Znajdował się poza czasem i przestrzenią. Zamknięty pomiędzy światami sprawował funkcję, której istoty nie sposób określić. Czy był jedynie pionkiem w boskiej grze? Czarny liczył, że wraz z odrzuceniem ludzkiej formy, znikną pytania natury egzystencjalnej, ale jak się okazuje, zadawał je sobie częściej niż miał ochotę.
Cały stwór był koloru sadzy, nie posiadał oczu, nosa ani nawet uszu. Ze swoimi długimi, cienkimi kończynami przypominał cień. Przerwy w jego pracy nie zdarzały się często, ale ponieważ nie dawały możliwości rzeczywistego odpoczynku, dręczyły chyba bardziej niż obowiązki, które musiał spełniać w swojej niegodziwej roli. Zakręcił się na biurowym krześle. Białe pomieszczenie zawirowało.
Wszystko, co go otaczało było barwy śniegu. Krzesełka ustawione pod prawą ścianą przeznaczono dla petentów, podobnie jak jedno przystawione do biurka urzędnika. Mebel, przy którym Czarny spędzał większość swojego czasu, zaliczał się do tych niewyszukanych, wyposażony jedynie w szufladę i małą szafkę. Wyjątek w monotonnym wystroju stanowiły metalowe drzwi do windy.
Na moment zatrzymał się frontem do nich, powstrzymując chęć naciśnięcia pojedynczego przycisku, ze strzałką wskazującą w dół. Pragnąc skoncentrować się na czymś innym, odwrócił się znów przodem do biurka, wyjął z szuflady srebrny zegarek kieszonkowy. Rozchylił blaszkę i spojrzał na wskazywaną godzinę: piąta pięćdziesiąt dziewięć. Jeszcze tylko minuta – pomyślał. Następnie znów rozejrzał się po pomieszczeniu. Zgodnie ze wskazówkami czasomierza, spędził tutaj zaledwie dwadzieścia dziewięć minut.
W tym czasie jednak wpierw pióro i papier zostały zastąpione przez kolejne modele maszyn do pisania i komputerów, aż w końcu w rogu biurka pojawił się biały laptop. Całość ongiś papierkowej roboty zastępowały te wymyślne urządzenia. Najnowszym dodatkiem była maszyna wydająca petentom bileciki z numerkami.
Nie podobały mu się te zmiany, ale niewiele mógł zrobić. Drewniane niegdyś meble wykonane były teraz z jakiegoś nowego tworzywa, którego nazwy nie znał, ale było śliskie i sprawiało wrażenie sztucznego. Wyłącznie te elementy wystroju pojawiające się nie wiadomo, kiedy i skąd, pozwalały mu uświadomić sobie, że pół godziny, na które został skazany, rozciągnęło się na stulecia. Westchnął ciężko, jednak czas na przygnębiające przemyślenia właśnie dobiegł końca.
Ekran komputera rozbłysnął i wyświetlił wizerunek oraz dokumentację petenta, który miał za chwilę pojawić się w Pomiędzy. Ciało potępieńca przeszyła fala paraliżującego bólu. Zanim pojawi się gość, Czarny musiał przeistoczyć się w uosobienie erotycznej fantazji przybywającego. W tym wypadku postać seksownej księżniczki-wojowniczki. Piekielna magia zajęła się wszystkim. Upadł na posadzkę i wił się konwulsyjnie, gdy z jego nijakiej formy wykształcały się wymagane elementy. Po zakończeniu transformacji ból minął, a on usiadł z powrotem na fotelu jako dziewczyna o nieludzko wąskiej talii i olbrzymich, jędrnych piersiach. Jakie to nieoryginalne – pomyślał z niesmakiem. Strój przypominał raczej ubiór egzotycznej tancerki niż zbroję. Czarny odgarnął kosmyk ciemnych włosów i wbił spojrzenie w środek przeciwległej ściany. Już po chwili pojawiły się w niej drzwi, a do środka wkroczył mizerny, młody mężczyzna.
