
I. Mikro żuczki
Drzwi gabinetu były lekko uchylone. Patrzyłam na niego przez szparę. Ja go widziałam, a on mnie nie. Tak, większość życia podglądałam Roberta, w milczeniu podziwiając wysokie, wiecznie zmarszczone czoło. I tym razem siedział za biurkiem, intensywnie nad czymś rozmyślając. Przygryziona dolna warga, napięte mięśnie twarzy, błysk w oczach. Mój mąż. Mój? Nie, on nigdy nie należał do mnie, on był… Był więźniem nauki.
Delikatnie zapukałam.
– Tak? – Skierował wzrok w moją stronę.
– Przyniosłam kawę. Chcesz coś zjeść? Kanapkę? Jajecznicę?
– Nie. – Robert zbliżył usta do filiżanki, po czym odstawił ją na bok. – Gorące. Nie, nie jestem głodny.
Spojrzałam na jego zapadnięte policzki, pomarszczoną szyję, chude ramiona. A potem na swój otłuszczony brzuch. Ja nie miałam pasji, ja nie wpatrywałam się nocami w ekran monitora, ja dysponowałam dużą ilością czasu, czasu, żeby jeść. Jedzenie cieszyło, uspokajało, odganiało złe myśli. Podreptałam do kuchni. Do dużego kubka wrzuciłam rozkruszone drożdże, mleko, cukier i mąkę. Zaczęłam przygotowywać rozczyn pod bułeczki z jagodami, takie z kruszonką.
Robert przez ostatnie dwa tygodnie zachowywał się dziwnej niż zwykle. Wiedziałam, że coś go trapi. Jakiś wewnętrzny robal, który uciekł z naszego ogródka i wpełzł mu pod czaszkę. Taka mieszanka dżdżownicy z pomrowem wielkim.
Zrobiło mi się niedobrze. Przykryłam kubek płócienkiem i poszłam do sypialni. Zaczęłam ścierać kurze. Tyle razy powtarzałam małżonkowi, iż powinien zwolnić, że nie ma już trzydziestu, ba nawet czterdziestu lat, że szkoda życia… Wykłady, studenci i te niekończące się badania.
Protony, rozpady molekuł, cząstki rozpędzone do prędkości światła, mikroskopijne czarne dziury. Niezależenie od tego, ile razy o tym słuchałam, nie byłam w stanie pojąć, w jaki sposób obiekt może zapadać się sam w sobie i znikając sam, ściągać w niebyt wszystko dookoła. Im bardziej próbowałam sobie to wyobrażać, tym bardziej się bałam. Pożerająca świat próżnia. Myśl o niej przerażała mnie bardziej niż obawa przed śmiercią. Po śmierci… Nie uważałam się za katoliczkę, a kościół odwiedzałam jedynie z okazji pogrzebów i ślubów, mimo to wierzyłam, że istnieje coś poza ciałem, jakaś energia, może dusza, może drugie wcielenie, może byt zbiorowy…
Lampki nocne, komoda, parapet – wszystko lśniło. Przynajmniej przez chwilę. Walka z kurzem to jak walka z moim mężem. Naturą kurzu i Roberta było wracanie do punktu wyjścia. Proces bez początku i bez końca. Spojrzałam na zegarek i wróciłam do kuchni. Ugniatane ciasto rozkosznie przyklejało się do moich pomarszczonych dłoni. Lubiłam zapach drożdży, a pączki i bułeczki to była moja specjalność. Włożyłam blachę do piekarnika, usiadłam przy stole.
– Dieta cud – przeczytałam na głos tytuł artykułu w czasopiśmie dla kobiet, po czym w myślach dodałam: – „Nie, nie teraz, kiedy czekam na jagodzianki. Poza tym cuda i tak się nie zdarzają…”.
Kiedy tylko ułożyłam bułki na talerzu, w kuchni pojawił się Robert.
– Czy to… Przez ciebie naprawdę zgłodniałem. – Uśmiechnął się szeroko i sięgnął po drożdżówkę.
Odłożyłam na bok gazetę i chciałam zapytać, jak minął mu dzień, ale on odezwał się pierwszy:
– Drożdże… W komórce powstaje przewężenie, jedno jądro dzieli się na dwa. Samodzielny organizm daje życie jednostce będącej jego kopią. Twój zaczyn był taki malutki, a po niespełna godzinie taki duży. Magia powielania, a czarna dziura to magia zanikania. Jakby ci to wytłumaczyć to drożdżowe jądro… ono nie ulega podziałowi, lecz składa się do środka, w pewien sposób składa się do środka w nieskończoność…
Miałam wrażenie, że czasem od tej wiedzy, na którą skazałam się, wychodząc za mąż za Roberta, mózg mi pączkuje, rozrywa czaszkę i wypływa na podłogę.
