Takiego sylwestra jeszcze w Kobielowej nie widziano, fajerwerki puszczono najlepsze w całej okolicy. Inna sprawa, że rozochoconej młodzieży od niezbyt legalnych specyfików kolorowo zrobiło się przed oczami już grubo przed północą, więc nie miało większego znaczenia, co jej latało nad głowami.
W remizie alkohol lał się strumieniami, disco porażało natężeniem głośności, a w ogólnym ścisku nikt nie miał pewności, kogo akurat maca i przez kogo sam jest macany.
Marika wytoczyła się z budynku gdzieś po trzeciej, ledwo utrzymując równowagę. Zaraz za nią wyszło kilku chłopaków, również mających już dość imprezy. Dziewczyna szczelniej opatuliła się płaszczem, który prawie na pewno nie należał do niej i, krok za krokiem, zaczęła przemieszczać się w stronę przystanku autobusowego. Siarczysty mróz natychmiast przeniknął do szpiku kości, nie zdołał jednak pokonać unoszących się wokół oparów alkoholu.
Nie miała czapki ani rękawiczek, szalik imitowała cieniutka apaszka. Buty na nonsensownie wysokich obcasach zapadały się raz po raz w głęboki śnieg, którego gminny pług nie raczył od rana ruszyć. Dobrze, że teraz nie sypie – pomyślała Marika na wpół przytomnie. – A może niedobrze, podobno pod śniegiem jest ciepło…
Po zdającej się trwać w nieskończoność wędrówce dotarła do przystanku i opadła na betonową ławeczkę. Objęła się ramionami i tak zamarła, skulona, jeszcze drżąca z zimna, ale powoli tonąca w oceanie odrętwienia.
– Nie siadaj na zimnym, bo wilka dostaniesz! – zawołał jeden z chłopaków, którzy właśnie minęli przystanek i, przepychając się po przyjacielsku, poszli chwiejnie dalej.
Marika zignorowała ich, skupiona całkowicie na sobie. Tak zimno… Chociaż w pewnym momencie zaczęło jej się wręcz robić ciepło. Nawet nie zauważyła, kiedy osunęła się z ławeczki na ziemię i przewróciła na bok.
Nagle w przyjazny mrok nieświadomości wdarły się dwie rzeczy – uczucie wilgoci i odór psiej paszczy.
Coś lizało ją po twarzy.
– Co znowu… – wymruczała słabo. Z trudem otworzyła oczy i ujrzała wielki, szary, kudłaty łeb. To nie był pies.
– Wstawaj, mała – powiedział wilk.
Dziewczyna resztką dostępnej świadomości zadumała się głęboko nad tym, co zobaczyła i usłyszała. Choć przeszła już kiedyś chrzest bojowy w postaci tańczących drzew i płynących przez zielone niebo jednorożców, to jeszcze nigdy nie miała halucynacji, które potrafiłyby mówić.
– Wstawaj – powtórzył wilk. – Bo zamarzniesz.
– Czekam na autobus – zaprotestowała Marika, całkowicie obojętna na absurdalność sytuacji.
– W Nowy Rok? W środku nocy? Na autobus szkolny?
Wilk prychnął pogardliwie i energicznie przystąpił do szorowania twarzy Mariki. Dziewczyna, nieco otrzeźwiona, z trudem uniosła rękę, by odgonić intruza. Kiedy ten nie przestawał, a najwyraźniej nie zamierzał też zniknąć, postanowiła odwrócić się do niego plecami. Wilk bezceremonialnie wcisnął łeb w śnieg, między ziemię a brzuch Mariki, usiłując dźwignąć ją do góry.
Poddała się w końcu, podparła na rękach, potem podniosła na kolana. Wreszcie, przytrzymując się częściowo ławki, częściowo wilczego grzbietu, przyjęła pozycję mniej więcej pionową. Zwierz był w dotyku ciepły, wręcz gorący jak piec.
– Bardzo ładnie – pochwalił. – A teraz za mną. Żywo! Pomachaj trochę rękami, potuptaj w miejscu, zrobi ci się lepiej. Tutaj nie możesz zostać.
– Bo co? – nadąsała się dziewczyna, ale posłusznie zaczęła udawać marionetkę, która dostała się w ręce epileptyka.
– Wystarczy. Chodź. Do domu tylko kilometr. Środkiem drogi, śmiało. O tej porze i tak nikogo raczej nie spotkamy, a samochody trochę rozjeździły śnieg, będzie ci łatwiej. No dalej. Przytrzymaj się mnie, jeśli musisz. Grzeczna dziewczynka. A najlepiej to mów cały czas. Wierszyk wyrecytuj albo co.
– A bo ja tam wiersze znam – wymruczała Marika, usiłując się skupić na stawianiu kolejnych kroków. Resztka zdrowego rozsądku kołaczącego się w jej świadomości uznała, że może to i wilk, ale mądrze gada. I że lepiej go słuchać, bo inaczej nie będzie miała więcej okazji do słuchania kogokolwiek, kiedykolwiek. – Skąd wiesz, gdzie mieszkam?
Zwierz nie odpowiedział. Po kilkunastu krokach Marika straciła rachubę, więc przestała liczyć i ponownie zwróciła się do towarzysza:
– Nie wiedziałam, że wilki potrafią mówić.
– Cóż, niewątpliwie jest to noc pełna niespodzianek dla nas obojga – odparł wilk. – Bo ja na przykład wcale nie planowałem się tu pojawiać.
– Nic z tego nie rozumiem. – Dziewczyna zaczęła rozcierać skostniałe ramiona.
– Wiem tylko to, co wiem – odpowiedział spokojnie wilk. – I wiem, że ty miałaś cholerne szczęście, że jednak usiadłaś na zimnym betonie, a tamci goście akurat przechodzili obok.
~*~
Inna dziewczyna nie miała tyle szczęścia. Ale o tym wieś dowiedziała się dopiero po południu następnego dnia, kiedy imprezowicze zaczęli trzeźwieć i podnosić się z barłogów. Powoli, od domu do domu, rozniosła się wieść, że córka sołtysa, Sylwia, nie wróciła z remizy.
– No i co z tego? – skwitował ojciec Mariki, kiedy sąsiad zaszedł do niego na noworocznego kielicha i podzielił się wieściami. – Bo to pierwszy raz dziewucha na noc do domu nie wróciła? Poszła w tango i przygruchała se kawalera.