***
Blondyn średniego wzrostu wydawał się zagubiony. Nowicjusz – prychnął w myślach Czarny.
– Gdzie… – chłopak zaczął nieśmiało bąkać pytanie, które utwierdziło urzędnika we wcześniej uformowanej opinii.
– W Pomiędzy. Weź numerek – odparł szorstkim kontraltem. Przynajmniej księżniczka-wojowniczka pasowała do odgrywanej roli. Gdyby miał wcielić się znowu w jakąś piskliwą cizię, pewnie puściłby pawia. Trudno było spełniać przypisane mu zadanie, jeśli brzmiał jak idiota.
Chłopaczek, zamiast od razu wykonać polecenie, wlepił niedowierzające spojrzenie w kobietę, która je wydała. Rzeczywistość, tudzież nierzeczywistość, ewidentnie wciąż nie przedarła się przez mury zaprzeczeń, które często powstawały w umysłach gości.
– Głuchy jesteś? Numerek! – Rozgniewany już urzędnik wstał z krzesła i wskazał palcem na maszynę, która stała tuż obok upierdliwego młokosa. Podziałało jak terapia szokowa. Petent wcisnął guzik i otrzymał niedużą karteczkę z niewyraźnie nadrukowanym na niej numerkiem.
– Sześć – odczytał z trudem, po czym rozejrzał się raz jeszcze, przybierając coraz bardziej głupkowaty wyraz twarzy. – Tu nikogo nie ma – zauważył nieśmiało, idąc w kierunku biurka.
– I co? Myślisz, że dostaniesz taryfę ulgową za spostrzegawczość? Siadaj tam – mówiąc to, Czarny wskazał mu krzesła ustawione pod ścianą. – I czekaj, aż cię zawołam.
Potępieniec zerknął na wyświetlaną przez monitor kartę petenta: Michał.
Michał, wyraźnie wystraszony i zagubiony, zrezygnował z dalszej dyskusji i posłusznie usiadł na wskazanym miejscu. Komputer wyświetlił obok imienia chłopaka czerwoną jedynkę. Zatem rozpoczął się etap pierwszy. Niby najniższy poziom, a jednak z obserwacji Czarnego wynikało, że wszyscy jednakowo źle go znosili. Ludzie zawsze się śpieszą, czas jest dla nich cenny. Bezsensowne czekanie na nieokreślony bliżej moment doprowadzało ich do szaleństwa. Jakby nie wiedzieli, że do tego sprowadza się całe ich życie. Czekanie na Godota.
Przyglądał się chłopakowi z uwagą. Nie trzeba było długo czekać, aż zaczął się wiercić, tupać nogą, stukać palcami o sąsiednie krzesło, a przede wszystkim coraz częściej, ukradkiem zerkać w stronę pięknej, półnagiej kobiety. Przynajmniej na nastoletnie hormony wciąż można było liczyć.
Po upływie czasu, który poza czasem można było określić sekundą lub wiecznością, komputer w końcu zmienił wyświetlaną cyferkę na dwójkę i Czarny-księżniczka podniósł się z siedziska.
– No dobrze… – zaczął ponętnym tonem, aż Michałek zerwał się na równe nogi.
– Już mogę? – zapytał, wyraźnie wykończony czekaniem.
– Aż tak ci się śpieszy, żeby mnie opuścić? – Kobieta uwodzicielsko przejechała dłonią po kształtnym ciele, a jej rozmówca zmienił kolor na buraczany i wbił oczy w posadzkę.
– Nie… Skąd… Ja… Tylko… No… – Nie był w stanie niczego sensownego z siebie wykrztusić. Czarny wykorzystał ten moment słabości i bez zbędnej zwłoki podszedł bliżej. Przysunął się na tyle, że poczuł, jak chłopak dygocze, a potem bezceremonialnie pchnął go na krzesło. Usiadł na nim okrakiem i przejechał ciepłym językiem po szyi. Etap uwodzenia był dla Czarnego najbardziej upokarzający, ale pocieszał się myślą, że nie potrwa zbyt długo. Rzeczywiście, nie trzeba było czekać na erekcję, napierającą na rozporek spodni chłopaka. Seksowna kobieta uśmiechnęła się kusicielsko. Patrząc Michałowi głęboko w oczy, ścisnęła jego jądra z dużą siłą, aż zajęczał. Oczy wypełniły mu się łzami.