– Jutro lecę do Genewy. Na trzy dni. – Poważny głos małżonka sprowadził mnie na ziemię.
– Do tego wielkiego… – Znowu zapomniałam, jak to się nazywało. Spuściłam wzrok niczym dziewczynka, która przez nieuwagę zbiła talerz.
– Do Wielkiego Zderzacza Hadronów. – Dokończył Robert, po czym powoli podszedł do okna.
„Wielkiego Zderzacza Hadronów” – powtórzyłam w głowie. – „Hadrony… Zderzacz… już same te nazwy brzmiały złowrogo”.
– Oglądałaś pogodę?
– Tak, zapowiadają deszcze. Temperatura poniżej dziesięciu stopni, ale nie wiem, jak to wygląda w Szwajcarii.
***
Trzy dni bez Roberta, a raczej trzy noce, bo w ciągu dnia i tak rzadko bywał w domu. Poczłapałam do kuchni, otworzyłam lodówkę, wyjęłam ser, ukroiłam pajdę chleba. Dla samej siebie nie chciało mi się gotować. Ba, nie chciało mi się nawet nakładać masła. Zjadłam kanapkę, a potem dwie już średnio smaczne drożdżówki. Niektóre rzeczy są dobre, tylko kiedy są świeże. Jak na przykład żona. Jeszcze na początku małżeństwa Robert, mimo swoich naukowych fascynacji był w stanie znaleźć dla mnie czas. Na tyle dużo czasu, że dorobiliśmy się córki i syna. Agata od ośmiu lat mieszkała w Anglii, na południowym wybrzeżu, a Dominik od pięciu w Holandii, w Amsterdamie. Dwóch wnuków i wnuczkę widywałam dwa razy do roku.
Zabrałam się za sprzątanie gabinetu. Monitor i drukarka to dopiero byli łapacze kurzu. Delikatnie przejechałam papierowym ręcznikiem po obudowie, kablach… Ekranu bałam się dotykać. Na biurku jak zwykle bałagan. Pomięte kartki… Wiedziałam, że nie powinnam, ale rozprostowałam jedną z nich i zaczęłam czytać:
„Jesteśmy już bardzo blisko osiągnięcia uzyskania mikro czarnej dziury, której okres życia wydłuży się dwukrotnie w stosunku do naszych ostatnich rezultatów… Dzięki opóźnionemu wyparowywaniu dziur będziemy w stanie dokładniej zgłębić naturę dziwnej materii…”.
Na chwilę zatrzymałam wzrok, niewiele z tego, co zarejestrowały moje oczy, zrozumiałam, ale jedno zdanie sprawiło, że musiałam natychmiast usiąść:
„Dziwna materia jest w stanie przywrócić równowagę w kosmosie, zamienić go w próżniowy bąbel, a co za tym idzie zniszczyć nasz świat”.
– Zniszczyć świat – powiedziałam na głos.
Wyjrzałam przez okno. Szare niebo tonące w strugach deszczu, posępne drzewa niczym schorowane staruszki, kałuże i błoto. Wyjęłam z półki paczkę oblanych czekoladą ciastek, spoczęłam w bujanym fotelu. I po co mi dieta, jeśli zaraz i tak mnie może nie być? Pochłonie nas nicość. Niezależnie od tego, czy jesteśmy szczupli, czy grubi. A czekolada poprawia humor. Jeszcze na studiach, zanim poznałam Roberta, wydawało mi się, że po to zdobywamy wiedzę, żeby czynić świat wokół piękniejszym, radośniejszym, bezpieczniejszym. Młodzieńcze ideały, mrzonki, rozdeptane żonkile. Koniuszkiem palca dotknęłam rodzynka, wystającego z cytrynowej masy. Wychylił głowę, by spojrzeć na niebo, a co zobaczył? Sufit.
***
Robert wrócił z Genewy mocno czymś zaaferowany, z nienaturalnymi wypiekami na policzkach. Przez moment pomyślałam, że może złapał grypę albo co najmniej przeziębienie. W sumie o tej porze roku to nic zaskakującego.
– Źle wyglądasz. Zmierzyć ci temperaturę? – Rzuciłam mu podejrzliwe spojrzenie.
– Nie, nie mam czasu. Nie będę dzisiaj jadł obiadu. Tylko jakąś kanapkę. Muszę… Nieważne. – Zatrzasnął drzwi gabinetu.
Stałam na korytarzu i wsłuchiwałam się w odgłosy stukania w klawiaturę. Szybciej, szybciej, szybciej… Mocniej, mocniej, mocniej…
Rozległ się dzwonek komórki.
– Halo?
Przerwa.
– Naprawdę? Zderzyliście protony z taką energią? Ile dokładnie?
Przerwa.
– Nie mogę w to uwierzyć.
Przerwa.
– Co? Kiedy?
