Nie wiem, dlaczego wszyscy wyobrażają sobie śmierć, jako szkielet z kosą, przyodziany w długi czarny płaszcz z kapturem. Otóż nie. Śmierć wygląda zupełnie inaczej. Moja szefowa, bo o niej mowa, jest dojrzałą kobietą o klasycznej urodzie. Gdyby ktoś spotkał ją na ulicy, dałby jej najwyżej czterdzieści lat. Ma długie jasne włosy i wcale nie nosi czerni, tylko biel. Ostatnio gustuje w dopasowanych sukienkach i eleganckich garsonkach. Mówimy do niej End, choć to nie jest jej prawdziwe imię. Tego prawdziwego chyba ona sama już nie pamięta.
Jestem umieraczem. Umieram ludzi. Nie zabijam, nie uśmiercam, tylko umieram. Wydaje mi się, że takie określenie pasuje do tego, co robię. Tak, to właśnie ja, albo któryś z moich kolegów z firmy przyjdziemy do was wcześniej czy później, aby przeciąć nić waszego życia. Nieważne, czy to będzie wypadek, morderstwo, choroba czy samobójstwo; to nie wy umieracie, bo tak naprawdę, to my was umieramy. Ci, którzy twierdzą, że w życiu nic nie jest pewne, a pewna jest tylko śmierć, mają rację.
Zlecenia przyjmuję od niej, od End. Jestem sumienny, punktualny, pozbawiony empatii i twardy, co w moim zawodzie jest konieczne. Nigdy się nie zastanawiam, nie analizuję, czy ktoś powinien już odejść, czy może dać mu jeszcze szansę. Zapomniałem dodać, że od niedawna mam na imię Bill. Koledzy mówią na mnie Kill Bill. Wcześniej nosiłem inne imiona, ale ich zmiana urozmaica przynajmniej monotonię tej pracy.
***
Sprawdziłem listę, którą dostałem od End. Miałem rozpocząć od nienarodzonego, którego matka leżała w szpitalu. Drugi podobny przypadek był na końcu listy, a tamta dziewczyna przebywała w swoim mieszkaniu po drugiej stronie miasta. End rozdzielała nam pracę tak, żeby nie trzeba było się zbyt daleko przemieszczać między kolejnymi osobami i wszystko dało się załatwić w niewielkich odstępach czasu.
Już po chwili byłem na szpitalnym korytarzu. Znałem dobrze to miejsce i muszę przyznać, że niezbyt je lubiłem. Pajęczyna pęknięć na ścianach, odchodząca od nich płatami żółta farba lamperii i wyraźne ubytki w czarno-białej szachownicy płytek na podłodze sprawiały przygnębiające wrażenie. Matkę odnalazłem w sali na parterze. Niebieskie światło bijące z włączonego telewizora rozpraszało mrok panujący w pomieszczeniu. Widziałem jej spuchnięte od płaczu oczy, wpatrujące się z nadzieją w kroplówkę podłączoną do wenflonu.
Podszedłem powoli i położyłem swoją walizeczkę na wolnym łóżku. Wybrałem najmniejsze nożyczki i wsunąłem ręce przez powłoki brzuszne, aż do samej macicy i szybko przeciąłem nić życia niespełna trzymiesięcznej istotki. Kobieta nie poczuła nic. Nie poczuła mnie. Nie poczuła nawet, że nie jest już matką. Na to było jeszcze za wcześnie. Ja również nie czułem nic. Żadnego współczucia, czy wyrzutów sumienia. Wykonywałem po prostu swoją pracę, a takie rzeczy, jak tu, robiłem już tysiące razy.
Zerknąłem znów na listę; następny był wypadek autokaru. Sprawdziłem lokalizację i okazało się, że to zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowałem. Chwilę później znalazłem się przy drodze biegnącej wzdłuż brzegu jeziora. Po jednej jej stronie było urwisko stromo wpadające do wody, a z drugiej zbocze góry gęsto porośnie drzewami. Miałem ponad godzinę do wypadku. Usiadłem i zbierałem siły na to, co za chwilę nastąpi. Księżyc był w pełni, a ja patrzyłem na srebrne plamki tańczące na lekko falującej powierzchni wody. Nie byłem w stanie sobie przypomnieć, ile razy musiałem umierać tonących ludzi. Zazwyczaj scenariusz był taki sam: młodzież, ognisko, alkohol… A później budziła się fantazja i brawura, a przy okazji głupota. Kąpiel w blasku księżyca i ja, czekający już z moją walizeczką. Tym razem jednak miało być inaczej.
Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk silnika i oślepiające światło lamp samochodowych. Samochód jechał stanowczo za szybko. Kierowca nie widział nadjeżdżającego zza zakrętu autokaru. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Usłyszałem pisk opon, a potem straszliwy huk i dźwięk tłuczonego szkła. Patrzyłem, jak autobus wyłamuje barierkę ochronną i stacza się wzdłuż urwiska do wody.
Błyskawicznie znalazłem się przy samochodzie. Skalpel trzymałem w pogotowiu, bo w zleceniu wyraźnie było napisane, że zgon ma nastąpić na miejscu. Musiałem działać szybko. Przód pojazdu był praktycznie zmiażdżony i ledwo dostrzegłem zakrwawione ciało kierowcy. W miejscu twarzy mężczyzny znajdowała się krwawa miazga i gdyby nie to, że zgodnie z informacją w dokumentach miał trzydzieści jeden lat, to nie byłbym w stanie określić jego wieku. Wyczułem wyraźnie bijącą od niego woń alkoholu. Nie było mi żal. Wcale. Jeden szybki ruch wystarczył, żeby pozbawić go przyszłości.
Na miejscu pasażera siedziała dziewczyna. Była nieprzytomna, ale żyła. Nie miałem jej na liście, więc zostawiłem sprawę lekarzom.
Popatrzyłem w stronę jeziora i zobaczyłem, jak autobus pogrąża się w wodzie. Ktoś bezskutecznie próbował otworzyć tylne drzwi, ktoś inny wydostać się przez przednie okno, gdzie nie było szyby, ale ja już byłem w środku i bezlitośnie umierałem pasażerów.
Na pierwszy ogień poszedł kierowca i trzy osoby z najcięższymi obrażeniami: dwóch młodych chłopców i starsza kobieta. Tych załatwiłem niemalże jednocześnie. Obok mnie miotali się ludzie pragnący zaczerpnąć powietrza w wypełniającym się wodą wnętrzu autobusu. Ci, którym udało się wydostać, nie byli jednak do końca bezpieczni. Na liście miałem dwie osoby, które musiałem umrzeć na zewnątrz, jeszcze w wodzie, ale najpierw musiałem odciąć tych, którzy tonęli w środku. Wokół panowała ciemność, co nie stanowiło żadnego problemu, bo w każdych warunkach widziałem tak samo, ale otaczająca woda, która mieszała się z krwią rannych, po raz pierwszy wywołała u mnie obce uczucie zniesmaczenia.
Kiedy uwinąłem się już z autokarem, odnalazłem pijaczka, śpiącego na ławce w parku, który był następny na liście. Odszedł cicho i bezboleśnie. Tak, jak lubię.
Później namierzyłem karetkę, przewożącą mężczyznę z zawałem. Skróciłem mu męki jednym pociągnięciem skalpela.
Na koniec został mi jeszcze jeden nienarodzony. Wysoka ciąża, bez zagrożeń. Matka spała, kiedy przecinałem nić. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy to nie jest pomyłka, ale dobrze wiedziałem, że w naszej branży nie zdarzają się pomyłki. Na koniec, z własnej inicjatywy, owinąłem pępowinę wokół szyi dziecka, żeby łatwiej było jej zrozumieć, dlaczego tak się stało. Zaczynałem mięknąć.
***
Wróciłem do swojego mieszkania przed świtem i wykończony padłem na łóżko. Tak, ja też potrzebuję odpoczynku, bo umieranie to parszywa i wyczerpująca robota. Chyba zaczynałem się wypalać.
Obudziłem się późnym popołudniem, ale wciąż byłem zmęczony. Nie musiałem jeść; czasami robiłem to dla rozrywki albo przyjemności, ale nie było to niezbędne. Do prawidłowego funkcjonowania potrzebowałem jedynie snu i prysznica od czasu do czasu. Ostatnio nawet sen nie wystarczał. Czułem, że potrzebuję urlopu.
