozdobną szarfą.
– Witam w moich skromnych progach. Mówcie mi hrabia. Proszę, wejdźcie dalej.
– Potrzebujemy pomocy i…
– Ciii, wszystko wiem. Chodźcie za mną. – Hrabia gestem zapraszał dalej. Poprowadził ich do ciemnej sali. – Poznajcie mój gabinet figur.
Na jedno pstryknięcie palcami hrabiego zapaliły się wszystkie świeczniki na ścianach, rozświetlając salę balową. W ogromnych lustrach w złotych ramach odbijały się zastygłe postacie. Ni to posągi, ni żywe istoty w przedziwnych pozach. Faun stał w rozkroku, elfka kręciła piruety, rycerz wznosił miecz a krasnoludki zwisały z okna. Łączyła ich jednak jedna rzecz – przerażenie zastygłe na twarzach.
– Jak widzicie, moi dotychczasowi goście nie potrafili przestać tańczyć wraz z zatrzymaniem muzyki i patrzcie jak skończyli. Czas byście i wy do nich dołączyli.
Hrabia otworzył puzderko i popłynęła melodia, zapraszając do tańca. Rodzeństwo popatrzyło na siebie niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Nie umieli przecież tańczyć. Jaś ze złością zerkał ku hrabiemu, wystukującemu rytm nogą. Chłopiec miał wrażenie, że coś tu nie pasuje. Wtem zdał sobie sprawę, że hrabia nie ma odbicia w lustrach. Oblał go zimny pot, kiedy zdał sobie sprawę, że są w zamku wampira!
Nagle muzyka umilkła i oboje znieruchomieli w niewygodnych pozycjach. Starali się ze wszystkich sił, nie poruszyć, dlatego poczuli ulgę, gdy dźwięki znów popłynęły z pozytywki. Pod ich wpływem figury taneczne stawały się coraz wymyślniejsze, ku zdziwieniu dzieci. W napięciu oczekiwały kolejnej ciszy, i ta znów nastąpiła. I kolejny raz udało im się ustać. Wyczuwali coraz większe niezadowolenie gospodarza. Muzyka kończyła się, a oni byli bliscy przejścia próby. Jaś znów znieruchomiał z wyciągniętą ręką ku górze. Bał się odetchnąć, czy zamknąć oczy. Jedynie serce nie chciało się zatrzymać, wybijając własny, szybki rytm. Dźwięki muzyki przyjął z radością, a z jeszcze większą koniec wyzwania. Szczęśliwy Jasiek obrócił się w stronę siostry i zamarł. Małgosia stała niczym posąg z wyciągniętymi ku niemu rękoma.
– Brawo dla ciebie. Możesz odejść – powiedział hrabia z wymuszoną grzecznością.
– Ja… ja… ja nie zostawię siostry!
Czar, zły czar. Muszę go zdjąć, lecz jak? Myślał gorączkowo chłopiec. Hrabia zły z jedynie połowicznego sukcesu ruszył ku Jaśkowi. Wściekłe spojrzenie i wyszczerzone kły wróżyły złe zamiary. W desperacji Jaś sięgnął po woreczek ze szczęśliwymi kulkami i wysypał je w stronę wampira. Ten nie spodziewając się tego, chwilę walczył z grawitacją, nim runął na posadzkę, upuszczając pozytywkę. Kryształowe puzderko roztrzaskało się na tysiąc kawałków, zdejmując zły czar. A wraz z nim, w tej samej chwili rozprysły się wszystkie kryształowe lustra.
– Sacrebleu – zaklął po francusku Dracula. – Każde lustro siedem lat nieszczęścia! – krzyknął, łapiąc się za głowę.
W tym samym momencie wszystkie żywe posągi zaczęły się ruszać. Oszołomione, rozglądały się po zrujnowanej sali balowej, by po chwili ruszyć pędem ku wyjściu. Rodzeństwo korzystając z zamieszania, chwyciło się za ręce i wybiegło z zamku wraz ze wszystkimi.
– Udało się!
– Uciekliśmy wampirowi!
Wiwatowali, podskakując na kamiennej ścieżce. To jednak nie miał być koniec.
– Auuuu! – pisk Małgosi rozniósł się po okolicy, kiedy poczuła delikatne muśnięcie na szyi.