– Może tak, może nie – mruknął sąsiad, Kazik Kielecki, kontemplując zawartość wypełnionej czystą koniakówki. – No, to hapluczek… Mówią, że jakieś dziwne ślady znaleźli za remizą. Jakby kto wyszedł z tancbudy i kroki nagle się urywały, czy co, a dalej tylko śnieg nietknięty. Niedaleko na dodatek pełno wilczych tropów… A dziady mówią, że nie widziano tu tych bestii ze sto lat!
– A wilcze to chyba wiem skąd – ucieszył się ojciec, pocierając nos. – Moja najmłodsza takowego jednego po nocy przyprowadziła.
Sąsiad zamrugał zaczerwienionymi oczami.
– Że niby co?
– No, wilka. Chcesz zobaczyć? Marika!!!
Dziewczyna, która słuchała rozmowy mężczyzn jednym uchem, niechętnie przywlokła się z sąsiedniego pokoju, gdzie właśnie dogorywała na kanapie. Mimo długiego snu nadal czuła się jak rozdeptany krowi placek. Wilk, z niewiadomych powodów, wszędzie chodził w ślad za nią. Nawet do kibla.
– O kurrr… – zatchnął się sąsiad. – Wilk! Najprawdziwszy!
– Dzień dobry – powiedział grzecznie zwierz, na co Kielecki aż pisnął z wrażenia.
– No, każdą razą bądź, to pewno stąd te ślady – powiedział ojciec Mariki, uradowany, jakby rozwiązał skomplikowaną zagadkę kryminalną. – A gdzie zniknęła Sylwia? Ano, diabli wiedzą. Ale niech mnie, jeśli najpóźniej jutro nie wróci do domu, rozchełstana i bez grosza przy duszy. Założyłbym się o berbeluchę.
~*~
Diabli rzeczywiście wiedzieli, gdzie się podziała Sylwia Jakimiuk. Tyle tylko, że absolutnie nic ich to nie obchodziło. A gdyby ojciec Mariki faktycznie założył się z kimkolwiek o cokolwiek – przegrałby z kretesem. Sylwia bowiem nie wróciła do wsi ani tego popołudnia, ani następnego.
Miejscowa policja nie grzeszyła inwencją i inteligencją, kiedy więc rozpoczęła wreszcie poszukiwania zaginionej, wszelki ślad już dawno ostygł i został zasypany śniegiem, który po Nowym Roku zaczął padać jak opętany. Sołtys z sołtysową rozpaczali i szaleli, krążąc od domu do domu i przepytując ludzi, którzy bawili się w sylwestra w remizie, jednak bezskutecznie. Wszyscy byli zbyt nawaleni, by cokolwiek zostało w ich pamięci. Według relacji niezbyt godnych zaufania świadków, ostatni raz widziano Sylwię około północy, kiedy młodzież wyległa przed budynek, by podziwiać fajerwerki i wznieść toast szampanem zmieszanym z wódką. Potem – nic.
– W sumie to moja tak jakby przyjaciółka – stwierdziła Marika, wyglądając za okno na pokrytą przybrudzonym śniegiem wieś. Sama niestety nie potrafiła powiedzieć zrozpaczonej sołtysowej nic ponadto, że Sylwia przez większość nocy trzymała się paczki Łysego, czyli Grześka Dorosza, szalejąc na parkiecie do hitów pokroju „Ona tańczy dla mnie” oraz „Daj mi tę noc”. – Nie raz i nie dwa popalałyśmy skręty za przystankiem albo w lesie.
– No, to rzeczywiście brzmi jak przyjaźń wszech czasów – mruknął wilk. Leżał pod piecem, z nosem schowanym pod ogonem.
– Właśnie. To co, idziem?
– Słucham? Dokąd niby?
– No, niefajnie, że zniknęła. Nie dałbyś rady jej wywąchać czy coś?
– Genialne – parsknął wilk. – Rychło w czas wymyśliłaś, doprawdy, jak wszystko zdążył pokryć śnieg. Teraz już tak jakby trochę za późno. Poza tym co ja, pies gończy? Nie jestem tu po to, by szukać jakichś zalanych w pestkę dziewuch po stodołach…
– A po co tu jesteś? – spytała Marika, a wilk nie odpowiedział. Bo nie wiedział co.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, aż z sieni dobiegł nieludzki łomot, jakby stado demonów dobijało się do drzwi.
– Musi Kielecki – westchnęła dziewczyna, podnosząc się ociężale. Miała rację. To była pora popołudniowego kielonka.
– Co tam słychować? Jest Staszek? – zapytał gość, ładując się do domu.
– W szopie – mruknęła Marika, cofając się, by nie dostać z łokcia bądź potężnego spirytusowego chuchu sąsiada. – Zawołam.
Po niespełna dziesięciu minutach stół w kuchni już był zastawiony. Marika wyłożyła na półmiski pokrojoną w talarki kiełbasę i resztki świątecznego śledzika, a potem zaczęła wycofywać się na z góry upatrzoną pozycję. Zamarła jednak w progu, gdy sąsiad powiedział radośnie:
– Wiesz, Staszek, co gadają? Sołtysówny nadal nie znaleziono, nie? No to ponoć mają zawołać jakiegoś policyjnego łebka z miasta, bo nasi se nie radzą. Niby to za wcześnie, bo dopiero po trzech dniach się uznaje, że delikwent zaginął na dobre, ale stary Jakimiuk znajomości ma w Białymstoku, czy co. No i przyjedzie jakiś uczony pętak, co to naszą Sylwię ma odszukać. O! Zdarovie!
Wypili, a Marika nie mogła się zdecydować, czy wyjść, czy zostać.
– Wie sąsiad może, kiedy ten miastowy ma przyjechać? – zapytała wreszcie, przezwyciężając marazm.
– Ano, pono jutro.
– To może i ja do jutra zaczekam. – Marika zamknęła za sobą drzwi, by nie słyszeć odgłosów popijawy.
– Popieram – oznajmił wilk. Potruchtał do sąsiedniego pokoju i zajął ulubione miejsce pod piecem. Starszy brat Mariki, Jeremi, gapił się tępo w telewizor. Na ekranie właśnie coś wybuchło.
– Suń się – burknęła Marika i przyłączyła się do brata. A co, w końcu niedziela była, a na dworze ziąb. Jutro też jest dzień.