Przerwa.
– Za tydzień? Pewnie, pewnie, że przylecę.
Za tydzień, za równy tydzień miało minąć dwadzieścia pięć lat od naszego ślubu. Srebrna rocznica. Planowałam urządzić przyjęcie, takie dla nas i kilkorga znajomych, bo dzieci nie były w stanie wziąć urlopu. Westchnęłam ciężko, zmarszczyłam czoło. To, że święta nie będzie, zmartwiło mnie bardziej niż zagłada świata. Moment ważniejszy od wieczności.
Godzinę później, kiedy przyniosłam Robertowi kanapki z szynką i serem, mąż, między jednym a drugim kęsem, obdarzył mnie mętnym spojrzeniem i zapytał:
– Co ci? Jakaś taka blada jesteś.
Nic nie odpowiedziałam, zwiesiłam głowę i utkwiłam wzrok w skórzanych kapciach, a konkretnie w zakopiańskich wzorach. Rozetek ułożonych z lilii.
– Nie chcesz rozmawiać, to nie. Tylko potem nie narzekaj, że się tobą nie interesuję.
– No bo… – wyjąkałam. – Bo… Za tydzień jest nasza rocznica ślubu.
– Znowu mnie podsłuchiwałaś. Ech… Człowiek we własnym domu nie może liczyć na odrobinę prywatności. Tak, za tydzień muszę być w laboratorium. Po prostu muszę. Jak ci tak bardzo zależy, możemy coś urządzić po powrocie. Ej, wiem, że to moja wina. – Robert wstał i objął mnie ramieniem, po czym wyszeptał: – Przepraszam.
W dzień wylotu podarował mi złote serduszko z napisem: „Kocham cię”, a ja odwdzięczyłam się srebrną zapalniczką z wygrawerowanym swoim i jego imieniem.
– Dziękuję bardzo. – Pocałowałam go w czoło i nie za bardzo się nad własnymi słowami zastanawiając, dodałam: – Powinno być srebrne.
– Co?
– Serduszko. Bo… Bo to srebrna rocznica.
Wzruszył ramionami, nie odpowiedział, ale zrobił minę, która mówiła:
„Kobiecie nigdy nie dogodzisz”.
Kiedy tylko zamknęły się za Robertem drzwi, otworzyłam książkę z przepisami i zaczęłam rozmyślać, jaki upiec tort. Truskawkowy, z orzechami, a może czekoladowy? Na pewno z biszkoptem i bitą śmietaną.
II. Kruk pokonał przeszkodę
Tym razem czekałam na męża na lotnisku. Roberta nie było raptem cztery dni, ale… Sama nie wiedziałam dlaczego, jego nieobecność wyjątkowo dawała mi się we znaki, jakbym przeczuwała, iż stanie się coś złego. Zapowiedzieli, że samolot wyląduje z około półgodzinnym opóźnieniem, a ja w swojej głowie stworzyłam wizję problemów technicznych albo słabej widoczności, albo silnych turbulencjach… Chodziłam coraz szybciej od budki z hamburgerami do damskiej toalety, od toalety do budki, wydeptując szlak pod witryną sklepu z gadżetami, jednocześnie przygryzając dolną wargę, zaciskając pięści i mrużąc powieki. Wyglądałam pewnie niczym wkurzony mops.
Kiedy wreszcie na tablicy przylotów pojawiła się informacja o locie z Genewy, głęboko odetchnęłam, po czym otarłam pot z czoła.
Robert, gdy tylko mnie ujrzał, prawie zaczął biec. Wymachiwał walizką, śmiał się i krzyczał:
– Udało się! Udało się!
– Co się udało? – zapytałam, nie będąc przekonana, że to, co tak ucieszyło małżonka, ucieszy mnie również.
– Nieważne. Spróbuję ci później wytłumaczyć. Dzisiaj będziemy świętować naszą rocznicę! Kupiłaś szampana?
– Nie, tylko wino. Białe.
– To musimy podjechać do sklepu!
Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz widziałam Roberta tak podekscytowanego i tak zainteresowanego alkoholem. Chyba kiedy na świecie pojawiła się Natalka, nasza wnuczka. Wypił wtedy z zięciem półtora litra wyborowej i na serwetce narysował mu tor lotu naładowanej cząstki w próżni. Dziwne, że wciąż pamiętałam, jak się to nazywało.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem Robert wyjął dwa kieliszki, otworzył szampana, wzniósł toast za naszą przyszłość. Ja wystrojona w czerwoną sukienkę z dużym dekoltem… Ach, te moje piersi, z roku na rok większe. Zaczęłam żałować, że nie założyłam czegoś skromniejszego. Usiedliśmy razem na kanapie, wzięliśmy się za ręce niczym para nastolatków. Łyk za łykiem i czułam się coraz lepiej. Pokroiłam tort. Truskawkowy z czekoladowymi różyczkami i srebrnym uśmiechem. Bąbelki, ciacho i mąż… Czyż mogłabym sobie wyobrazić coś lepszego? Założyłam nogę na nogę i siląc się na poważny ton, zapytałam:
– Kochanie, skąd się bierze kurz?