– Nic z tego! – rzekł władczym tonem kat, podnosząc się i patrząc z góry na zgiętego w bólu delikwenta.
Michał podniósł smutny wzrok na swojego oprawcę. Wiedział, że zasłużył na karę, ale jednak się jej nie spodziewał, a z pewnością nie w takiej formie.
– Przepraszam… – wyjęczał. – Ja już pójdę. – I ruszył w stronę drzwi. Wypadł na zewnątrz, a Czarny, już znudzony, podążył za nim nieśpiesznie. W zasadzie nie lubił zadawać cierpienia. Tak przynajmniej sobie mówił, ale ile w tym było prawdy? Czasami, gdy siedział sam w swoim ciasnym świecie, zadawał sobie to pytanie, jednak nigdy nie odnajdywał jednoznacznej odpowiedzi.
Wyszli na zatłoczony, szkolny korytarz. Michał z błyskiem szaleństwa w oku usiłował pojąć, co się działo, a Czarny mimowolnie zachichotał. Chwilę zajęło ofierze zorientowanie się w sytuacji. Pomogły w tym śmiechy i wskazywanie palcami czekających na dzwonek uczniów. Michał stał pośród znajomych twarzy belfrów i rówieśników całkiem nagi.
– To twój koszmar? – spytał pogardliwie Czarny, wciąż pod postacią pięknej wojowniczki, krzyżując ręce na piersiach. – Jesteś królem oryginałów, co? – prychnął, ale Michał go nie słuchał.
Gdy minął pierwszy szok, chłopak ruszył pędem w stronę wyjścia ze szkoły, zakrywając głowę rękoma. Odprowadziły go chichoty i szepty, a nawet krzyki nauczycieli. Po ich skonsternowanych minach, można było odgadnąć, że zastanawiali się, czy powinni go wysłać do dyrektora, wpisać naganę, czy wykonać telefon do rodziców. Golas w końcu dopadł do drzwi, niemiłosiernie upokorzony, ale zamiast wydostać się z koszmaru, wkroczył z powrotem do białego pomieszczenia, które zdążył już poznać zbyt dobrze.
Faza czwarta – pomyślał Czarny. Niewidoczny dla wszystkich świadków upokorzenia Michała, spokojnie pospacerował z powrotem do swego biura kołysząc biodrami.
– Czy… To jest sen? – wyjęczał zapłakany, skulony na podłodze licealista. – To musi być sen!
– Co jest snem, a co jawą, tutaj w miejscu pomiędzy jednym i drugim? Jeśli pytasz, czy naprawdę wykonałeś sprint korytarzem na golasa? Tak. Naprawdę. Naprawdę widziała cię Magda z pierwszej C. Jednak… To się skończy, bo choć nie śpisz, to nie umarłeś, za co właściwie powinieneś być wdzięczny.
– Wolałbym umrzeć! Wolałbym przestać istnieć!
Czarny zmarszczył czoło, bo te słowa drażniły go zawsze, jak zsuwająca się w bucie skarpetka.
– Doprawdy? Nie ma opcji “nie istnieć”. Jest tylko opcja istnieć zawsze, bez celu… – Znów poczuł pokusę zawołania windy. Pokazałby szczylowi, co oznacza wieczność i potępienie, ale… Tego jednego nie mógł zrobić. – No już, uspokój się, twoja kolej, ustalimy z czym przyszedłeś i wrócisz do domu – powiedział łagodniejszym tonem. Michał podniósł oszpeconą płaczem twarz.
– N… Naprawdę? Będę mógł wrócić do domu?
