Prolog
Małżeństwo Marry i Armira zostało zaaranżowane dla dobra ich królestw i ku obustronnej korzyści. Choć panna młoda nie grzeszyła urodą, a szczerze mówiąc, była dość paskudna, w związku z czym pan młody miał uzasadnione opory przed jej poślubieniem, to w końcu, ku zdziwieniu poddanych, stworzyli całkiem udany związek. Marra jednak chciała za wszelką cenę zrobić coś, co jeszcze bardziej zbliżyłoby do niej Armira.
– Witaj, Pani. – Nadworny mag Wizyr pochylił się w służalczym ukłonie. – Wzywałaś mnie? – zapytał niepewnie, odwracając wzrok i udając nagłe zainteresowanie zdobiącymi ściany komnaty arrasami.
– Co za idiotyczne pytanie! Skoro tu jesteś, to chyba zrozumiałe, że cię wzywałam! – rzuciła wściekle księżniczka Marra. – Chyba że wpadłeś zapytać, jak przebiega zalecona przez ciebie kuracja i zobaczyć jej efekty.
– Pani, wiesz, że ja… – mamrotał pod nosem Wizyr, kuląc się w sobie. Wiedział, że Marra jest wściekła, a kiedy była wściekła, potrafiła być nieobliczalna.
– Efekty, jak widzisz, są marne. Nie, właściwie, to żadnych efektów nie ma! – wrzasnęła znów księżniczka i długą macką poprawiła diadem, który zsunął się jej na czoło w chwili wzburzenia.
– Pani, nie dawałem gwarancji, że poprawa będzie widoczna natychmiast…
– Kuracja trwa już miesiąc, a ja nadal mam macki zamiast rąk! – warknęła Marra i ostentacyjnie podsunęła kończynę pod nos maga. – Te twoje kąpiele są do niczego! Zmiana wyglądu miała być niespodzianką dla mojego męża. Książę Armir wróci z wyprawy wojennej lada dzień, a wtedy…
– A wtedy, jak zwykle podam mu te magiczne ziółka…
– Nie przerywaj mi! – Marra pacnęła Wizyra ze złością w ucho, aż mu szpiczasta czapka spadła. – Daję ci trzy dni. Trzy dni na to, by moje ręce wyglądały normalnie, skóra była gładka i lśniąca, oczy błyszczące, włosy jedwabiste tak, że gdy Armir mnie ujrzy, nie będzie potrzebował tych twoich magicznych ziółek, aby spełniać swoje małżeńskie obowiązki w sypialni. Muszę być dla niego atrakcyjna i musi mnie pragnąć bez żadnych wspomagaczy. Rozumiemy się?! – syknęła i językiem odsunęła z czoła trzy z pięciu włosów, rosnących na jej głowie.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Pani – zapewnił Wizyr, zginając się wpół i zamiatając brodą marmurową posadzkę.
– Nie wątpię – odparła Marra. – W przeciwnym razie każę naostrzyć jakiś zgrabny pal i z przyjemnością popatrzę, jak będą cię na niego nadziewać. – Na twarzy księżniczki pojawił się paskudny, złośliwy uśmiech. – Możesz odejść.
– Eee… tak… tak… trzy dni… Zapewniam, że będziecie zadowoleni, Pani…
Dzień pierwszy
Nadworny mag Wizyr jeszcze raz skrupulatnie przeanalizował skomplikowaną recepturę. Wydawało mu się, że nie popełnił błędu ani w doborze składników, ani w kolejności ich dodawania. Sam proces przygotowywania kąpieli, po których księżniczka Marra powinna wreszcie wyglądać jak normalna kobieta z rękami zamiast macek, również wydawał się zgodny z zapiskami zawartymi w magicznej księdze.
Dokładnie sprawdził posiadane składniki i uznał, że zioła i proszki być może rzeczywiście były nieco zwietrzałe.
Zajrzał też do cebrzyka z mlekiem, które dostarczono mu rano, spróbował go, ale na pierwszy rzut oka wyglądało i smakowało normalnie. Jednak Wizyr był człowiekiem dociekliwym, a dodatkowo szło tutaj przecież o jego życie, więc bardziej niż swoim zmysłom postanowił zaufać pewnemu przedmiotowi.
To, czego szukał, znajdowało się na samym dnie skrzyni, w której Wizyr trzymał wszystkie swoje drogocenne skarby. Sięgnął więc pod szatę i wydobył zawieszony na szyi klucz, z którym nigdy się nie rozstawał, a który otwierał drogę do krainy magii.
Artefakt wykonany był ze szkła. Miał kształt rurki, której jeden koniec był znacznie zwężony i znajdowały się na nim dziwne oznaczenia, natomiast w drugim, szerszym, umieszczona była niewielka tabliczka pokryta runami, które potrafił odczytać tylko ktoś, kto posiadł wiedzę tajemną.