Rozejrzałem się i zauważyłem, że moja firmowa walizeczka leżała tam, gdzie ją wczoraj rzuciłem. Musiałem dbać o swoje narzędzia; nie lubiłem niespodzianek przy pracy, a kilka razy zdarzyło mi się, że nie mogłem przeciąć nici, bo ostrze było zbyt tępe, a człowiek rozpaczliwie walczył, z całych sił kurczowo trzymając się życia.
Po godzinie wszystkie nożyczki, noże, skalpele były idealnie naostrzone, a w ich gładko wypolerowanej powierzchni mogłem dostrzec swoje odbicie. Przeczesałem włosy, przyjrzałem się krytycznie cieniom pod oczami, po czym odłożyłem sprzęt do odpowiednich przegródek w walizce, a na wierzch wrzuciłem plik dokumentów, których wypełnienie zajęło mi kilka minut. Porządek musiał być.
***
Wieczorem, jak zwykle, ruszyłem do End po zlecenia na dzisiejszą noc. Pamiętam czasy, gdy siedziba firmy mieściła się w rzymskich katakumbach. Miejsce to być może miało swój klimat, ale ja za nim nie przepadałem. Było tam zbyt ciemno, a ja lubiłem słońce. Obecnie End zajmowała nowoczesne biuro na ostatnim piętrze biurowca w centrum. Twierdziła żartobliwie, że teraz przynajmniej jest bliżej Szefa. Z okien jej gabinetu roztaczał się niesamowity widok na panoramę miasta, a co najważniejsze było w nim jasno.
End, jak zwykle była u siebie. Prawie zawsze widywałem szefową przy biurku. Nie potrzebowała snu ani odpoczynku. Obserwowałem ją chwilę przez przeszklone drzwi i zanotowałem w pamięci, żeby pochwalić nową koktajlową sukienkę bez rękawów. Nie, wcale nie musiałem się podlizywać; zresztą wyczułaby fałsz na kilometr. Po prostu ładnie wyglądała.
– Witaj, Bill – rzuciła, nie odrywając wzroku od trzymanych w dłoni kartek. – Jak poszło w nocy?
– W porządku – odparłem zdawkowo, wiedząc, że wcale nie jest ciekawa szczegółów. – Tu masz papiery. – Wyciągnąłem z teczki dokumenty i usiłowałem znaleźć na biurku kawałek wolnego miejsca, aby je położyć.
– Bez niespodzianek?
– Bez – powiedziałem i ostatecznie rzuciłem swoje kartki na stertę innych. – Ładnie wyglądasz; w perłach ci do twarzy. Słuchaj, End…
– Tu masz zlecenia na dzisiejszą noc. – Podała mi listę z nazwiskami i miejscami zgonów. – Mówiłeś coś? – Dopiero teraz na mnie spojrzała.
– Chciałem…
– Co się dzieje? Marnie wyglądasz.
– Jestem zmęczony. Ta parszywa robota mnie wykańcza. – Opadłem na fotel, stojący przed biurkiem.
– Od przyszłego tygodnia masz dzienne zmiany, to może będzie lepiej. – Na jej idealnie wykrojonych ustach pokrytych szminką w kolorze burgunda pojawił się miły uśmiech.
– Potrzebuję urlopu – westchnąłem.
– Akurat teraz? Nadchodzi fala upałów, więc ludzie będą padać jak muchy, do tego epidemia sepsy na niespotykaną dotąd skalę, wakacyjne wyjazdy, wypadki samochodowe, utonięcia… – wymieniała bez końca.
– Ostatni urlop miałem po wojnie – wszedłem jej w słowo. – Przypominam ci, że to było ponad siedemdziesiąt lat temu.
– Bill, mam mało ludzi. Już i tak się nie wyrabiamy. – Pokręciła głową.
– To przyjmij nowych. – W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
– Szef mi nie da. Już go prosiłam.
– Dziwne, myślałem, że odkąd antykoncepcja stała się popularna, to ci od zawiązywania nici życia mają mniej roboty. Zastanawiałem się nawet, czy by się tam przenieść? Praca lekka, łatwa i przyjemna. I co najważniejsze czysta.
