
Płatki śniegu tańczyły przed świecącymi karmazynowym blaskiem oczyma. Zima na dobre opanowała Bruensk, pokrywając górzystą krainę warstwą nieskazitelnej bieli.
Gantauma zawsze dziwiła niechęć ludzi do niskich temperatur. Przecież one oznaczały stateczność, uporządkowanie. Drobiny zestalonej materii elegancko trzymały się swych miejsc, w odróżnieniu od tych chaotycznie błądzących w gazach.
Wędrowiec niestrudzenie brnął przez kopce sześcioramiennych gwiazd, zastanawiając się, czy istnieje coś piękniejszego od symetrii kryształu. A gdyby tak cały świat nagle osiągnął zero absolutne, gdyby wszystko zamarło w bezruchu, tworząc perfekcyjną sieć indywiduów chemicznych? Wszelkie formy istnienia po prostu trwałyby w jednej postaci. Bez jakichkolwiek wydarzeń, chronologia przyjęłaby miano pojęcia abstrakcyjnego.
Czas był dziwną rzeczą. Czas był ojcem Gantauma.
Kłęby dymu tańczyły nad kominem malutkiej chatki. Tylko nieśmiały blask świec w oknach sprawiał, że domek nie zlewał się całkowicie ze śniegiem. Gdzieś w tle, na samym dnie kotliny, kroczyły potężne, stalowe owady o kilku odnóżach. Asystowały im lewitujące platformy, niby płaszczki pływające w powietrzu. Za chwilę miały rozpętać tutaj prawdziwe piekło.
Gantaum nigdy nie rozumiał wojny, chociaż walkę miał we krwi. I w oleju też. Zarówno naturalną, jak i syntetyczną część jego jestestwa zaprojektowano do niszczenia oraz zabijania. Z czasem przezwyciężył jednak żądzę mordu. Nie rozumiał politycznych układów, manipulacji prowadzących tylko do bezsensownego cierpienia. Teraz, gdy splątały się linie przeszłych i przyszłych wydarzeń, bitwy przybrały na brutalności. Często po starciach nie pozostawał kamień na kamieniu, całe regiony obracano w wypalone do cna pustkowia.
Pióropusze ognia błysnęły, rozświetlając ołowiane niebo. Szeregi mechów wypluwały kolejne salwy pocisków. Przeraźliwy ryk rakiet rozbrzmiewał w całej kotlinie. Eksplozje obracały wioski w sterty gruzu.
Jednak Gantaum musiał rzucić się w samo oko cyklonu. Śpiew Trybów i Łańcuchów podpowiadał, że znajdzie tutaj tę, której szukał od lat.
Zapach, potrzebował zapachu. Tak dawno nie czuł słodkiej woni Kanvestry… Przemienił swe zimne oblicze androida w wilczy pysk pokryty białą sierścią. Miejsce stali zajęła krew i kość. Zaczął węszyć, powoli krocząc w dół zbocza. Nozdrza wychwyciły znajome nuty piwonii oraz skoszonej trawy. Lecz to uczucie było słabe, tak wyblakłe, że mogło okazać się jedynie złudzeniem stworzonym przez chory z tęsknoty umysł.
Docierał do niego też inny bodziec, znacznie wyraźniejszy. Dźwięk powietrza rozrywanego przez szpic pędzącego pocisku. Któryś z robotów bojowych chybił. W kierunku malutkiej chatki sunęła smuga światła niosąca śmierć.
Gantaum znajdował się we względnie bezpiecznej odległości. Mieszkańcy domku nie mieli tego szczęścia. Wypadli na zewnątrz, krzycząc w przestrachu. Dwójka dorosłych i dziecko. Głęboki śnieg ich spowalniał, drastycznie ograniczając szansę na ucieczkę.
Syn Czasu nie uważał siebie za bohatera. Nie mógł przecież zbawić wszystkich. Misja odnalezienia Kanvestry stała na pierwszym miejscu. Jeżeli udałoby się ją wypełnić, wtedy wreszcie nadszedłby kres tego szaleństwa…
Mimo wszystko nie potrafił pozostać obojętnym wobec cierpienia. Mechaniczne nogi zamienił na zwierzęce kończyny. Szybsze, ale niestety także bardziej podatne na zmęczenie, lecz w tamtym momencie nie miało to znaczenia.