– Tak. – Czarny usiadł za biurkiem i uśmiechnął się przyjacielsko. Nieco pocieszony chłopaczek, powstał z klęczek i podszedł do kobiety. Zanim jednak zdążył usiąść na krześle, piekielny urzędnik wyrzekł słowa, które sprawiły, że chłopak pobladł i przybrał kolor otaczających go ścian.
– Poproszę twój numerek. – Uśmiech wyeksponował śliczne zęby dziewyczyny, a Michał uświadomił sobie, że nie ma przy sobie karteczki. Przepadła, wyparowała wraz z ubiorem.
– N… Nie… Nie mam go! Nie mam! Ale miałem sześć! Numer sześć, błagam! – padł na kolana, ale urzędnik pozostał nieugięty.
– Bez numerka nie pomogę. Proszę wziąć numerek.
– Proszę, tylko nie to, ja chcę do domu! – To mówiąc, desperat rzucił się do drzwi, ale te zniknęły, tak jak wcześniej się pojawiły, więc zaczął bezmyślnie walić pięściami w ścianę. Wreszcie poddał się i wziął numerek: sześć.
Cykl powtórzył się kilka razy, z każdą sekwencją bardziej zagłębiając się w psychikę nastolatka. Wreszcie kara dobiegła końca i roztrzęsiony chłopak podał urzędnikowi zakrwawiony papierek. Pokaleczył się, próbując wyskrobać drogę do wolności w miejscu, gdzie zniknęły drzwi.
– No dobrze. Widzę, że zostałeś do mnie wysłany po przywołaniu demona. Ponoć byłeś niezadowolony. W czym problem?
– Już w niczym. Proszę. Chcę do domu.
– W czym problem? – powtórzył z irytacją w pięknym głosie Czarny.
– No bo… No bo to chochlik wyszedł jakiś mizerny. Znalazłem rytuał na blackmagic.com i… Nawet nie spodziewałem się, że cokolwiek z tego wyjdzie. Taki tam, głupi akt desperacji. A jak już zaczęły strzelać iskry, świece pogasły i wypełzło takie… Małe mizerne… Nic. To mi mnie przypominało. Takie nic, tylko z piekła, a ja tak bardzo chciałem prawdziwego demona, który by wszystkim pokazał, że ze mną nie można zadzierać. Szydzą ze mnie wszyscy, podtapiają w kiblu na przerwach… A rodzice wolą siostrę i ja to dobrze wiem, chociaż udają, że niby wszystko w porządku, ale odkąd urodziło im się własne dziecko, mnie mają w dupie. Chciałem wszystkim pokazać. Zamknąłem chochlika w klatce po kocie i chciałem uciec, ale zamiast na zewnątrz, wszedłem tutaj. – Głos mu się trząsł, słowa co jakiś czas przerywała erupcja gorzkiego płaczu. Głupi smarkacz, zadarł z siłami, których nie rozumiał, a teraz… Ech, szkoda dzieciaka.
– Przyjęłam. Niestety, nie pojmujesz elementarnych zasad magii. Po pierwsze, w ofierze złożyłeś kota swojej siostry, do którego zwracałeś się per “popieprzony zesrus” więc raczej nie miałeś z nim emocjonalnej więzi. Ghede w ofierze przyjmą jedynie coś bardzo cennego. W dodatku niemożliwym jest przywołanie istoty o mocy większej, niż moc duchowa przyzywającego. Właściwie powiodło ci się tylko dlatego, że Papa Legba lubi koty w sosie własnym.
– Ale dlaczego znalazłem się tutaj?! Powiedziałaś, że żyję, ale przecież jestem w piekle, to znaczy, że umarłem!
– Jesteś w Pomiędzy – poprawił go urzędnik. – Zostałeś tutaj wysłany, bo Ghede mieli takie widzimisię. Powinieneś być wdzięczny, najwyraźniej uznali, że zasługujesz na szansę, by się oczyścić.
– Już dobrze! Będę grzeczny! Obiecuję! Tylko wypuść mnie już.