– Mówiłam ci, że nie da. Powiedział ostatnio, że ma jakieś plany i też potrzebuje ludzi.
– Tydzień. – Popatrzyłem na End wzrokiem zbitego cocker-spaniela. – Tylko jeden tydzień.
– Bill…
– Proszę. Muszę odpocząć.
End wstała i podeszła do okna. Długo patrzyła przed siebie, bawiąc się jednocześnie zawieszonym na szyi sznurem pereł. To był dobry znak; czułem, że rozważa moją prośbę. Kiedy się odwróciła i spojrzała na mnie tymi swoimi czarnymi, przeszywającymi oczami, wiedziałem, że wygrałem.
– Jeśli możesz, to zostań do końca tygodnia. W piątek mamy katastrofę kolejową. Muszę tam posłać więcej chłopaków. Chciałabym, żeby poszło sprawnie, na miejscu, tak żeby nie trzeba było później gonić i szukać po szpitalach. Od soboty masz wolne.
– Dziękuję, End. – Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. – Może ty też powinnaś wziąć sobie urlop?
– Uwielbiam twoje poczucie humoru, Bill – zaśmiała się serdecznie i kokieteryjnie odrzuciła włosy na plecy. – Ale teraz koniec żartów. Bierz się do pracy.
– Tak jest. – Zasalutowałem, wstając z fotela. – Po urlopie zapraszam cię na kolację.
– Bardzo śmieszne – prychnęła. – Idź już!
Kiedy wychodziłem z budynku, poczułem jakby wyrosły mi skrzydła. To dziwne uczucie, bo przecież nie potrzebowałem skrzydeł. Mogłem się błyskawicznie przemieszczać do dowolnego miejsca na Ziemi, w zależności od potrzeb i aktualnego zlecenia. Nie ukrywam, że lubiłem spacery i jeśli była taka możliwość, to wolałem chodzić pieszo. Spojrzałem na zegarek; do północy miałem jeszcze dwie godziny, ruszyłem więc do pobliskiego pubu, w którym od czasu do czasu przesiadywaliśmy z chłopakami.
Przy najdalszym stoliku dostrzegłem Bena. Pomachałem mu i podszedłem do baru zamówić piwo. Lubiłem tego olbrzyma o różowej cerze i świńskich oczkach. Imponował mi swoją wielką posturą i opanowaniem. Kiedy przysiadłem się do niego, uścisnął mi dłoń na powitanie. Ręce miał wielkie i silne. Chłopcy czasem żartowali, że nie potrzebuje żadnych narzędzi do umierania, bo nici życia może rozrywać palcami.
– Cześć – rzucił. – Nocna zmiana?
– Niestety – odparłem i pociągnąłem łyk piwa.
– Parszywa robota – stwierdził sentencjonalnie.
– Ano parszywa – przyznałem.
Właściwie na tym temat pracy się skończył. Kiedy byliśmy młodzi, kilkaset lat temu, opowiadaliśmy sobie o szczegółach naszych zleceń, reakcjach klientów, przeszkodach, na jakie napotykaliśmy i niepowodzeniach. Teraz staraliśmy się mówić o pracy jak najmniej.
– Od soboty mam urlop – pochwaliłem się.
– Nie żartuj?! – Ben o mało się nie zachłysnął. – Od czterdziestu lat nikt w firmie nie miał urlopu.
– Ja nie miałem od siedemdziesięciu.
– To rzeczywiście ci się należy. – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – I End zgodziła się bez problemu?
– Nie bardzo chciała, ale w końcu się zgodziła.
– Ona cię lubi. Nie każdy ma tyle szczęścia.
– Rzeczywiście – przyznałem. – Zauważyłem, że od epidemii czarnej śmierci traktuje mnie dużo lepiej.
– Pamiętam, jak wyrobiłeś wtedy normę za dziesięciu umieraczy. – Ben zaśmiał się gardłowo. – Nie ma się co dziwić, że cię lubi.
– Młody wtedy byłem, ambitny. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie starych dobrych czasów i machnąłem ręką. – Teraz nie mam tyle sił.
– Co będziesz robił? Wybierasz się gdzieś? – zapytał.
– Myślałem, żeby wyjechać gdzieś, gdzie jest dużo słońca i mało ludzi.