~*~
Detektyw był młody, przystojny i niedostępny niczym wino na najwyższej półce w Stokrotce. Marika umierała do niego przez okno, raz po raz wydychając gęste kłęby pary. Mróz, który w noc sylwestrową był zaledwie silny, trzeciego stycznia wręcz momentalnie ścinał krew w żyłach. Tym razem jednak Marika była trzeźwa, a przez lata przywykła do typowo wschodniej zimy. Wilk zaś nie dość, że miał grube futro, to sam w sobie wydawał się odporny na warunki świata rzeczywistego.
– Znamy się od przedwczoraj, ale domyślam się, że to jedna z najgłupszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiłaś w swoim życiu – utyskiwał teraz.
Paczka Łysego w komplecie – czyli Mała Mi, czyli Michalina, Wiktor, Anastazja, Piotr, Sergiusz, Julia i Mikołaj – siedziała karnie rzędem przed policjantem z Białegostoku i niechętnie odpowiadała na krótkie, cięte jak uderzenia bicza pytania.
– Może najgłupsza – zgodziła się dziewczyna, próbując wyłowić cokolwiek przez nieszczelne drewniane okno. Dochodziły do niej strzępy ostrych słów policjanta, ale wiejska młodzież mówiła bardzo niechętnie i cicho. – Nawet licząc… a, zresztą nieważne.
– Co znowu?
– W ten sposób niczego się nie dowiemy – stwierdziła Marika, niezadowolona. – Ni cholery nie słychać. A na dodatek niewiele widzę, bo powietrze jest gęste od dymu.
– Słucham? – Nie zrozumiał wilk. Nie miał pojęcia, co się dzieje w pomieszczeniu, bo siłą rzeczy znajdował się poniżej poziomu parapetu.
– No, wygląda na to, że kłamią, aż im się z uszu kurzy.
Wilk otwarł paszczę i zaraz ją zamknął.
– Od frontu policjanci – zauważył po chwili.
– Od frontu może tak. Ale to moja podstawówka i to ja wiem, którędy można wchodzić i wychodzić bezkarnie. – Marika zatarła ręce i wycofała się między nagie krzewy forsycji, by obejść budynek.
– Zapewne częściej to drugie – mruknął wilk, truchtając za nią.
Przekradli się niezauważenie od tyłu, przez pomieszczenia, w których kiedyś mieściło się niewielkie mieszkanie nauczyciela. W Kobielowej od kilku lat nie było już szkoły podstawowej, jednak budynek nadal stał jak stał. I jakoś nikt nie przykładał wielkiej wagi do zamykania drzwi, bo co też takiego można było ukraść ze starej ceglanej chałupy, opróżnionej z niemal wszelkich mebli? A teraz starą szkołę, jako jedyny adekwatny budynek, zaanektowali policjanci.
– Całkiem sprytne – przyznał wilk, gdy dotarli do drzwi dzielących dawną kwaterę nauczycielską i salę używaną niegdyś do prowadzenia zajęć. Przez cieniutkie skrzydło wszystko było nadzwyczaj dobrze słychać.
– A bo ja wiem, co i z kim robiła, ja tam nikomu w garki nie patrzę – mówił akurat Piotr beznamiętnym tonem. – Rozeszlimy się tuż po północy. Cimno było, głośno, tłoczno. Zapiłem, to co ja tam mogę pamiętać…
– Akurat – parsknęła Marika. – Przecież to kurde abstynent tymczasowy jest, założył się z Łysym, że ani kropelki do Matki Boskiej Gromnicznej nie wypije…
– Cicho! – syknął wilk, gdy w sali obok nagle zapadło milczenie.
– Bo co? – odburknęła Marika. Po chwili rozległ się odgłos kroków, zbliżających się do drzwi od ich drugiej strony.
– Bo… – Wilk nie zdążył dokończyć, bowiem za ich plecami zagrzmiał nagle ponury, niezadowolony głos:
– Wołali?
– Hę? A ty to kto? – zdziwiła się Marika, robiąc obrót na pięcie i mierząc przybysza podejrzliwym spojrzeniem. Za nimi stał wysoki, barczysty chłop odziany w ciężką, ciemnoszarą parkę.
– Zdzicho – odparł mężczyzna tonem sugerującym, że pytanie jest zbędne, bo to przecież oczywiste. Spoglądał na dziewczynę tak bardzo z góry, jak to tylko możliwe w pomieszczeniu wysokim na dwa i pół metra.
– Zamknijcie się oboje! – warknął wilk, jako że miastowy policjant węszył przy drzwiach przedsionka jak, nomen omen, pies. Te jednak były zamknięte na zasuwkę od strony mieszkania i nawet kiedy kontrolnie nacisnął klamkę, ani drgnęły. Wstrzymali oddech, aż kroki za drzwiami zaczęły się oddalać.
– Co tam jest? – spytał śledczy surowo.
Przez chwilę trwała cisza. Wreszcie Wiktor odpowiedział:
– Mieszkanie uczyciela, panie władzo. Dwa pokoje z kuchnią.
– Spadamy stąd – zasugerował wilk. Gdy za drzwiami ponownie rozległ się gromki głos policjanta, wycofali się cichutko poza obręb budynku.
Marika obejrzała się niepewnie na towarzyszącego im mężczyznę, który, gdyby ktoś zapytał ją o zdanie, pojawił się dosłownie znikąd. Zdzicho był nieprzeciętnie wysoki, w barach szeroki jak kombajn, a na twarzy miał wyraz generalnego niezadowolenia.
– Coś ty za jeden? – powtórzyła.
Zdzicho nie raczył się zniżyć do udzielenia odpowiedzi, tylko – uznawszy, że nie jest w danym momencie do niczego potrzebny – odwrócił się i odszedł ciężkim krokiem. Dziewczyna patrzyła za nim, dopóki nie zniknął za rogiem.
– No i co to było? Przyjdzie taki i wsio zepsuje – burknęła.
– Rzeczywiście, bo tyle się dowiedziałaś z tego całego podsłuchiwania, że ho, ho.
Sarkazm spłynął po Marice niczym woda po wysmarowanej olejem gęsi. Wilk westchnął.
– No, a ty niby wiesz, co to za drągal? Nietutejszy przecie… – powiedziała dziewczyna, marszcząc brwi. W Kobielowej i po okolicznych wsiach wszyscy znali się na wylot jak durszlaki.
– Na litość bogów… To nie dziwiłaś się, jak kłamliwej młodzieży się z uszu kurzyło, a dziwisz się Zdzichowi? Wszystko jedno zresztą. Powiesz mi wreszcie, czego niby chciałaś się dowiedzieć, podsłuchując pod drzwiami?