– Jak to skąd? – Robert podrapał się po podbródku i rozlał resztę szampana. – Z zewnątrz. Przynosimy go ze sobą na podeszwach, na ubraniach, wpada do pokoju przez uchylone okno.
Zacisnęłam usta, po czym niewiele się zastanawiając, odparłam:
– Nigdy nie widziałam kurzu na drzewach albo na chodnikach…
Mąż parsknął śmiechem. Rozbawionym tonem powiedział:
– To głównie żwir i ziemia, ale może też zawierać zarodniki grzybów i bakterie, więc bardzo dobrze, że go regularnie usuwasz… Dzięki. – Nieoczekiwanie cmoknął mnie w usta.
Mimo iż nie mogłam tego zobaczyć, byłam pewna, że oblałam się rumieńcem.
– Więc, więc… Co cię tak ucieszyło? Co chciałeś mi wytłumaczyć?
Robert wypił łyk, oparł się o zagłówek i zaczął mówić:
– Udało się nam, mimo że nikt się tego nie spodziewał… Myśleliśmy, że potrzebujemy do tego znacznie, znacznie więcej energii. Udało się nam wytworzyć stabilną czarną dziurę, to znaczy taką, która… Jedna z nich żyła kilka minut. To, to naprawdę niesamowite. Wyniki badań ostatnich tygodni udowadniają, że istnieją dodatkowe wymiary…
– Dodatkowe wymiary… – powtórzyłam.
Robert coś jeszcze wyjaśniał, opisywał, tłumaczył… ale do mnie docierały jedynie strzępki zdań: bozony oddziaływujące z rzeczywistymi fermionami, bozony pośredniczące w oddziaływania słabych, procesy dotyczące wiązek neutrin… Naukowy bełkot, z którego nic nie rozumiałam. Równie dobrze mógłby mówić do mnie po japońsku.
Gdy już skończył, wybełkotałam:
– A to wszystko jest bezpieczne? Możesz otworzyć wino? Chcesz jeszcze kawałek tortu? A może galaretę?
Małżonek zabrał się za butelkę, westchnął i powiedział:
– Zjem galaretę. Mam już dość słodkiego. A z tym bezpieczeństwem, szczerze, to nie wiem.
Tej nocy spałam niczym mój trzyletni wnuk. Znieczulona alkoholem na życie, bez obaw, bez strachu, bez czarnych myśli.
***
Pięć dni później obudziłam się z silnym bólem z tyłu głowy. Zanim jeszcze zabrałam się za przygotowywanie śniadania, sprawdziłam pogodę. Ciśnienie atmosferyczne sto dwadzieścia hektopaskali, warunki biometeorologiczne niekorzystne z tendencją do pogarszania. Jak mniej więcej osiemdziesiąt procent Polaków uważałam się za meteoropatę, w związku z czym bez wahania sięgnęłam po tabletki przeciwbólowe. Robert też był jakiś taki markotny. Nie dojadł jajek ani tostów. Pochłonął jedynie ze smakiem jabłko i dwie mandarynki.
Umyłam naczynia własnymi rękoma, ciągle bowiem nie mogłam przekonać się do zmywarek, po czym poczłapałam do sypialni. Zasłoniłam okna, delikatnie położyłam głowę na poduszce. Niestety, pigułka jeszcze nie zaczęła działać. Mroczki przed oczyma i pisk w uszach. Migrena.
Po rozmowie o bozonach i kolizjach rozpędzonych protonów przeczytałam w Internecie kilka artykułów, takich napisanych trochę przystępniejszym językiem. Znalazłam tam parę naprawdę pięknych sformułowań. Bozon Higgsa jako cząstka Boga, cytaty Hawkinga, zwłaszcza ten o niesprawności i bezsensie narzekania, nawet jeśli jest źle, nawet bardzo, bardzo źle i ten o materii, że im większy obiekt, tym bardziej spowalnia czas… Tak, kiedy patrzyłam na siebie w lustrze, tak, ja ewidentnie go spowalniałam, ale czy to minus?
A już najbardziej spodobała mi się teoria białej dziury. Biała, czyli przeciwieństwo czarnej. Czarna zabija, a biała daje życie. Tak ja to przynajmniej rozumiałam, bo energia i materia… To my i cały świat. Obraz zawirował, serce spowolniło, ból odszedł. Migrenę wciągnęła czarna dziura, a biała podarowała mi sen.