Nie wiedziała, że to hrabina przybrała postać nietoperza, niemal wplątując się w złociste loki dziewczynki. Nietoperzyca, w pierwszej chwili ogłuszona piskiem, o mało nie wpadła na gruby pień dębu, rosnącego przy drodze. Roztrzęsiona, zawisła na konarze.
– Co to za wielka ćma?! – krzyknęła dziewczynka, rozglądając się przestraszona.
Wielka ćma? Też coś. Jeszcze nikt nigdy w życiu tak mnie nie obraził, obruszyła się hrabina.
Teraz do ataku przystąpił sam Dracula. No, ja ci chłopcze pokażę! Postanowił atakować od frontu, pokazując się w pełnej krasie. Rozpostarł skrzydła i leciał wprost na Jaśka, gdy ten wymierzył mu cios, jak najlepszy bejsbolista, znalezionym naprędce kijem.
– A masz! Nie będziesz roznosił wścieklizny – zawołał dumny z siebie Jasiek.
Nietoperz wpadł w krzak jeżyn i z oszołomienia nie mógł przybrać ludzkiej postaci.
No nie popisaliśmy się. Punkt dla ludzi, przyznał z rezygnacją hrabia.
Droga znów zakręcała, oddalając się od lasu, z którego przyszli. Tym razem prowadziła na mokradła. Odór zgnilizny wyczuwało się już z daleka. Martwe drzewa i powalone konary coraz gęściej sterczały z zielonkawych bagien, tworząc aurę zgnilizny. Rodzeństwo nie miało najmniejszej ochoty przechodzić przez moczary, jednak droga prowadziła właśnie tędy. Jak na złość zaczął mżyć deszcz. Pomału Jasia i Małgosię brała we władanie apatia. Niewyspani, zmęczeni, zmarznięci i wystraszeni, stawali się obojętni. Coraz bardziej doskwierał im głód, bo przecież ile można jeść słodyczy? Jednak miarowe szuranie i świstanie, oraz wrażenie, że ktoś ich obserwuje, zaczęło mocno niepokoić rodzeństwo.
– Jasiek, tam ktoś idzie. Widzę światła latarni. – Gosia potrząsała ramieniem brata, wskazując na żółte płomyki w oddali. – Może to zbłąkany wędrowiec, taki jak my i nam pomoże?
– Nie. – Jasiek smutno pokręcił głową. – To tylko błędne ogniki, które zwabiają nieszczęśników na grzęzawisko. I ci już stamtąd nie wracają – wyszeptał złowieszczo, podświetlając twarz od dołu migotliwym światłem latarenki.
– Przestań, mam już dosyć strachów – krzyknęła dziewczynka, dając kuksańca bratu. Czuła jak żywiej popłynęła krew, a na policzki wypływa rumieniec.
Nagle zdali sobie sprawę, że nie są sami. Kiedy obrócili się, stanęli oko w oko ze śliniącym się, bladym jegomościem z nieobecnym wyrazem twarzy i wybałuszonymi oczami. Postrzępiony mundur w każdej chwili mógł się rozpaść.
– Zombi! – krzyknęli jednocześnie, po czym ruszyli pędem.
Pech chciał, że zombi zagonił ich na bagna. Starali się wybierać bezpieczną drogę, choć niekiedy ich nogi stawały w zdradliwych toniach i jedynie wzajemna pomoc ratowała przed błotnym pochłonięciem. Na dodatek zombi miał więcej wigoru, niż się spodziewali. Niemal deptał im po piętach, mając nad dziećmi przewagę – to był jego teren. Pobrzękujące na jego piersi medale ponaglały. W końcu rodzeństwo nie miało dokąd uciec. Obróciło się ku truposzowi, mocniej naciągając czapki na głowy. Tak bardzo nie chcieli żegnać się ze swoimi mózgami.
– Stój! – krzyknęła nagle Gosia. Zombi był tak zaskoczony, że posłuchał. – Czy nie znudziło ci się takie ganianie ofiar? Jesteś przecież stworzony do wyższych celów. Pomyśl, gdybyś na przykład zadawał zagadki, tak jak Sfinks. Jeśli ktoś odpowie to go puszczasz, jeśli pomyli się, masz posiłek.