– Nic tu po nas. Wracamy do domu – zignorowała pytanie dziewczyna, zacierając ręce, marznące mimo grubych, wełnianych rękawiczek.
Wilk warknął, poirytowany.
– Nie. Nie cierpię półśrodków. Albo ci zależy i chcesz coś zrobić dla koleżanki, albo nie. Policja i tak niewiele wskóra. Przesłuchali już połowę mieszkańców wioski i nic. A jeśli ty chcesz się czegoś dowiedzieć, to idziemy do lasu – oznajmił stanowczo.
– A czemu akurat do lasu?
– Bo mieszka tam ktoś, kto wie rzeczy. I nie pytaj, skąd ja o tym wiem. Po prostu wiem.
~*~
– No chyba sobie jaja robisz – oznajmiła Marika z pewnym podziwem.
Na środku polany stała chatka na kurzej nóżce. Okiennice ociekały czekoladą, szyby skrzyły się lukrem, z komina leniwie sączył się dym.
– To jakaś pomyłka. W okolicy nie mieszka żaden Zdzicho, a w lesie nie ma żadnej cholernej chatki czarownicy. Wiem, co mówię, znam te lasy jak własną kieszeń! Hm, a nawet lepiej – dodała po namyśle – bo to przecież nie jest moja kapota… – Zajęła się metodycznym przeszukiwaniem kieszeni płaszcza, który w pijanym widzie wyniosła z remizy w sylwestra.
Wilk ruszył w stronę chatki.
– Nie komentuj jej wyglądu ani wystroju wnętrza. Najlepiej w ogóle się nie odzywaj. I niczego nie dotykaj – ostrzegł.
Drzwi otworzyły się akurat kiedy stanął u podnóża schodków.
– A, to ty – mruknęła bez entuzjazmu wysoka, czarnowłosa kobieta w typie „od trzydziestu do pięćdziesięciu”. Krytycznym spojrzeniem omiotła też Marikę. – No trudno, wchodźcie, bo mróz, że jaja urywa.
Wnętrze chatki okazało się o wiele większe, niż można by przypuszczać. Okrągłe pomieszczenie stanowiło połączenie kuchni, salonu i biblioteki. Lakierowane, drewniane schodki prowadziły do klapy w suficie, mimo że chatynka zdecydowanie była parterowa. Co więcej, w części kuchennej widniała także klapa w podłodze, choć w budynku stojącym na metrowej kurzej nóżce nie mogło być mowy o piwnicy.
– No, to czego chcecie? – zapytała gospodyni, stając pod oknem z rękami założonymi na bujnej piersi. Nieżyczliwym wzrokiem mierzyła wodę spływającą z białych kozaczków i wilczych łap na gustowne kafelki. – Nie poproszę, abyście usiedli ani nie poczęstuję pierniczkiem.
Wilk od razu przeszedł do sedna.
– Zaginęła córka sołtysa. Co możesz nam powiedzieć na jej temat, Babo?
– No co ty? – zdziwiła się Marika. – Ładnie to tak walić do kogoś, od kogo chcesz pomocy?
– Słucham? Przecież to jej imię, Baba Jaga – mruknął wilk. – Siedź cicho, jak mówiłem.
Kobieta prychnęła pogardliwie.
– Co jest? Zdegradowałeś się z Czerwonych Kapturków do nierozgarniętych wiejskich dziewuch? Skarlałeś z wilka do podwórkowego burka? Wróć, w zasadzie wychodzi na to samo, Czerwony Kapturek też rozumem nie grzeszy i też pochodzi ze wsi.
– Akurat taka konwencja mi się trafiła. – Wilk, gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. – Nie samymi kapturkami człowiek żyje. To co? Im szybciej nam coś dasz, tym szybciej się pozbędziesz kałuży z podłogi.
– No dobra. – Po chwili namysłu Baba Jaga wydęła mocno umalowane usta. – Ale dobrze wiesz, że nie mogę powiedzieć niczego wprost.
– Rzuć cokolwiek.
– Skoro doprawdy nie masz nic lepszego do roboty… No to łap: kluczem do odnalezienia córki sołtysa jest to, co dziewczyna usłyszała od matki tuż przed wyjściem na popijawę w remizie. Młoda damo, jeszcze raz tego dotkniesz, a ręka ci uschnie.
Marika czym prędzej odłożyła szmacianą lalkę z powrotem na półkę. Groźba zabrzmiała niepokojąco dosłownie.
– Sorry… nigdy wcześniej nie widziałam takiej bajeranckiej poduszeczki do szpilek.
– I teraz też nie zobaczyłaś. Coś jeszcze?
– Tylko jedno. – Wilk uśmiechnął się szeroko, wywalając język. – Powiedz, jakim cudem wchodzisz w sześciocalowych szpilkach na te lakierowane schodki?
Wiedźma uniosła brwi. Wystarczył jeden gest ręki, by drzwi chatki otworzyły się z impetem, a nieokiełznana siła wyssała Marikę i wilka na zewnątrz. Śnieg zamortyzował częściowo ich upadek, ale i tak przeturlali się dobre kilka metrów, nim udało im się zatrzymać.
– Kurwa – powiedział wilk, który zakończył lot na pniu drzewa.
– Sam jesteś sobie winien – oznajmiła Marika, wypluwając śnieg. – I mnie. A mówiłeś, by jej nie drażnić.
Wilk z trudem wstał i otrzepał się jak pies.
– Wybacz. Nie mogłem się powstrzymać. Ale wiesz co? Było warto.
– Skoro tak mówisz… – Marika niemrawo pozbierała się na czworaki. – Myślałam, że Baba Jaga zjada dzieci – dodała.
– No pewno. Nie widziałaś, jaki ma piec? Ale ty już jesteś za duża na takie zabawy, więc nie musisz się martwić.
– O – odpowiedziała tylko dziewczyna, właściwie bez zdziwienia, kiedy spojrzała przed siebie.
Polana opustoszała. Po chatce na kurzej nóżce nie było nawet śladu.
~*~
– Co teraz? – spytała Marika.
– Teraz musimy się dowiedzieć, co sołtysowa powiedziała córce.
Weszli pomiędzy pierwsze zabudowania wsi.
– Znaczy, że co? Po prostu zalecimy do niej i zapytamy?
– A czemu nie? Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Masz inny pomysł?
Marika po kilku chwilach przeszła nad nowym planem do porządku dziennego. Bo w sumie faktycznie – czemu nie?