Ocknęłam się zlana potem, z taką dziwną głową, jakby po uderzeniu kamieniem. Wypiłam szklankę wody i spojrzałam na zegarek. Piętnaście po szesnastej. Kawa… Zaparzyłam garnuszek aromatycznego napoju, rozlałam do filiżanek, postawiam na tacce i skradłam się pod gabinet Roberta. Przyłożyłam ucho do drzwi. Cisza. Nieprzyjemny brak dźwięków, brak stukania w klawiaturę, brak odgłosów skrzypiącej podłogi, brak szelestów i pomrukiwań. Nic.
Przez chwilę się zawahałam, po czym bardzo powoli otworzyłam drzwi. I… Tacka, filiżanki, kawa. Wszystko wylądowało na podłodze, a ja na sekundę zamarłam. Robert leżał między biurkiem a krzesłem obrotowym, nieprzytomny albo… Dopadłam do niego, dotknęłam szyi, ciągle oddychał. Złapałam za telefon. Jeden, jeden, dwa.
Zawał. Blady, nie, mój mąż nie był blady, lecz biały, smutny, zrezygnowany. Wsparty o poduszki siedział na szpitalnym łóżku i gapił się w ścianę. Nie wyglądał jak człowiek, tylko jak posąg. Martwy i bezduszny. Lekarz, całkiem miły pan w podeszłym wieku z grubymi okularami na nosie, powiedział:
– Stres, presja czasu, papierosy, za mało snu. To wszystko musi się zmienić. Zalecam więcej ruchu na świeżym powietrzu…
***
Agata z synem Piotrusiem pojawiła się trzy dni po wyjściu Roberta ze szpitala. Przywiozła nam porcelanowego buldoga z brytyjską flagą. Ustawiałam go na półce pod telewizorem.
– Babciu, dlaczego jesteś taka smutna? – zapytał wnuczek, po czym usadowił się na moich kolanach. – I dlaczego dziadek nie chce się ze mną bawić?
Pocałowałam go w główkę, próbując się uśmiechnąć, ale zamiast tego zalałam się łzami. Piotruś wykrzywił buzię i również się rozpłakał.
– Dziadek jest chory, ale wyzdrowieje – powiedziała Agata.
I wtedy jak spod ziemi wyrósł przed nami Robert.
– Dziadek trochę za dużo pracował, ale… teraz zwolni i wszystko będzie dobrze. Chodź, pokażę ci model galaktyki.
– A co to jest galaktyka?
Galaktyka, tunele czasoprzestrzenne, coś wpada z jednej strony i wylatuje z drugiej, czas można cofnąć… Teoria. Marzenia. Gdyby tak znowu mieć dwadzieścia lat, czy wtedy inaczej pokierowalibyśmy naszym życiem?
Agata po tygodniu wróciła do Anglii, a ja siedziałam z Robertem na kanapie i oglądaliśmy w ramach relaksu jakąś głupią komedię. Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, zapytałam:
– Gdybyś wiedział, że zachorujesz, to czy byś sobie odpuścił?
– Co odpuścił? – Małżonek odpowiedział pytaniem na pytanie, rzucając mi złowrogie spojrzenie. – Te odkrycia, osiągnięcia, one są więcej warte niż moje życie.
Wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
– Ludzkie istnienie… Ech… Ty tego nigdy nie pojmiesz. Zdajesz sobie sprawę, że czarne dziury mogą uratować świat? Tkwiąca w nich energia. Ich potencjał może zaspokoić potrzeby całego świata. A poza tym, czy to wszystko nie jest po prostu fascynujące? Czy ciebie to w ogóle nie ciekawi? Inne wymiary…
Utkwiłam wzrok w dywanie, w popielatych wzorkach, które zwykle były dla mnie jedynie wzorkami, ale teraz zamieniły się w pełzające węże. Odetchnęłam głęboko i wydukałam:
– Przepraszam. Uspokój się, proszę. Nie powinieneś się denerwować. Przepraszam, to moja wina. Zrobić ci herbatę?
– Poproszę. – Robert podszedł do regału z książkami, wyciągnął album o ciałach niebieskich.
W milczeniu powoli kartkował strony. Jedna za drugą. Piękne, magiczne zdjęcia. Pełen tajemnic wszechświat. Może to on miał rację, a ja tkwiłam w błędzie? Wzięłam go za rękę i wyszeptałam:
– Kocham cię. Dla mnie miłość jest najważniejsza.
– Miłość? Co to znaczy miłość?