– Jakaś mała wysepka na Karaibach? – Mrugnął porozumiewawczo.
– Być może.
***
Prywatna wyspa – niewielki skrawek lądu, otoczony białymi piaszczystymi plażami i oblewany lazurowymi wodami Morza Karaibskiego, udostępniany okazjonalnie osobom z zewnątrz, wydawał się przedsionkiem raju. O ile na co dzień nie potrzebowałem luksusów, to wakacje chciałem spędzić tak, żeby pamiętać je przez najbliższe pół wieku. Nie miałem problemu z zamieszkaniem w domku przy plaży. Takie rzeczy, dla nas umieraczy, nigdy nie stanowiły problemu. Ludzie mogli nas widzieć tylko wtedy, kiedy tego chcieliśmy i było nam to potrzebne do funkcjonowania w ich świecie, ale zaraz o nas zapominali, jak gdybyśmy nigdy nie istnieli. Mogłem więc korzystać ze wszystkich dobrodziejstw tego urokliwego zakątka, nie rzucając się w oczy.
Leżałem na plaży, przesypując między palcami gorące ziarenka piasku. Czułem, jak promienie słońca dotykają mojej twarzy i rozgrzewają każdy milimetr ciała, wsłuchiwałem się w szum fal, monotonnie uderzających o brzeg. Byłem odprężony i zadowolony. Wreszcie, po tylu latach tej niewdzięcznej pracy, dostałem to, na co zasłużyłem.
Z euforycznego stanu wyrwał mnie nagle cichy, miękki głos:
– Można? Nie będę panu przeszkadzać.
Wydawało mi się, że się przesłyszałem, i te słowa wcale nie były skierowane do mnie. Żeby się upewnić, uniosłem lekko powieki i kilka metrów dalej dostrzegłem młodą kobietę. Nikogo więcej na plaży nie było. Zaskoczyło mnie to, bo myślałem, że jestem niewidoczny dla otoczenia, ale ona jednak mnie widziała.
– Proszę bardzo, skoro nigdzie indziej nie ma miejsca – odparłem niezbyt uprzejmie, po czym zamknąłem oczy i zacząłem intensywnie myśleć.
To niespodziewane najście wytrąciło mnie z równowagi i zburzyło spokój. Nawet gdybym chciał, nie potrafiłbym wrócić do stanu błogości, który towarzyszył mi jeszcze kilka minut wcześniej. Usiadłem i kątem oka obserwowałem dziewczynę.
– Ładnie tu – stwierdziła, rozwiązując pareo. Przez chwilę również mi się przyglądała.
Była blada, niska, i dość zgrabna. Długie ciemne włosy spięła klamrą na czubku głowy i poprawiła okulary przeciwsłoneczne. Z torby plażowej wyjęła książkę, położyła się na brzuchu i zaczęła czytać, całkowicie mnie ignorując.
– Ładnie – przyznałem, po czym wstałem i ruszyłem w stronę morza.
Ciągle nie dawało mi spokoju to, że dziewczyna mnie zauważyła. Rozmyślając, opłynąłem wyspę dookoła, a kiedy wróciłem, ona nadal leżała i czytała.
– Już się o pana zaczynałam martwić. Długo pana nie było – powiedziała, nie odrywając wzroku od książki.
– Bill. Na imię mam Bill – odparłem, kładąc się znów na piasku, tym razem bliżej niej. Nieznajoma zaczynała mnie intrygować.
– Miło mi, Bill. Jestem Maria. – Rzuciła mi przelotne spojrzenie i wróciła do czytania. – Pewnie zastanawiasz się, jak to możliwe, że cię widzę?
Nie odpowiedziałem nic. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Widziałam cię już wcześniej. Kilka razy. – Ton jej głosu był spokojny, jakby opowiadała mi, o tym, co wczoraj jadła na obiad.
– Gdzie? – zapytałem.
– W szpitalu – odparła. – Jestem pielęgniarką. Widziałam, jak przychodzisz po tych, dla których nie ma już szans, chociaż my do końca walczymy o ich życie. Widziałam, jak przecinasz tę nić, która trzyma ich tu, na ziemi. Widziałam też innych, którzy robią to samo co ty.