– No tak. Po policyjnemu i tak sami nie poradzimy. Zatem pan władza niech se robi po swojemu, ja zrobię po swojemu.
– To znaczy?
– To znaczy, że wezmę połówkie orzechówki i pójdę do Jakimiuków. Nie wiem, jak takie rzeczy załatwia się tam, skądkolwiek przylazłeś, ale u nas flaszka otwiera wszystkie drzwi. No, w każdym razie większość. – Marika rozpromieniła się i zatarła dłonie, tak z uciechy, jak i dla ich rozgrzania. – A po hapluczku zawsze łatwiej zasięgnąć języka, nie?
Wilk miał wątpliwości co do tego, czy sołtysowa zechce się przynapić z taką małolatą, ale nie skomentował. Nie podzielił się również informacją, że on wcale nie sołtysowej zamierzał pytać, jakie były ostatnie słowa usłyszane przez Sylwię Jakimiuk przed wyjściem na zabawę sylwestrową.
Gdy dotarli do domu, sytuacja skomplikowała się o tyle, że Marika odkryła dwie rzeczy – że nie ma już ani kropli orzechówki, o co skrupulatnie zadbał jej ojciec do spółki z Kazikiem Kieleckim, oraz że przed telewizorem obok Jeremiego siedzi Zdzicho.
Kilkukrotnie otworzyła i zamknęła usta, aż wreszcie wzruszyła ramionami, wygrzebała z kredensu ukrytą za garnkami ćwiartkę pigwówki i ponownie wyszła na mróz.
Dodatkowa przeszkoda objawiła się, kiedy dotarli do domu sołtysa. Ponieważ w Kobielowej na porządku dziennym były wzajemne wizyty sąsiadów, tym bardziej w chwilach nieszczęścia, największa chałupa we wsi była pełna ludzi. Jeśli Marika liczyła na kameralną pogawędkę z sołtysową, to srodze się przeliczyła. Na dodatek w drzwiach zderzyła się z Katarzyną Grygorukową, niewiastą tyleż postawną, co stanowczą.
– Kundel zostaje na zewnątrz – oznajmiła.
– Ale…
– Ale, ale, nie dziamgaj mi tu. Jak chcesz wleźć, to właź, ino bez kundla.
Marika obejrzała się niepewnie przez ramię, po czym, trzymając przed sobą pigwówkę niczym tarczę, została wciągnięta do wnętrza domu.
Oprócz starej Grygorukowej sołtysów odwiedziły jeszcze trzy inne sąsiadki oraz – a jakże – Kazik Kielecki, zawsze łasy na darmową popijawę.
Na przybycie Mariki w zasadzie nikt nie zwrócił uwagi. Wydukała kilka słów na temat tego, jak jej smutno i że na pewno wszystko będzie dobrze, a potem – jako najmłodszą – odesłano ją do kuchni, by doniosła jeszcze trochę sałatki ziemniaczanej i ugotowała jajka na twardo, bo właśnie się skończyły. Telewizor nastawiony na kanał informacyjny ryczał niemiłosiernie, a w kuchni, w której zwykle panował nieskazitelny porządek, teraz królowały brudne naczynia i swąd spalonego tłuszczu.
Pod piecem, rozpalonym do granic możliwości, siedział mały, kudłaty, bardzo brzydki chłopiec. Przed sobą trzymał miskę pełną wiśni, ewidentnie wydobytych z gąsiorka z nalewką, i pluł pestkami na podłogę.
– A ty to kto? – zdziwiła się Marika, wciąż ściskająca w dłoniach butelkę pigwówki. Jakimiukowie mieli tylko jedno dziecko, czyli Sylwię, chłopiec zresztą nie wyglądał szczególnie ludzko.
Zapytany obdarzył dziewczynę znudzonym spojrzeniem i splunął pestką pod jej nogi.
– Gówno drogą szło – odparł bez związku.
Marika kątem oka dostrzegła ruch za oknem. To wilk dał radę wspiąć się na tylne łapy i oprzeć przednimi na parapecie. Postukał nosem w szybę.
– Zapytaj jego! – syknął zwierz, gdy Marika uchyliła jedno skrzydło. Do kuchni natychmiast wdarł się podmuch mroźnego powietrza. – Nie sołtysową, tylko jego!
Dziewczyna skinęła głową i na powrót zamknęła okno.
– Ekhm… przepraszam… ale czy mógłbyś mi powiedzieć, co powiedziała pani Justyna Sylwii, kiedy ta wychodziła w sylwestra do remizy? – zapytała najuprzejmiej jak tylko potrafiła.
Chłopiec zerknął na nią spod strzechy skołtunionych włosów i wykrzywił się złośliwie.
– A ni chuja nie powiem.
I pokazał język.
– Nie wytykaj języka, bo ci krowa nasika – burknęła Marika, zirytowana, a chłopiec zakrztusił się jedną z pestek. Zaczął się miarowo uderzać w mostek, tocząc dookoła przerażonym wzrokiem. Jednocześnie gdzieś niedaleko rozległ się straszny huk, dobiegający mniej więcej od strony podwórka. Po chwili chłopiec odzyskał oddech i wybiegł z kuchni na korytarz.
– To jest bobo – powiedział ktoś łagodnie. Marika rozejrzała się i w rogu pomieszczenia dostrzegła zgarbioną postać. Siwowłosy staruszek pogłaskał się po długich wąsach i uśmiechnął. – Ładnieś mu nagadała, dziewczyno. Popamięta tę lekcję na długo.
Rumor na podwórku narastał. W głębi domu rozległy się krzyki.
– Bobo-srobo – fuknęła Marika, mając już dość dziwnych spotkań jak na jeden dzień. U Jakimiuków, przynajmniej aż do dzisiaj, nie mieszkał żaden staruszek. – Co tu się, do cholery, wyrabia?! Ja tylko jedno pytanie chciałam zadać! Miejcie litość, na Boga!
– Bobo to taki demon, psotnik i szkodnik. A ja odpowiem na twoje pytanie, ale coś za coś – odparł dziadek spokojnie. Marika, kompletnie zagubiona, poszukała wzrokiem wilka, którego łeb raz na jakiś czas pojawiał się nad parapetem. Pech chciał, że za oknem dostrzegła coś jeszcze – zbliżających się do frontowych drzwi policjantów, z młodym śledczym z Białegostoku na czele.
– O jejuńciu! Ten przystojniak tu idzie! – jęknęła, z wrażenia wypuszczając wciąż trzymaną w ręku butelkę. Ta upadła i pękła, zaś złocista zawartość rozlała się po starych kaflach. – A niech to!