Wizyr, z największą ostrożnością, podniósł ów magiczny przedmiot i z nabożną czcią i wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, a następnie delikatnie umieścił go w cebrzyku z mlekiem. Artefakt zamiast pójść na dno zanurzył się do połowy swojej długości i zatrzymał się w miejscu. Wtedy dopiero mag sięgnął do rękawa i wydobył z niego swoją różdżkę, po czym dotknął nią szkła i wymamrotał pod nosem odpowiednie zaklęcie. Po chwili runy na jednym z poziomów rozświetliły się jasnym blaskiem.
– Oszustwo! – krzyknął Wizyr wzburzony, gdy tylko dokonał odczytu. – Mleko jest rozrzedzone i dlatego kuracja nie przynosi efektów! Kto… Kto śmiał to zrobić?!
Nie zastanawiając się dłużej, wybiegł z komnaty i przebierając szybko swoimi krótkimi, chudymi nogami wybiegł na zamkowy dziedziniec. Przez chwilę stał i rozglądał się wokół zdezorientowany. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby zaglądać do królewskiej stajni czy obory i z tego też powodu nie bardzo wiedział, gdzie mogłaby się znajdować. Zagadnął więc przechodzącą dziewkę służebną i ruszył we wskazanym przez nią kierunku. Już po chwili smród łajna bijący zza ogromnych drewnianych wrót, utwierdził maga w przekonaniu, że trafił we właściwie miejsce. Wizyr nabrał głęboko powietrza i wszedł do środka.
Pośród skubiących spokojnie siano zwierząt siedziała starowinka w białym fartuchu i chustce na głowie. Doiła piękną, dorodną klacz, podśpiewując sobie cicho.
– To wyście są nadworną dojarką? – zapytał Wizyr, starając się, żeby jego głos brzmiał władczo.
– Ani chybi, myśmy są – odparła dumnie starucha. – A kto pyta?
– Nadworny mag Wizyr. A co to, nie wiecie? – zdziwił się.
– A niby skąd? Ja jeno ciurkiem te jednorożce doję od rana do wieczora. Nie ciekawam, kto się po dworze pęta – stwierdziła dojarka i wróciła do swojej roboty. – Powiadacie, żeście czarodziej?
– Nie czarodziej, kobieto, ale mag. Nadworny mag księcia Armira – sprostował urażony Wizyr. Nie cierpiał, kiedy tak go nazywano, gdyż czarodziejstwo uważał za zwykłe kuglarstwo, natomiast magia była tylko dla wybranych. – A wyście są oszustką! Lactus z wodą mieszacie!
– Nijakich kaktusów nie mieszam! – zaprotestowała starowinka. – A w ogóle, to mówcie po ludzku, jeśli łaska, mości czarnodzieju.
– Oszukujecie! Dolewacie wody do mleka! Spotka was zasłużona kara.
– A po co miałabym to robić? – zdziwiła się kobiecina. – Mnie tam od kwarty nie płacą, ino za dzień roboty.
– Skoro wy nie macie w tym interesu, to może łaskawie wytłumaczycie, jak to się dzieje, że w mleku, które doicie, jest mało… mleka. Hę? – Wizyr wycelował koślawy paluch w cebrzyk, do którego spływało mleko.
– Nie wiem, o co wam chodzi, mości czarodzieju… magodzieju… czy jak was tam zwą. Przecież jest dobre – stwierdziła dojarka, oblizując białą strużkę ściekającą po jej spracowanej ręce. – Popróbujcie sami – powiedziała, przysuwając dłoń do ust maga.
– Zabierajcie te łapy! – zaprotestował Wizyr, krzywiąc się z obrzydzeniem na myśl o lizaniu dojarki po rękach. – Weźcie teraz pusty, czysty cebrzyk i zacznijcie doić od nowa. Do pełna. Ja popatrzę.
Kobieta wzruszyła ramionami, wzięła pusty cebrzyk, pogłaskała klaczkę po tęczowej grzywie i zabrała się do roboty.
– To mleko zabieram – powiedział Wizyr, kiedy kobieta skończyła.
– A co to sami będziecie dźwigać? Toż to pieroństwo ciężkie jak sto diabłów. Postawię jak zwykle pod murem na dziedzińcu i jakiś pachołek wam do komnat zaniesie.
– O nie. Muszę wszystkiego osobiście dopilnować – powiedział stanowczo mag i podniósł cebrzyk z wysiłkiem. – Poprzednio przynosili mi pachołkowie i nic dobrego z tego nie wynikło. Pewnie oni je wypijali, a dla niepoznaki dolewali wody.
Ruszył powoli przez dziedziniec, potykając się od czasu do czasu o rozsznurowane rzemienie sandałów. Kątem oka zerknął w stronę, gdzie dwóch osiłków, z podziwu godną starannością, ostrzyło długi, gruby pal. Widok ten sprawił, że naraz cebrzyk stał się jakby lżejszy, przez co Wizyr zdecydowanie przyśpieszył kroku.
Dzień drugi
W czasie, kiedy mleko kisło, Wizyr zabrał się za przygotowywanie pozostałych składników. Pocił się więc, ucierając na proszek kości zmarłej niedawno dziewicy, którą osobiście odkopał na cmentarzu, nie dowierzając miejscowemu grabarzowi. Przypuszczał, że ten, w pijanym zwidzie, mógł pomylić groby i dostarczył mu poprzednio kości lichwiarza zmarłego w niejasnych okolicznościach. To nawet mogłoby tłumaczyć ciągłą obecność macek u księżniczki, gdyż z racji swojego fachu, denat powszechnie zwany był Pijawką.