Wstałam, poprawiłam spódnicę, poczułam napływające do oczu łzy. Poczułam się… odtrącona, niechciana, głupia? Czy wartość człowieka ocenia się poziomem jego inteligencji? Niczym połamana lalka, nie, lalki są zawsze szczupłe, niczym rozdarty misiek poczłapałam do sypialni. Nie położyłam się do łóżka, tylko zaczęłam ścierać kurze. W ostatnim czasie poważnie zaniedbałam sprzątanie. Przetarłam lampkę i znieruchomiałam. Kurz? Czym jest kurz? Czy to jedynie pyłki z zewnątrz? Czy… kurz to dusza naszego domu? Czy oprócz piachu i innych drobin nie zawiera on naszych wspomnień? Naszych marzeń? Nadziei? Rozczarowań i lęków? Czy usuwając go nie usuwamy części siebie? Na grubej, białej warstwie narysowałam palcem uśmiechniętą buzię. Za wszelką cenę chciałam zaczarować rzeczywistość.
III. Niewidzialny monster
Robert przestał latać do Genewy, ale czy zwolnił? Od rana do wieczora siedział zamknięty w gabinecie. Prawie ze mną nie rozmawiał, tłumacząc się złym samopoczuciem. Wyczytałam, że po zawale to nic zaskakującego, depresja i wycofanie, ale jako żona nie mogłam przecież tego tak po prostu zlekceważyć. Najpierw namawiałam go na spacery, potem na wizytę u psychologa. Bezskutecznie. Stopniowo jego ponury nastrój udzielał się również mnie. Nie miałam nawet ochoty piec drożdżowych bułek.
– Robert, Robert. – Nerwowo pukałam do drzwi. – Nic dzisiaj nie jadłeś. Już dziewiętnasta.
– Wejdź.
Na ekranie monitora przekrój kuli ziemskiej, wszędzie pełno jakichś strzałek i maleńkich napisów. Mąż wpatrzony w obraz z zaciśniętymi na podłokietnikach dłońmi. Nawet się nie obrócił, kiedy weszłam. Stanęłam obok półki z płytkami DVD i stertą czasopism, bojąc się odezwać.
Robert chrząknął, zamknął okienko z grafiką i zaczął czytać maila. Oddychał bardzo głośno, nierównomiernie. Nie wytrzymałam, podeszłam do niego, położyłam rękę na kościstym ramieniu, zapytałam:
– Wszystko w porządku?
– Nie… ale ty i tak tego nie zrozumiesz.
– Czy… Czy to jakieś złe wieści z Genewy? Z Wielkiego Zderzacza?
Kiwnął głową.
– Hadronów. Wielkiego Zderzacza Hadronów. – Chyba po raz pierwszy udało mi się poprawnie wypowiedzieć tę nazwę. – Złe dla kogo? Dla ciebie czy dla laboratorium?
– Dla ludzi.
Wsparłam się o biurko, poczułam kłucie w okolicach żołądka, niewyraźnie wydukałam:
– Co masz na myśli? Czy to przez te wasze czarne dziury?
– Nie wiem. Ani ja, ani moi koledzy, ani zarząd nie wiemy. Albo ktoś coś ukrywa. – Robert wstał, otworzył okno na rozcież. – Potrzebuję więcej tlenu.
– Ja też – powiedziałam.
– Ostatnie badania sejsmologiczne ujawniły niepokojące anomalie w obrębie jądra Ziemi, takie jak wzrost temperatury jądra zewnętrznego i jego przewodności elektrycznej. Poza tym w ostatnim czasie drastycznie spadło natężenie pola magnetycznego, co sugeruje przyspieszony proces przebiegunowywania.
– Przebiegunowywania? – drżącym głosem powtórzyłam ostatnie słowo, po czym po chwili milczenia dodałam: – Czy my zginiemy?
– Nie wiem. Wciąż brakuje mi powietrza.
Robert ciężko sapiąc, wyszedł z gabinetu, a ja zaczęłam czytać jego maile. Totalny bełkot, jeszcze bardziej niezrozumiały od wywodów męża. Nie byłam w stanie i nawet nie chciałam ich zrozumieć. Czy nie lepiej żyć w nieświadomości? Nauka… Nauka i tak wszystkiego nie wyjaśni. Nigdy nie wyjaśni Początku. W tym obszarze nie obejdziemy się bez Boga.
Uklękłam.
– Boże, uratuj nas przed nami samymi – wyszeptałam.
Skierowałam wzrok na biurko. Kurz. Ten kurz wyglądał inaczej. Nigdy nie widziałam tak grubej warstwy kurzu. Zrobiłam znak krzyża i zamknęłam oczy.