Jasiek patrzył na siostrę skonsternowany. Co też ona wyprawiała? Tymczasem zombi wyraźnie zamyślił się nad słowami dziewczynki.
– Cóż, mam chyba nawet jakiegoś przodka z Egiptu. Nareszcie pokazałbym, że nie jestem bezmyślnym truposzem. Zagadkę powiadasz… – Zombi przybrał pozę myśliciela. Co prawda wyglądał przy tym karykaturalnie, lecz dzieciom nie było do śmiechu. – Na przykład, co się kryje w korytarzach pod Sfinksem? No, może trochę przesadziłem. Tego akurat nikt nie wie, bo jeszcze wszystkich nie odkopano…
Dzieci spojrzały na siebie przerażone, nie spodziewając się inteligentnego zombi.
– Wiem! Czy ludzie żyli w czasach dinozaurów?
Strach sprawił, że to pytanie urosło do monstrualnych rozmiarów. Czuli się niemal jak w teleturnieju. Jasiek ostatnio oglądał bajkę, gdzie ludzie pierwotni polowali na dinozaury, ale Gosia nagle krzyknęła.
– Nie!
Truposzowi zrzedła mina. Był taki szczęśliwy, widząc jaki problem z zagadką mają dzieci. Przeszło mu nawet przez myśl, by złamać umowę i, i tak potraktować ich jako przekąskę. Szybko jednak z tego zrezygnował. Honor żołnierza mu na to nie pozwalał. Usiadł na pobliskim kamieniu i oparł głowę na rękach. Wyglądał przy tym tak żałośnie, że dzieciom zrobiło się go żal. Wolały jednak nie testować jego prawdomówności i szybko wróciły skąd przyszły. Szczęśliwe stanęły z powrotem na ścieżce. Jasiek poczuł na skórze dłoni delikatne łaskotanie. Spojrzał na rękę.
– Pająk! – Z wrzaskiem strzepnął ośmionożne i ośmiookie stworzenie. – Brrr. Nie znoszę tego miejsca! Czemu w ogóle się tu znaleźliśmy.
– Zastanawiam się nad tym, odkąd wyszliśmy z mgły – odrzekła smętnie Małgosia. – Ale dzieją się tu tak dziwne rzeczy, że to chyba po prostu koszmar.
– Ale muszę przyznać, że twój pomysł ze Sfinksem był w dechę.
– No, bo pomyślałam, jakie pytanie może nam zadać zombi. Niestety trochę nie wyszło.
Chłopiec z podejrzliwością zaczął rozglądać się po krzakach rosnących wzdłuż drogi.
– Ciekawe co nas jeszcze czeka.
– Lepiej nie pytaj… – ledwo zdążyła skończyć zdanie, kiedy z zarośli wyskoczyła na nich mumia.
– Nie no, naprawdę? To już jest przesada. Kolego, pomyliłeś drogę do Egiptu. – Jasiek dalej stałby w miejscu, gdyby siostra nie pociągnęła go za sobą.
Mumia podjęła pościg. Powiewające za nią przybrudzone bandaże wyglądały niczym chorągwie.
– Jasiek, rozdzielamy się! – krzyknęła Małgosia, wskazując głową na mumię. Brat od razu zrozumiał plan i skinął głową. Jego misją było teraz zwrócenie na siebie uwagi. Mumia stanęła zdezorientowana, patrząc to za jednym, to za drugim.
– To nie na moje lata – gderała, masując plecy.
Kiedy jednak chłopak odwrócił się ku faraonowi i pokazał język, tego było za wiele. Nie pozwoli się tak traktować jakiemuś chłystkowi.
Jasiek przeskoczył niskie krzewy i zaczął slalom między drzewami. Małgosia tymczasem, skryta za jednym z drzew, wyczekała właściwy moment. Schwytała koniec bandaża i przywiązała do drzewa. Mumia z rozpędu zrobiła piękny piruet. Kręciła się i kręciła, a kiedy wreszcie stanęła a i świat przestał się kręcić, spostrzegła z zażenowaniem, że jest naga. Szybko dała nura w zarośla, co rozbawiło dzieci.