Mag udał się również osobiście do zamkowego ogrodu po świeże zioła, a następnie przy pomocy procy, której celność i siłę wzmocnił specjalnym zaklęciem, ustrzelił kozipyrtka i wyrwał mu serce, dokładnie według wskazań zawartych w księdze.
Potem długo i staranie mieszał, podgrzewał i łączył poszczególne składniki, a na samym końcu dodał je wszystkie do mleka.
Kiedy zapadał już zmierzch, Wizyr zabrał się osobiście za przygotowanie kąpieli, przegoniwszy uprzednio z komnaty dziewki łaziebne. Biegał więc kilkukrotnie do studni na dziedzińcu, by zaczerpnąć wody, a jednocześnie sam nie mogąc zaczerpnąć tchu, obawiał się, czy aby jego słabe serce wytrzyma ten morderczy wysiłek. Ostatecznie uznał, że mając do wyboru śmierć z wyczerpania i powolne konanie na palu, wolałby jednak to pierwsze. Szczęśliwie jednak udało mu się przygotować wszystko na czas i kiedy zjawiła się księżniczka Marra, wlewał właśnie nową miksturę do napełnionej wodą wielkiej książęcej wanny.
– Wszystko gotowe, Pani – wysapał. – Gwarantuję wam, że teraz uda się osiągnąć zamierzony efekt.
– Trzymam cię za słowo, magu, bo jak nie, to… – Tu Marra uniosła mackę i wykonała ruch przypominający wkręcanie.
– Zapewniam was, Pani, że nie będzie potrzeby, aby marnować tak piękny kawał drewna – skłonił się Wizyr i pozostając wciąż w ukłonie, wycofał się z komnaty.
Dzień trzeci
Zapewnienia zapewnieniami, ale tej nocy Wizyr nie zmrużył oka. Przewracał się z boku na bok na twardym łóżku, widząc oczyma wyobraźni Marrę, która swoimi długimi mackami wyprawiała z nim najokrutniejsze rzeczy. Czuł już prawie, jak pal na który go nabijają, rozrywa mu wnętrzności. Widział, jak ptaszyska rozdziobują na strzępy resztki jego ciała…
Kiedy pierwsze promienie słońca zalały komnatę, mag wiedział, że oto nadeszła chwila prawdy. Leżał skulony, bojąc się nawet wychylić nos spod wilczej skóry i obawiając się, czy wraz ze świtem da się zauważyć u księżniczki pierwsze efekty przemiany.
Krzyki, które nagle rozległy się w pałacowym korytarzu i głośne walenie do drzwi, sprawiły, że serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
– Udało się! Udało! Nasza księżniczka jest wyleczona! Zbierajcie się, magu, Pani was wzywa!
Biorąc pod uwagę to, jak Marra wyglądała wcześniej, Wizyr musiał przyznać, że przemiana była spektakularna. Nie, księżniczka nie zmieniła się w piękność, ale patrzenie na nią teraz, nie sprawiało przynajmniej bólu. Skórę miała gładką, przybyło jej kilka włosów na głowie, a co najważniejsze w miejscach, z których wcześniej wyrastały macki, teraz pojawiły się normalne ręce, a każda dłoń miała po pięć palców. Marra promieniała, a uśmiech na jej twarzy sprawił, że wydawała się ładniejsza. Mag odetchnął z ulgą.
– Wdzięcznam ci niezmiernie, Wizyrze, i nie omieszkam wynagrodzić cię solennie – zaszczebiotała radośnie księżniczka. – Żałuję tylko, że od razu się nie udało, bo miałabym więcej czasu, by przyzwyczaić się do nowego wyglądu, a tu donoszą mi już posłańcy, że pan małżonek do grodu się zbliża i lada chwila się zjawi. Ależ się zdziwi! – Zaklaskała w dłonie i jeszcze raz przyjrzała im się z zachwytem.
Kiedy pod wieczór orszak księcia Armira dotarł wreszcie do zamku, Marra wybiegła na dziedziniec, by powitać męża. Jakież jednak było jej zaskoczenie, kiedy miast zachwytów i pochwał dla urody książę zapytał wzburzony:
– Gdzie twoje macki, żono?!
Na twarzy Armira malował się wyraz zawodu i rozpaczy.
Epilog
Korzystając z chłodu wieczora, nadworny mag Wizyr udał się na spacer, by do końca ochłonąć z emocji, które towarzyszyły mu w ciągu ostatnich dni. Przechadzając się pod zamkowym murem, zauważył kilka cebrzyków mleka przygotowanych, by pachołkowie zabrali je do zamku. Zatrzymał się i przez chwilę im się przyglądał, gdy nagle usłyszał dobiegające ze szczytu muru głosy strażników:
– Założę się, że dzisiaj nie trafisz.
– Zawsze trafiam!
Po chwili strumień żółtawej cieczy idealnie spłynął do cebrzyka.