***
Ziemia nie jest już dla nas miejscem bezpiecznym. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć planetę, na którą moglibyśmy się przesiedlić. Tępym wzrokiem gapiłam się na zdjęcie Stephena Hawkinga w stanie nieważkości. Sparaliżowany, szczuplutki, taki, taki wręcz rachityczny. Brytyjski naukowiec przestrzegał przed bozonami, przed metastabilnością pól Higgsa. Metastabilnością…
Teorie katastroficzne. Aż do dzisiaj traktowałam je w kategorii bajek dla dzieci. Co się stało, że zaczęłam się bać? Tak naprawdę się bać? To przez Roberta, to w jego oczach dostrzegłam wczoraj strach, a skoro mój mąż…
Westchnęłam, ponownie spojrzałam na Hawkinga. Czy jego życie nie symbolizowało istoty ludzkiej egzystencji? Jej piękna, wewnętrznej siły, a jednocześnie kruchości i nieuchronnej przemijalności? Dotknęłam palcem kurzu na obudowie monitora – czy to były jedynie cząstki ziemi wymieszanej z zarodnikami grzybów, czy pyłki z kosmosu, przygnane do naszego domu przez słoneczny wiatr? Im więcej czytałam, tym bardziej czułam się przerażona.
Robert stukał w klawiaturę do drugiej w nocy, ja też nie mogłam spać. Księżyc w pełni rzucał do sypialni za dużo światła. Wstałam, podreptałam do kuchni, wyjęłam z lodówki drożdże. Rozkruszyłam nad talerzykiem, zmiażdżyłam opuszką jeden kawałek.
Drożdże, żeby urosnąć, potrzebują mleka, mąki, cukru i ciepła. Ciepła, ale nie gorąca, gorąco jest nawet gorsze od zimna. Zagotowałam wodę, przełożyłam drożdże do miseczki i zalałam wrzątkiem. Zabiłam moje bułki, ale przecież i tak nie była głodna, a poza tym nie powinnam jeść w środku nocy.
– Co ty tu robisz? Dlaczego nie śpisz? – Robert stał na progu, gapiąc się na mnie swoimi załzawionymi, zaczerwienionymi oczami. Wyglądał niczym wychudzony zając.
– A ty?
– Co ja?
– Dlaczego nie śpisz? – Wyrzuciłam drożdże do kosza, umyłam talerz i miskę, odłożyłam naczynia na suszarkę, chrząknęłam.
– Idź do łóżka, jeszcze pięć minut i do ciebie dołączę – powiedział oschłym tonem.
Trzy dni po naszym nocnym spotkaniu w kuchni do Roberta ktoś zadzwonił. Przytuliłam się do drzwi gabinetu i próbowałam podsłuchiwać, ale mąż albo mówił bardzo cicho, albo znajdował się blisko okna, albo jedno i drugie, bo prawie nic nie słyszałam.
Kiedy skończył, powoli poszedł do salonu, pogłaskał po pysku porcelanowego buldoga, a potem bardzo mocno mnie przytulił.
– Wszystko w porządku? – zapytałam.
Przytaknął. Spojrzałam mu głęboko w oczy… I na ich dnie ujrzałam strach. Mój mąż się bał, mój mąż… Czułam, że wydarzy się coś złego, coś, na co ja ani nawet on nie mamy wpływu.
– Pójdę zrobić kolację – powiedziałam i skierowałam się w stronę kuchni.
Tosty z serem i szynką. Nie byłam w stanie przygotować nic bardziej wyszukanego. Wyciągnęłam jeszcze jedynie słoik czarnych oliwek. Jedliśmy, siedząc po przeciwnych stronach stołu, w ogóle na siebie nie patrząc, w milczeniu niczym dwa bezduszne roboty.
Zaraz po kolacji położyliśmy się spać. Ja na jednym krańcu łóżka, on na drugim. Długo nie mogłam zasnąć, rozmyślając nad sensem życia, czarnymi dziurami, utratą dzieci i dziwnym zachowaniem Roberta.
Obudziłam się po dziewiątej. Męża już nie było. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i podreptałam do gabinetu, zapytać, co mój małżonek ma ochotę zjeść na śniadanie. Zapukałam. Cisza. Cisza. Cisza. Tym razem się nie wahałam, otworzyłam drzwi. I… I zemdlałam.
Robert nie zmarł na atak serca. Robert, mój Robert popełnił samobójstwo. Powiesił się na klamce. Nie zostawił listu pożegnalnego, a jedynie rysunek wybuchającej kuli ziemskiej.
Strach? To już nie był strach, to… Ja nie wiedziałam jak to nazwać, ja czułam… Ja nie chciałam… Pielęgniarka podała mi zastrzyk na uspokojenie. Powoli usiadłam na leżance w pokoju zabiegowym, zmrużyłam powieki. Wszędzie widziałam kurz. Na parapecie, na butelkach z lekarstwami, na ciśnieniomierzu, na policzkach tej młodej dziewczyny w białym fartuchu.
***
Wróciłam do domu i padłam na łóżko. Nawet nie zdjęłam płaszcza.
– Muszę zadzwonić do Agaty i do Dominika – wyszeptałam sama do siebie.
Tylko los Roberta ich przecież nie obchodził. Mieli swoje własne ułożone życie, dzieci, pracę. Poczułam silny ucisk w podbrzuszu. Nie chciałam, żeby się nade mną użalali.