Nadzieję na koniec koszmaru dostrzegli na pobliskim wzgórzu, w chatynce rozświetlonej przytulnym, pomarańczowym światłem. Jasiek uczepił się tej myśli i z nowymi siłami zaczął wspinać się po kamienistej ścieżce. Małgosia zachowała więcej rezerwy, pamiętając przykrą przygodę, jaka spotkała ich w zamku hrabiego. Im byli bliżej chatki, tym bardziej coś ją wstrzymywało.
– Jasiek! Nie idźmy tam. To na pewno chata wiedźmy. Brakuje tu tylko kurzej nóżki i pierników.
– Albo to dom miłej staruszki. – Chłopiec wciągnął powietrze. – Czujesz tymianek? Pewnie gotuje gulasz.
Małgosia tupnęła ze złością nogą. Kiedy jednak rozejrzała się po ciemnych kniejach, mrugających żółtymi, sowimi oczami, pośpieszyła za bratem.
Brzask złocił niebo nad lasem, kiedy weszli na wzgórze. To dodało im otuchy, kończyła się bowiem upiorna noc. Zapukali do sękatych drzwi kołatką w kształcie łapy. Najpierw cicho, nieśmiało. Po chwili mocniej. Może babuleńka usnęła w bujanym fotelu? Pomyślał chłopiec. Nagle drzwi otworzyły się bezgłośnie, zapraszając ciepłem kominka. Nieśpiesznie weszli, rozglądając się z ciekawością. Wnętrze okazało się większe niż sądzili. Porozwieszane, suszone zioła dodawały surowemu wnętrzu swojskości. Jasiek nie mylił się. W kociołku nad ogniem coś bulgotało. Gdzie jednak podziała się gospodyni?
– Wreszcie się zjawiliście. Czekałam na was.
Usłyszeli za sobą. Przysięgliby, że jeszcze przed chwilą nikogo tam nie było. Teraz stała wysoka, piękna kobieta w sukni rodem ze średniowiecza.
– Jak minęła podróż? Czyż nie straszna? Właściwie byłam pewna, że nie dotrzecie, aż tutaj. Okazaliście się odważniejsi i sprytniejsi niż sądziłam. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamienię was w traszki, przydacie mi się do nowego wywaru – radośnie zaszczebiotała.
Dzieci skuliły się w kącie, szukając drogi ucieczki. Lecz górująca nad nimi wiedźma uniemożliwiała to. W jej oczach iskrzyły się radosne, złośliwe ogniki. Nie wiadomo, kiedy w szczupłej dłoni pojawiła się różdżka, wprawnie kreśląc zaklęcie. Z czerwonych ust już płynęła inkantacja. Drżący Jaś i Małgosia przytulili się do siebie, zamykając oczy, gdy nagle zaklęcie umilkło w pół słowa, zastąpione miauczeniem i syczeniem.
– Jak to nie mogę ich zamienić?! – wrzasnęła jędza, wpatrując się ze złością w czarnego kota, zagradzającego drogę do rodzeństwa. W odpowiedzi kot miauknął przeciągle. – Uratowali cię? Nad jeziorem?
Czarownica westchnęła z rezygnacją, opuszczając różdżkę.
– Niech ci będzie, Filemonie.
Wiedźma raz jeszcze wzniosła różdżkę i skierowała w stronę dzieci.
Dzieci otworzyły oczy. Stały tuż przed swoim domem. Całe i zdrowe. A księżyc znów lśnił wysoko na niebie. Z radości na zmianę to obejmowały się, to skakały, trzymając za ręce.
– Zniknęły duchy, wiedźmy i nietoperze!
– I te wyjące wilkołaki!
Po chwili, kiedy wpadli w objęcia mamy zza niedomkniętych drzwi dało się słyszeć:
– Gdzie byliście tak długo? Tata szuka was od godziny. Nie mogliśmy się do was dodzwonić. Ale jesteście ubłoceni… No nieźle nas wystraszyliście…
– Dla nas to też był najstraszniejszy dzień – zgodnie stwierdziły dzieci.
– A jednak nadal potrafimy straszyć. – Nie bez satysfakcji stwierdził lord, napełniając kryształowy kielich krwistoczerwonym winem i wygodnie sadowiąc się w pozłacanym fotelu.

Ciąg dalszy nie nastąpi?