Wąsaty dziadek z nieprawdopodobną jak na swój wiek szybkością rzucił się na podłogę, by zacząć zlizywać rozchlapany trunek. Okruchy szkła najwyraźniej nie robiły mu różnicy.
– Matka powiedziała córce: „A niech cię licho, jeśli zamierzasz wyjść w tej kiecce!” – oznajmił pomiędzy jednym łykiem a drugim.
Marika złapała się za głowę.
– Nic z tego nie rozumiem…
Kiedy policjanci wcisnęli dzwonek do drzwi, tumult na podwórku osiągnął apogeum. Coś łomotało straszliwie. Gdzieś ktoś wrzeszczał, brzęknęło tłuczone szkło. Mundurowi, słysząc hałasy, nie czekali aż ktoś im otworzy, tylko wpadli z krzykiem do wnętrza domu.
– Twój wilk czegoś chce, dziewczyno – zauważył staruszek, nadal pracowicie oczyszczający podłogę z rozlanej pigwówki. Oszołomiona Marika podeszła do okna i otworzyła je.
– Zapytałaś? – rzucił niecierpliwie zwierz. – Bo, jak widzę, już dostał obiatę.
– Co dostał? Tak, zapytałam…
– Wspaniale. A teraz wyłaź.
– Co, przez okno?
– Dobrze ci radzę, tak będzie najbezpieczniej. Unikniesz zbędnych pytań, policji oraz krowy.
Dziewczyna postanowiła odłożyć dalsze pytania do czasu, gdy znajdą się w spokojniejszym miejscu. Wspięła się na parapet, pomachała staruszkowi i zeskoczyła na ziemię obok wilka, wprost w głęboki po kolana śnieg.
– Zmiatamy stąd, ale już – warknął zwierz i pobiegł, a Marika za nim. Odważyła się obejrzeć dopiero po kilkuset metrach, na podjeździe jedynego we wsi sklepu. Oparła ręce na kolanach, wydychając w mroźne powietrze kłęby pary. Przystanęła akurat w idealnym momencie by ujrzeć, jak przez bramę gospodarstwa sołtysa wybiega rozwrzeszczane bobo, a za nim pędzi mucząca przeraźliwie krowa.
– Ładnie go załatwiłaś – pochwalił wilk. – No, to co ci powiedział domowik?
– Kto?
Wilk zmierzył Marikę ciężkim spojrzeniem.
– Czy was już niczego w tych szkołach nie uczą? – westchnął. – Albo po szkole? Ten dziadek, któremu nalewkę rozlazłaś. Domowe bóstwo opiekuńcze.
– Rozlałam przypadkiem…
– Domyśliłem się, że nie specjalnie. – Wilk wzniósł oczy ku niebu, na którym kłębiły się ciemnoszare chmury, brzemienne śniegiem. – Masz więcej szczęścia niż rozumu. I to tak ze cztery razy więcej.
– Wilku?
– Tak?
– Czemu ja widzę takie rzeczy? Ty się pojawiłeś, teraz jakieś boba i domowiki… Nic z tego nie rozumiem.
– Nie wiem. Ja też nie rozumiem. No, to co powiedział dziadek?
– „A niech cię licho!”
Wilk zasępił się.
– No to szukaj wiatru w polu…
– A właśnie że nie w polu, tylko w lesie – sprostowała Marika, nagle rozpromieniona.
– Co, wiesz, gdzie mieszka licho?
– Nie jestem pewna, ale chyba wiem, gdzie warto o to zapytać.
Wilk nie zdążył odpowiedzieć, bo akurat minęła ich starsza pani prowadząca za rączkę małą dziewczynkę. Dziecko miało na sobie czerwony płaszczyk, do którego kapturka doszyto urocze, okrągłe uszka. Zwierz patrzył tęsknie, jak babcia z wnuczką znikają we wnętrzu sklepu.
– Wstyd przyznać, ale mam silną pokusę, by za nią pobiec…
Marika zajrzała przez witrynę do sklepu.
– Za małą Malwinką? Bo co, bo taka słodka?
– Trafiłaś w sedno, dziewczyno, ale chyba nie w tym sensie, jaki masz na myśli – westchnął wilk. – Zresztą czy słodka to nie dowiemy się, dopóki nie spróbuję – dodał na tyle cicho, by Marika nie dosłyszała.
~*~
Zmierzchało, gdy byli gotowi do wyruszenia w drogę. Wcześniej wilk nalegał, by Marika wróciła do domu i zjadła coś ciepłego. Niekoniecznie miał na myśli zupkę instant, ale uznał, że lepsze to niż nic. Po czym spojrzał w okno i stwierdził, że może na ten dzień powinni już sobie darować wyprawy; robiło się coraz ciemniej i wszystko wskazywało na rychłe opady śniegu. Dziewczyna jednak ani myślała zostać w domu.
– Co, mało ci marznięcia? – spytał wilk.
– Przecież mróz wcale dziś tak bardzo nie daje, jest tylko minus osiem…
– Jak ci tak zależy na czasie, to sam pójdę, tylko powiedz dokąd.
– Myślałam, że nigdzie nie poleziesz beze mnie. – Marika zmarszczyła brwi. – Zresztą nie ma mowy. W końcu chodzi o, tego, uratowanie Sylwii, nie? Jeśli tylko możemy jej pomóc, to ja ubieram buty.
– Zakładam – poprawił odruchowo wilk, przeciągając się.
– Wsio ryba.
Chwilę trwało, zanim pobiegła przebrać się w ocieplane spodnie, wciągnęła długie buty z kożuszkiem i narzuciła na plecy sztuczne, krzykliwe futerko, tym razem własne.
– Pięknie – podsumował wilk z przekąsem, acz niepotrzebnie, bo Marika była w stu procentach odporna na sarkazm. – To dokąd idziemy?
– Do lasu.
– To już wiem, ale dokąd dokładnie? Jak szliśmy do Baby, to nic specjalnego po drodze nie znaleźliśmy.
– Bo to nie…
Wilk nie dowiedział się, co nie, bo do sieni zajrzał nagle Zdzicho.
– Idę z wami – oznajmił grzmiącym głosem.
– A po kiego?
Zdzicho nie odpowiedział, tylko zaczął wciągać ciężkie śniegowce. Marika protestowała przez chwilę, ale że została zignorowana, a wilkowi ewidentnie było wszystko jedno, skapitulowała.