Zarówno z córką, jak i z synem rozmawiałam zaledwie parę minut, przekazałam im w kilku słowach smutną wiadomość, po czym oznajmiłam, że muszę kończyć, bo źle się czuję. Agata się rozpłakała, a Dominik… Dominik w sumie brzmiał tak jak zwykle, czyli obojętnie. Obydwoje powiedzieli, że przylecą na pogrzeb.
Wsparta o poduszki, z zaciśniętymi wargami bezskutecznie próbowałam ułożyć plan działania. Co powinnam zrobić pierwsze? Zawiadomić laboratorium w Genewie, zamówić mszę, wybrać trumnę… Chaos. Nakładające się na siebie obrazy, przesuwające się za szybko wskazówki zegara. Cisza. Spokój. Śmierć.
Zasnęłam.
Dwa kolejne dni spędziłam w biegu między szpitalną kostnicą, kościołem, cmentarzem i domem. Nawet nie miałam czasu się nad czymkolwiek zastanawiać ani rozpaczać, ani lamentować. Kiedy wreszcie położyłam się do łóżka, rozległ się dźwięk telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz. Agata. Musiałam odebrać.
– Halo?
– Mamo, jak się czujesz?
– W porządku. Kiedy przylatujecie?
– No, właśnie.
Chwila ciszy.
– Wszystkie loty w Europie w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin zostały
odwołane. Te z Amsterdamu też.
– Jak to odwołane?
– Ze względu na ograniczoną widoczność… Nie oglądałaś wiadomości? W Niemczech i Francji zapowiadają straszne burze piaskowe.
Usiadłam, wzięłam głęboki oddech.
– Jak to burze piaskowe w Niemczech?
– Autostrady też będą zamknięte.
Poczułam, że robi mi się niedobrze. Wydukałam do telefonu:
– Agata, muszę kończyć. Oddzwonię.
Po czym podreptałam do toalety i zwymiotowałam. Przypomniała mi się rozmowa z Robertem, ta o przebiegunowywaniu i polu magnetycznym.
– Burze piaskowe – powtórzyłam na głos.
Do burzy piaskowej potrzebny jest przecież piasek… Piasek, pył albo… kurz? Wyjrzałam przez okno. Nie miałam pojęcia, jakim cudem mogło to wcześniej umknąć mojej uwadze, ale trawniki, drzewa, dachy. Wszystko pokrywał taki lekko brązowawy… No właśnie, co to było? Jeszcze tydzień temu pewnie pobiegłabym do komputera, sprawdzić najświeższe informacje, ale dzisiaj stwierdziłam, że w sumie mnie to nie interesuje, że mam gdzieś co się stanie ze światem, że czuję się potwornie zmęczona i jedyne, czego chcę, to wpełznąć pod kołdrę.
Pogrzeb był zaplanowany na piątego listopada. Dzieci nie przyleciały. Koledzy z Genewy też nie. O drugiej trzydzieści włożyłam czarną garsonkę, czarny płaszcz i czarny kapelusz. Zamówiłam taksówkę. Jechaliśmy bardzo wolno. Niebo straszyło ponurą szarością. Chmury uformowane w dziwne, podłużne kształty sunęły po nim niczym zagubione okręty, upiorne widma niosące ze sobą niepokój i zgrozę.
W kościele pojawiło się zaledwie parę osób. Sąsiad, z którym Robert zwykł grywać w szachy, dwóch byłych studentów męża, nieznajomy staruszek w długim, szarym płaszczu… Nie wiedziałam, o czym mówił ksiądz, bo go w ogóle nie słuchałam. Próbowałam koncentrować się na ołtarzu, na twarzy ukrzyżowanego Jezusa, na białych liliach. Nadaremnie. Wszędzie widziałam kurz. Coraz więcej i więcej kurzu, tak jakby nie pokrywał on tych wszystkich przedmiotów, tylko moje oczy.
Nie pamiętałam, jak dotarliśmy na cmentarz.
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…
W proch, czyli w kurz. Trumna z Robertem bardzo powoli zjeżdżała w dół, w ciemność, w czarną dziurę. A czarne dziury mają to do siebie, że pochłaniają otoczenie, zjadają wszystko, co się wokół nich znajduje. Mlaskają ze smakiem, pałaszując drzewa, domy, ludzi… Po czym oblizują grube, czarne wargi i uśmiechają się jakby przed chwilą wszamały cała blachę upieczonych przez mnie drożdżowych bułeczek. Takich z kruszonką.
Utkwiłam wzrok w sosnowych deskach. Poczułam spływającą po policzku łzę… I wtedy…
Ostanie bodźce, które do mnie dotarły… Przeraźliwy pisk… Ciemność…
NIC. NUL. ZERO.