– Jak? – Byłem zdruzgotany. – Jak to możliwe?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Czasem widzę rzeczy, których nie powinnam widzieć. Ostatnio we śnie zobaczyłam numery, a na drugi dzień zagrałam na loterii i proszę! Myślisz, że byłoby mnie stać na urlop w takim miejscu z pielęgniarskiej pensji?
– Rozmawiałaś z kimś o tym?
– Nie. I tak nikt by mi nie uwierzył. Bez tego wszyscy uważają mnie za dziwaczkę. – Maria zamknęła książkę i usiadła. – Ludzie boją się śmierci, a ja, odkąd zobaczyłam ciebie, i to, co robisz, już się nie boję. Chciałabym tylko wiedzieć, czy później… no wiesz… czy coś tam jeszcze jest?
– Tak. – Skinąłem.
– Tak myślałam, bo w sumie, jaki to wszystko miałoby sens? – Uśmiechnęła się lekko. – Mam prośbę – dodała po chwili. – Czy jak przyjdzie na mnie czas, to będziesz przy mnie? Czy… ty mógłbyś to zrobić?
– Tak, Mario.
Na wyspie spotkałem Marię jeszcze raz, ale nie rozmawialiśmy więcej. Ona, jak zwykle czytała książkę, a ja leżałem obok niej i przesypywałem piasek między palcami. Nigdy, w czasie całej mojej kariery, nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek mnie zobaczył przy pracy i nigdy nikomu o tym nie powiedziałem. Nie wiem, dlaczego Maria była wyjątkowa? Być może ci na górze poplątali coś, zawiązując nić jej życia w chwili narodzin, albo sama nić była wybrakowana? Tak czy inaczej poczułem z nią jakąś więź i myślałem, jak o cichej przyjaciółce.
Wróciłem do pracy. Byłem pełen energii i chęci, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dopiero po kilku latach znów spotkałem Marię. Miałem zlecenie w małym szpitalu w jakiejś zapadłej dziurze. Facet z raną postrzałową brzucha wykrwawiał się właśnie w otoczeniu skromnego personelu, który robił, co mógł, żeby uratować mu życie. Dostrzegłem Marię w zakrwawionym fartuchu, a kiedy ona również mnie zauważyła, zrozumiała, że ich wysiłek poszedł na marne. Cofnęła się nieco, jakby chciała zrobić mi przejście do pacjenta, a potem w geście kapitulacji zdjęła lateksowe rękawiczki. Kiedy umierałem tego człowieka i miałem świadomość, że Maria to widzi, poczułem się nieswojo. To było dla mnie nowe doświadczenie.
– Straciliśmy go. – Rozległ się głos lekarza.
Potem nigdy więcej jej nie spotkałem, chociaż bywałem nieraz w tym szpitalu. Myślę, że Maria zmieniła pracę. Była zbyt wrażliwa, by przyglądać się nie tylko umierającym, ale i temu, co robiliśmy my – umieracze. Ja jednak pamiętałem o swojej obietnicy i poprosiłem End o zlecenie, jeśli tylko się pojawi. Nie robiła problemów, a poza tym takie rzeczy w firmie się zdarzały. Ben kiedyś ubzdurał sobie, że to on, a nie kto inny, umrze starego Pauliego, z naszego ulubionego pubu, bo ten zawsze lał mu do pełna i nie oszukiwał.
Lata mijały, pracowałem jak zwykle, ale wciąż towarzyszyło mi i narastało we mnie dziwne uczucie zniechęcenia. Właściwie już miałem prosić End o urlop, by zregenerować siły, gdy dostałem zlecenie.
***
Szedłem wzdłuż plaży, czując jak fale delikatnie łaskoczą mi stopy, a promienie słońca parzą ramiona i plecy. Pewnie w innych okolicznościach byłbym najszczęśliwszą istotą na ziemi, ale nie dzisiaj.
Dostrzegłem ją z daleka. Maria siedziała na piasku, obejmując ramionami podkurczone kolana. Patrzyła przed siebie, ale wiedziałem, że wyczuła moją obecność.
– Witaj, Bill – powiedziała, nie odrywając wzroku od horyzontu.