Wyszli na mróz.
– Musimy przejść bez całą wieś – powiedziała naburmuszonym tonem, rzucając Zdzichowi krzywe spojrzenie.
– Obyśmy tylko na policję się nie natknęli – mruknął wilk.
– A co, boisz się?
– Pfff… Nie boję się, tylko nie lubię. Ciebie jeszcze, o dziwo, nie przesłuchiwali. Chyba nie spieszy ci się do zawierania z nimi bliższej znajomości?
Marika westchnęła z rozmarzeniem na myśl o miastowym śledczym.
– Tak po prawdzie, to… – Urwała. Wszyscy troje czym prędzej zeszli na pobocze, gdy bobo i krowa przebiegli z tumultem obok nich.
Wilk szedł pierwszy, Marika dziarsko maszerowała za nim, Zdzicho zamykał pochód. Gęsta warstwa chmur wisiała nisko nad ziemią, jakby zamierzała ją zmiażdżyć raz a dobrze. Wciąż jeszcze nie padało, ale w każdej chwili mogło zacząć.
– Jesteś pewna, że wiesz, dokąd iść? – spytał wilk, gdy weszli między pierwsze drzewa. Pod ich koronami było jeszcze ciemniej niż na otwartej przestrzeni.
– No raczej, droga jest prosta jak w mordę strzelił. Są zresztą znaki.
Zaiste, przy drodze stała tabliczka z napisem „Leśnictwo Jodełka 3,5 km”.
– Cudownie. Nie wiem, czy wiesz, ale jeśli jest coś, czego nie lubię jeszcze bardziej niż policjantów, to są to leśniczy… – mruknął wilk. – A droga może i prosta, ale też nieodśnieżona.
Miał rację. Drogi we wsi jako tako wyglądały, oczyszczone wspólnym wysiłkiem mieszkańców i gminnego pługa (z wyraźną przewagą tych pierwszych), ale na przejeździe do leśniczówki najwyraźniej nikomu nie zależało.
– A niech to dunder świśnie – zeźlił się Zdzicho, gdy zapadł się po kolana w zaspę.
Jak na zawołanie z ciemniejącego nieba strzelił w ziemię piorun, aż wszystkie okoliczne drzewa się skuliły. Marika po chwili odjęła dłonie od uszu i ze zdumieniem stwierdziła, że nic jej się nie stało.
– Lepiej uważajcie na słowa – syknął wilk.
Marika i Zdzicho spojrzeli po sobie. Wtem Zdzicho bez ostrzeżenia chwycił dziewczynę, uniósł lekko, jak gdyby była piórkiem, i posadził sobie na barana.
– Będzie szybciej – mruknął, ruszając przez głęboki śnieg. Wilk z aprobatą pokiwał głową i, wykorzystując sytuację, szedł korytarzem wydeptanym przez potężnego mężczyznę. Marika po chwili przestała popiskiwać i przyjęła swój los z rezygnacją.
Dzięki Zdzichowi, przebyli całą drogę do leśniczówki zadziwiająco szybko. Warstwa śniegu, poprzecinana tu i ówdzie jedynie śladami dzikiej zwierzyny, wyraźnie świadczyła o tym, że leśniczy nie ruszał się z domu przynajmniej od kilku dni. Na przykład od sylwestra.
– I co teraz? – zapytał wilk, kiedy wreszcie ujrzeli pomiędzy pniami drzew światło. Budynek leśniczówki był spory, piętrowy, kryty dachówką. Przez okna na parterze sączył się ciepły, żółty blask. Budynki gospodarcze tłoczyły się dookoła podwórka, ciemne i ciche.
Z budy stojącej przy otwartej na oścież bramie wystawił nos kudłaty pies, ale na widok wilka zastanowił się i schował na powrót. Najwidoczniej uznał, że ta wizyta to nie jego interes.
– Zadzwonimy – odpowiedziała beztrosko Marika, którą Zdzicho postawił na ziemi tuż przed drzwiami.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Świdrujący dźwięk dzwonka zabrzmiał dziwnie obco.
– Czego? – zapytał po chwili wysoki, chudy mężczyzna, uchylając drzwi. Owinięty był szlafrokiem, na gołych nogach miał tylko klapki. – Na bogów, ale ziąb… – Urwał, widząc Zdzicha, po czym przeniósł wzrok na wilka. – A to co za pielgrzymka? Zrobiłem coś, o czym nie wiem i przyszliście dokonać linczu, chłopaki?
– Co, to wy się znacie? Jaki ten świat mały! My do Sylwii – zaszczebiotała Marika, bezceremonialnie pakując się do sieni. Pozostali weszli za nią, by móc zamknąć drzwi i odciąć się od zmierzchu i mrozu.
– A skąd wiecie, że ona tu jest? – Leśniczy nadal podejrzliwie przenosił wzrok z wilka na Zdzicha i z powrotem.
– Nie byliśmy pewni, ale teraz już jesteśmy – odparł wilk, z pewnym uznaniem spoglądając na Marikę. – Skąd wiedziałaś?
Dziewczyna uśmiechnęła się triumfalnie.
– A bo pan Andrzej się nazywa, jak się nazywa!
Wilk uniósł brwi.
– Andrzej Lichy – odparł leśniczy z westchnieniem. – Takiego nazwiska tu używam… Wiem, wiem, mało kreatywne. Ale o co chodzi, tak w ogóle? Coś się stało? Bo my tu trzy dni siedzimy i nie wiemy, co się dzieje na zewnątrz… – dodał, ciaśniej owijając się szlafrokiem.
– No właśnie to się dzieje, że siedzicie. Policja szuka dziewczyny, która nie wróciła do domu w Nowy Rok.
Zdzicho tylko stał i ociekał wodą z potężnych śniegowców, obojętny na wszystko.
– Ach… No tak… Hm, skoro już jesteście, to wejdźcie, rozdziejcie się – mruknął leśniczy. – Co ja poradzę? – dodał tonem tłumaczenia. – Nie miałem wyboru. Wiesz przecież, jak to jest.
Zrobiło się trochę zamieszania, gdy wilk otrzepał futro ze śniegu w ciasnej sieni, a potem goście zajęli się zdejmowaniem butów i płaszczy.
– Sylwia śpi – mówił Andrzej dalej, choć nikt go nie prosił o wyjaśnienia. – No… to taka miła dziewczyna. W sumie zaskoczony jestem. Dobrze nam się razem siedzi, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi… Jej też się tu podoba, przecież siłą jej nie trzymam, w każdej chwili może wrócić do wsi.
