Nie mogę na ciebie patrzeć.
W moim więzieniu jest gorąco. Kiedy przychodzisz, zdejmujesz płaszcz i podchodzisz do kąta, w którym mnie trzymasz. Słyszę szelest materiału, kiedy płaszcz zsuwa się z twoich ramion, a potem kroki w moją stronę, szur-szur, szur-szur, szur-szur po kamiennej podłodze.
Naprawdę nie mogę na ciebie patrzeć: w twarzy, zamiast oczu, mam puste oczodoły.
Czasami podchodzisz, żeby pogładzić mnie po policzku, z westchnieniem przesunąć dłonią po moich nagich ramionach. Zwykle jednak, między szelestem tkaniny a szuraniem twoich kroków, słyszę jeszcze jeden dźwięk: stuk metalu o kamień, kiedy ze stołu podnosisz swoje narzędzia pracy, moje narzędzia tortur.
Moja boska, mówisz, wbijając we mnie małe ostrza, na które nawet nie znam nazwy. Zeskrobujesz z moich rąk niewidzialne niedoskonałości, obsypujesz mnie na wpół zrozumiałymi, pieszczotliwymi słowami. Z dumą chwalisz idealny kształt piersi, ale nie sięgasz palcami do blizn, które ostre narzędzia zostawiły na moim brzuchu. Wczoraj przyszedłeś z długim, zaostrzonym dłutem; pocałowałeś mnie w ucho, a potem powoli zagłębiłeś w nie to dłuto, obracając je wolno, z miłością.
Moja boska, kochana, szeptałeś.
Nie mogę ci odpowiedzieć, nie mogę krzyczeć: zamiast ust mam płytkie pęknięcie w twarzy, bez warg, bez zębów.
Przychodzisz codziennie, czasem więcej niż raz. Jesteś też jedynym, który tu bywa: nikt oprócz ciebie nie wie o mojej obecności. Twoi poddani pewnie nie byliby szczęśliwi, gdyby się dowiedzieli, co ich król-twórca robi w sekrecie w swojej pracowni.
Moja królowo, mówisz.
Królowo. Ten duszny warsztat, gdzie słońce nigdy nie zagląda, ten śmierdzący kąt pełen kurzu – oto moje królestwo: jestem tutaj jedyną panią, jedyną mieszkanką. Pocięta, pokaleczona, nie mogę nawet ustać prosto: pół-leżę w kącie, oparta o kamienną ścianę lepką od pajęczyn. W ciągu dnia moim jedynym sprawnym uchem słyszę cykady na drzewach dookoła i wyobrażam sobie, jak wiatr roznosi zapach morskiej piany nad łąkami Cypru.
Czekam, aż przyjdziesz: zawsze przychodzisz. Wierzysz, że mnie kochasz. Chcesz, żebym żyła. Pewnie nawet nie wiesz, że mnie boli.
Moja boska, mówisz, podchodząc do mnie z ostrym dłutem, z młotkiem, z pilnikiem, który zdrapie moją skórę do olimpijskiej, bezkrwistej gładkości. Któregoś dnia otworzysz moje niewidzące oczy, nadasz kształt palcom, wydobędziesz z bryły marmuru moje wargi, moje zęby, moje stopy.
Kształtujesz mnie na obraz i podobieństwo swojego snu, zdejmując ze mnie kolejne warstwy kamienia. Łudzisz się, że sztuka stworzy ciało, a bogowie, dawcy życia, spełnią twoje prośby. Bogowie – i tego nie chcesz wiedzieć – już je spełnili.
Dali ci ten kamień, idealny biały marmur; wiedzą, że jesteś geniuszem, że widzisz ukryty w nim kształt ciała kobiety, którą pokochałeś, zanim zaistniała. Nieśmiertelni zdecydowali: wyrzeźbisz mnie – swoją królową, Galateę z kamienia, ciała i krwi. Nie wiesz tylko, że – chociaż jestem jeszcze bardziej marmurem niż posągiem, nieokreśloną bryłą, z której wyrastają początki rysów – że tam w środku, w kamieniu, już jestem ja, żywa.