– Miło cię widzieć, Mario – odparłem i usiadłem obok niej, kładąc obok walizeczkę.
– Nic się nie zmieniłeś. – Popatrzyła na mnie w końcu i uśmiechnęła się lekko.
Zobaczyłem pajęczynę zmarszczek na jej twarzy o wyostrzonych rysach. Długie ciemne niegdyś włosy, teraz były krótkie i siwe. Blask jej oczu przygasł i widać w nich było rezygnację i brak woli życia.
– Ty również, Mario.
– Och, Bill… Bill… – Pokręciła głową, nie przestając się uśmiechać.
Siedzieliśmy długo w milczeniu i wcale nam to nie przeszkadzało.
– Powiedziałeś kiedyś, że tam coś jeszcze jest. Że śmierć, to nie koniec. Zgadza się?
– Tak. – Skinąłem. – Nie bój się.
– Nie boję się. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo ty to zrobisz. Bo cię lubię i mam do ciebie zaufanie. I chociaż wiem, że to nie ma żadnego znaczenia, to myślę, że jesteś inny niż twoi koledzy po fachu. Bardziej ludzki.
Zastanowiły mnie jej słowa. Sam zauważyłem, że coraz trudniej idzie mi umieranie ludzi. Częściej zaczynam się zastanawiać i mieć wątpliwości, czy to właściwy czas, aby ktoś przeszedł na drugą stronę. Momentami budziło się we mnie nawet współczucie, co utrudniało pracę. Chyba rzeczywiście stawałem się bardziej ludzki. Kiedy Maria mi to uświadomiła, podjąłem decyzję, nad którą, szczerze mówiąc, zastanawiałem się już od dłuższego czasu. Wiedziałem, że muszę to rzucić.
– Jesteś gotowy? – przerwała moje rozmyślania.
– Tak – potwierdziłem, chociaż nie było to prawdą. Pocieszała mnie jedynie myśl, że zrobię to ostatni raz.
– Więc chodźmy – ruszyła w stronę morza. – Nie zapomnij zabrać sprzętu.
Z leżącej na piasku walizeczki wyciągnąłem małe nożyczki. Wiedziałem, że są dostatecznie ostre; postarałem się o to. Ruszyłem za Marią, która była już w wodzie.
– Nie musisz tego robić. – Próbowałem wpłynąć na jej decyzję, choć wiedziałem, że to niemożliwe.
– Pamiętasz, jak mówiłam ci kiedyś, że widzę rzeczy, których nie powinnam widzieć? – zapytała, a ja przytaknąłem. – Wiem, że to stanie się tu i teraz, i wiem, że ty też to wiesz. Widziałam swoją śmierć.
– Ale…
– Nie utrudniaj. Żegnaj, Bill. Miło było cię poznać. Może jeszcze się kiedyś spotkamy? – powiedziała i zaczęła płynąć.
– Może… Żegnaj, Mario.
Płynąłem za nią dość długo, aż zobaczyłem, jak jej ruchy powoli stają się coraz słabsze i wolniejsze. W pewnym momencie znieruchomiała zupełnie i zaczęła opadać w stronę dna. Była spokojna, nie walczyła. Wiedziałem, że muszę zrobić to szybko, żeby zaoszczędzić jej niepotrzebnego bólu.
Zanurkowałem, by ostatni raz spojrzeć w jej oczy koloru otaczającego nas morza, a potem jednym szybkim ruchem przeciąłem nić.
Położyłem ciało Marii na plaży. Nie chciałem, żeby została tam na dnie, zdana na pastwę morskich zwierząt i prądów. Na jej twarzy malował się spokój i zadowolenie. Zazdrościłem jej i sam zapragnąłem wolności.
***
Następnego dnia złożyłem prośbę o przeniesienie. End nie była zadowolona, a mnie również było przykro, że nie będziemy już współpracować. Lubiłem ją, i chyba tylko dlatego udało mi się tak długo wytrzymać. W końcu się zgodziła, a sam Szef również nie robił problemów. Podobno od dawna zastanawiał się nad wymianą i odmłodzeniem kadry.
Od kilku lat pracuję jako życiodajny. Zawiązuję nici nowego życia. Praca jest lekka, łatwa i przyjemna, a co najważniejsze czysta.