Wyścig ruszył. Siła mięśni kontra napęd odrzutowy.
Kalkulacje przeprowadzane w głowie nie dawały zbyt wielu szans. Jednak iskierka nadziei nie gasła. Gantaum bezgłośnie błagał Tryby, by nastawiły Mechanizm Wszechświata na sprzyjające dla niego okoliczności. Prosił o niewypał ładunku wybuchowego czy nawet zryw wiatru spowalniający pocisk na ułamek sekundy. Przyspieszył jeszcze, choć myślał, że nie może już biec prędzej.
– Kryjcie się! – krzyknął w kierunku przerażonych ludzi.
Zabrakło czasu. Musiał wybrać, czyje życie zdoła ocalić. Pochwycił chłopca, który brnął przez śnieg przed rodzicami. Zdołał zrobić kilka susów, zwiększając cenny dystans do punktu uderzenia. Przekształcił zewnętrzną część ciała w stal i przetoczył się po białym puchu, zwinięty w kłębek. Podmuch powietrza wywołany eksplozją omiótł plecy robota, odłamki zastukały o pancerz. Dziecko przetrwało, niemal szczelnie osłonięte przed niszczycielską siłą.
Wędrowiec raptownie podniósł się z zaspy. Z chaty zostały płonące zgliszcza, zaś jej właściciele leżeli w bezruchu, zabici przez falę uderzeniową. Zabrakło może kilkudziesięciu stóp do ocalenia od śmierci.
Ich latorośl kwiliła żałośnie, wtulona w brzuch Syna Czasu. Gantaum musiał stąd uciekać, choć oznaczało to oddalenie się od celu. On mógł ryzykować samobójczą wyprawę w głąb kotliny, jednak nie chciał narażać chłopca.
Wybacz, Kanvestro – pomyślał. Mam zbyt miękkie serce.
Przeobraził swój tors i wewnętrzną część ramion w wilcze ciało, by malcowi było przytulniej. Popędził w kierunku szczytów gór, byle jak najprędzej zostawić przeklęte machiny apokalipsy za sobą.
***

Iskra przeskakująca pomiędzy stalowymi palcami zapaliła suche gałązki. Wkrótce cały stos drewna pochłonęły jęzory ognia. Leżący obok dzik z rozoranym kłami gardłem czekał na oporządzenie i upieczenie.
– Kim tak właściwie jesteś? – zapytał chłopiec, pociągając nosem. – Wyglądasz trochę jak wilkołak, a trochę jak robot… I jeszcze możesz się zmieniać.
Oczy nadal miał czerwone od łez, które ściekały po policzkach i zamarzały na wyświechtanym ubranku. Co chwila wybuchał płaczem, nie mogąc przeboleć straty rodziców.
– Bo jestem i tym, i tym – odparł Gantaum. – Co prawda nie wilkołakiem, tylko lupisomą, ale te stwory są spokrewnione.
– Lupi… Czym? – Melkym zrobił zdziwioną minę.
– Wilkołak to człowiek, który może na chwilę przybrać wilczą postać. Lupisoma to ktoś, kto wygląda jak wilk przez cały czas – wyjaśnił Gantaum. – Chodź, opowiem ci historię. – Nakłonił chłopca ruchem dłoni, by się zbliżył. – Chcesz wiedzieć, skąd się wziąłem?
Melkym nieśmiało skinął głową i spoczął na kolanach wybawcy. Jego futro było puszyste, kolorem przypominało mleko. Gantaum objął malca zwierzęcymi ramionami i pogłaskał po policzku.
– Kiedyś świat wyglądał zupełnie inaczej – rozpoczął Syn Czasu. – W obecnym momencie dziejów nie istniały automaty. Lecz wtedy stało się coś dziwnego. Niektórzy wierzą, że cały świat jest wprawiany w ruch przez jeden wielki Mechanizm. O, podobny do tego. – Wyciągnął rękę, przemieniwszy ją w sztuczną. Otworzył klapkę poniżej nadgarstka. Pod warstwą metalu kryła się mozaika tłoków, kół pasowych i przewodów. – Podobno ten Mechanizm Świata uległ awarii. Tryby nie zaskoczyły, Łańcuchy pękły. Przez to pomieszała się przeszłość i przyszłość.