Wprowadził gości do przestronnej kuchni. Wydawało się, że cały czas mówi tylko do wilka, ignorując pozostałych.
– Daruj sobie – burknął teraz zwierz, przewracając oczami. – Nie interesuje mnie to za grosz. My tylko chcieliśmy odnaleźć dziewczynę. Gdzie ona jest?
– Śpi, mówiłem…
– Chcę zobaczyć. Nie żebym ci nie ufał, kolego, ale wiesz przecież, jak to jest – dodał z sarkazmem.
Leśniczy wiedział. Wskazał pokój. Po chwili, cicho stukając pazurami po drewnianej podłodze, wilk wrócił i – zadowolony – zwinął się w kłębek pod buchającym gorącem piecem.
Marika, Zdzicho i Andrzej siedzieli jeszcze długo, nie rozmawiając o niczym szczególnym i popijając herbatę z wiśniówką.
~*~
Zdaniem Mariki, ranek przyszedł o wiele za szybko.
– Zbieraj się, mała – zahuczał Zdzicho, potrząsając lekko jej ramieniem.
Dziewczyna wybełkotała coś niezrozumiale i odwróciła się na drugi bok, jednak gwałtowne szarpnięcie postawiło ją do pionu.
– Śniadanie czeka? – wymamrotała nieprzytomnie.
Marika spała na kanapie w gabinecie leśniczego, a Zdzicho i wilk w kuchni.
– Żadnego śniadania.
– Czemu?
– Bo policja idzie.
Zanim uzmysłowiła sobie, że przecież nie ma powodów, by obawiać się policji, Marika już była kompletnie ubrana. Właśnie wciągała drugi but, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Leśniczy z kwaśną miną otworzył i wpuścił do środka trzech mundurowych: miastowego śledczego i dwóch miejscowych, którzy trzymali się nieco z tyłu i robili zza jego pleców głupie miny. Młody policjant wylegitymował się, a Marika, która z wrażenia – oraz dlatego, że sień była naprawdę ciasna – wbiła się między wiszące na wieszaku płaszcze, odkryła, że jej wyobrażenie o super-przystojnym-panu-władzy właśnie pękło niczym bańka mydlana.
Nie miała wcześniej okazji obejrzeć go sobie z bliska, a teraz szczerze żałowała, że jej się udało. Westchnęła rozdzierająco.
– Kim pani jest? – Policjant odwrócił się ku niej błyskawicznie. – Nazwisko?
– Marika Tołkacz – odpowiedziała, ponownie wzdychając.
– Co pani tu robi?
– A co to pana obchodzi? – zaperzyła się. – W odwiedziny do Sylwii przyszłam, nie wolno?
Zaskoczony śledczy nie zdążył zadać kolejnego pytania, bo do przepełnionej sieni jakimś cudem wcisnął się Zdzicho, już kompletnie ubrany.
– Jezus… A pan to kto?
– Zdzicho – odparł Zdzicho. Spokojnie rozsunął zdumionych mężczyzn, wyprowadził Marikę na zewnątrz i, tak jak wcześniej, posadził ją sobie na barana. Z domu, utorowanym przez Zdzicha tunelem, wysunął się wilk. Przeciągnął się i odetchnął głęboko mroźnym powietrzem. Niespiesznie, nie niepokojeni przez nikogo, zaczęli oddalać się w stronę wsi.
Policjanci najwyraźniej uznali ich za przywidzenie, bo spoglądali za nimi przez chwilę bez słowa, a potem zwrócili się do leśniczego tak, jakby nic się nie wydarzyło.
– O co chodzi? – zapytał wilk Marikę, bo ta wzdychała raz po raz, nadal boleśnie przeżywając zawód.
– Żartujesz? Nie widziałeś jego twarzy? – burknęła. Tak urzekająco przystojny z daleka młody śledczy miał tuż nad górną wargą ogromną, wyjątkowo paskudną brodawkę.
– Znaczy co, czyżby nastąpił koniec wielkiej miłości? – parsknął wilk.
Marika zastanowiła się. Policjant z miasta i tak był poza zasięgiem, z brodawką czy bez. Teraz, jak Sylwia się odnalazła, po prostu wyjedzie i tyle go widzieli.
Zerknęła z góry na niosącego ją Zdzicha. W sumie… nie był taki zły. Nie wiedziała, ile ma lat, bo nie wydawał się ani stary, ani młody. Z pewnością był silny i nie bał się niczego, z takim można się czuć bezpiecznie. Wysoki, barczysty… no i nie miał brodawek.
– Będą następne – odpowiedziała pogodnie.
Zdzicho niósł ją aż do pierwszych zabudowań wsi. I szedł za nią dalej. Po drodze omal nie wpadli na krowę, która nadal ścigała bobo, choć oboje ewidentnie gonili już resztką sił. Na miejscu, w domu, spokojnie ściągnął buty i płaszcz, po czym zasiadł w salonie obok Jeremiego i znieruchomiał niczym posąg.
– Aha, no tak. A ty co, też zostajesz? – zapytała Marika, zwracając się do wilka. – Zrobię jajecznicę. Z kiełbasą.
Zwierz przymknął oczy, zastanawiając się. W sumie… nie miał niczego szczególnego do roboty. Cokolwiek było mu dalej pisane, na razie jeszcze się o niego nie upomniało. W końcu wskoczy w koleiny następnej fabuły, ale póki co na zewnątrz było zimno, a tu czekał rozgrzany piec. Ponadto gdzieś niedaleko mieszkała dziewczynka, która nosiła płaszczyk z kapturkiem z naszytymi uszkami. Prędzej czy później będzie musiała udać się na spacer do lasu, prawda?
– Zostaję – odpowiedział. – Co to za kiełbasa? Dobra aby?
– No raczej. Własnej roboty!
Po południu znowu zaczął padać śnieg. Ale nie dokuczał ani Andrzejowi i Sylwii, którzy nie wyściubiali nosa z leśniczówki, ani Marice, Zdzichowi i wilkowi, którzy siedzieli przed telewizorem i kłócili się, który program włączyć. Tylko młody śledczy wracał do Białegostoku wściekły jak osa i w niewybrednych słowach wyrzekał na biały puch, mimo ciężkiej pracy wycieraczek co chwila oblepiający przednią szybę jego samochodu. Wkrótce jednak ślady kół zasypało i wioska została sama, otulona śniegiem, spokojem i ciszą.
Aż do następnego razu.