– To dziwne – przerwał mu nagle malec. – Też sądzę, że kiedyś było inaczej. Bez tych okropnych robotów. Po prostu mieszkałem spokojnie z rodzicami w chatce. Nie musieliśmy się martwić wojną. Często śniłem o tamtych dniach, ale nikt mi nie wierzył, jak o tym mówiłem.
Gantaum rozwarł wilczy pysk z zaskoczenia. Przeciętni zjadacze chleba, ba, nawet i większość wielkich władców nie znała tego faktu.
– Jesteś w takim razie wyjątkowy. – Poklepał chłopca włochatą łapą po ramieniu. – Niewielu zdaje sobie sprawę z przesunięcia ścieżek czasu. Prawie wszyscy myślą, że roboty towarzyszyły ludziom od zawsze. To złe. Każda rzecz ma właściwy sobie okres, w którym powinna istnieć. Twoi pobratymcy nie są jeszcze gotowi na korzystanie z dobrodziejstw techniki. Nie do końca rozumieją maszyny, podchodzą do nich jak do zabawek, do zaczarowanych przedmiotów, które można samolubnie wykorzystać celem zdobycia pieniędzy lub władzy. Zabijają przy tym zbyt wielu niewinnych. Całkowicie niszczą środowisko.
– Jesteś bardzo mądry – powiedział Melkym ze szczerym, dziecięcym uznaniem. – Kto cię tego wszystkiego nauczył?
– Kanvestra. Duch czasu. Zittgaist, jak by to powiedzieli na zachodzie. Para, która wprawia w ruch Tłoki. Kiedyś żyłem w przeszłości, jako lupisoma imieniem Antau, i w przyszłości, jako robot G-43M. Oboje znali Kanvestrę. Oboje podążali jej śladem. Antau dzięki niej przestał być żądną krwi bestią, a G-43M bezmyślną, niesamodzielną kupą złomu. Jednak przyszedł moment, gdy Mechanizm Czasu się zepsuł. Tryby zaczęły zgrzytać, trzeć o siebie, mięknąć od gorąca. W końcu zlały się w jedno. Jestem takim właśnie stopem, Synem Czasu. Mogę być zwierzem, maszyną albo jednym i drugim naraz. – Zademonstrował tę zdolność, przemieniając się najpierw w człowieka-wilka, potem w androida, w końcu w hybrydę z mięśni oraz stali. – Po awarii Kanvestra gdzieś zniknęła. Szukam jej, bo wierzę, że ona uporządkuje to zamieszanie, przywróci świat do normy.
– Ta Kanvestra… – Melkym zadarł głowę, spoglądając na oblicze Gantauma. – Kochasz ją, prawda? Słyszę to w twoim głosie. Tata zawsze tak mówił o mamie.
– Kocham. Chyba najmocniej na świecie – odrzekł Syn Czasu.
W obliczu Melkyma było coś… niezwykłego. Na tęczówce miał przebarwienia. Złociste, kolor oczu Kanvestry.
Może to był znak. Może zwykły zbieg okoliczności. Gantaum nie wiedział, czy zdoła kiedykolwiek odnaleźć uwielbionego zittgaista. Mimo iż czasem słyszał metaliczny śpiew Trybów, nie wiedział, czy wszystko da się przewidzieć. Może Mechanizm wcale nie ustawiał wszystkiego z perfekcyjną dokładnością, tylko określał prawdopodobieństwo zdarzeń? Może samo obserwowanie losów świata wpływało na nie w jakiś sposób?
Jeśli te tropy rzeczywiście były tylko złudzeniem… Jeśli Kanvestra przepadła bezpowrotnie, a świat już na zawsze pozostanie pogrążony w chaosie…
Znów ogarnęło go zwątpienie. Poświęcił tak wiele sił na poszukiwania, a nadal nie przyniosły one rezultatów. Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi.
Gantaum miał teraz jednak kolejny powód, by iść dalej, by szukać własnej drogi. Małego, bezbronnego chłopca, który przed chwilą zasnął w jego ramionach.