– To, jak postąpisz dalej, nie bardzo mnie obchodzi, ale chochlika klatka nie utrzyma. Chowaniec jest do ciebie przywiązany, jest uformowany z energii twoich najskrytszych pragnień, odszuka cię… Nie martw się, to już nie potrwa zbyt długo. Myśl o tym, co naprawdę cię uszczęśliwi. Staraj się nie myśleć o śmierci, bo… – Chciał jeszcze coś dodać, ale drzwi pojawiły się ponownie, a gdy się otworzyły, potężne ssanie zabrało chłopca z powrotem do świata ludzi. Czarny westchnął, a postać księżniczki rozpłynęła się, pozostawiając go w zwykłej, cienistej formie. Na szczęście transformacja wtórna nie była tak bolesna jak pierwotna.
Niczym na zawołanie, ekran komputera wyświetlił wiadomości. Zdążył już do tego przywyknąć. Zgrabna reporterka z poważną miną relacjonowała historię „Z ostatniej chwili”:
Nastoletni Michał Sielski ofiarą tragicznego pożaru, który strawił jego rodzinny dom. Strażacy nie ustalili jeszcze przyczyny tragedii, ale podejrzewają podpalenie. Sąsiedzi mówią, że nie widzieli nikogo podejrzanego, jedynie cień jakiegoś kilkuletniego dziecka. Rodzina chłopca przeżyła szok, gdy po powrocie z poszukiwań zaginionego wcześniej kota małej Matyldy – młodszej siostry ofiary – zastali dom w płomieniach. Policja usiłuje ustalić, czy jakiś kilkulatek może być odpowiedzialny za ten dramatyczny wypadek.
Ekran zgasł, a Czarny zasępił się. Wykonał obrót na krześle i spojrzał na windę, która samoistnie ruszyła. Życzenie Michała zostało spełnione. Ghede zawsze się wywiązywali, w przeciwieństwie do bóstw milczących. Szkoda tylko, że byli tacy sadystyczni. Choć właściwie ucięcie wieczności i ograniczenie cierpienia skazańca tylko do jej ułamka, można było uznać za łaskę.
Czarny łypnął na swój zegarek, ale wskazówki stały w miejscu. Więc to jeszcze nie koniec – pomyślał ze zgrozą. A zaczęło się tak dawno temu…
***
Było już późne popołudnie, gdy pozwolono im zakończyć pracę i wrócić do chatek. Sambene wszedł do wnętrza lichej, drewnianej konstrukcji, zlany potem, wykończony całodniową harówką i nieznośnym upałem. Sierpniowe słońce w stanie Luizjana nie znało litości. Dodatkowo potworna wilgoć i komary utrudniały życie nawet białym mieszkańcom plantacji, którzy wychodzili z domu tylko, jeśli musieli. Muskularny niewolnik zabił owada, który przysiadł mu na ramieniu. Mężczyzna wytarł się szmatą i uśmiechnął do żony, kołyszącej na ramionach niemowlę. Wyraz jej twarzy był nieobecny. Dziecko płakało, ale ona nie przystawiła go do piersi, by mogło się najeść.
– Kochanie… – zaczął Sambene, podchodząc ostrożnie do swojej małżonki. – Kochanie, czy ona nie jest głodna? – Żona spojrzała na niego tak, jakby jego głos przywołał ją z odległych krain.
– Nie wiem. Nie chce jeść. Cały czas płacze. Nie mogę już jej znieść. Weź ją. – Wcisnęła mu w ramiona kilkudniowe dzieciątko i usiadła na pryczy.
Mężczyzna utulił maleństwo i zaczął nim kołysać. Patrzył na jego jasną, brązową skórę. W niczym nie przypominało swym kolorem hebanowej czerni, dziedzictwa przodków Sambene i Ayo, ale było niewinne.
Niewolnik nie potrafił znienawidzić tej nieszczęsnej, zapłakanej istotki, nawet jeśli była owocem regularnych gwałtów, dokonywanych na Ayo przez ich właściciela. Monstre (jak go po cichu przezywali) najpierw promował kobietę do służby domowej, a wkrótce zaszła w ciążę. Mąż i żona błagali Ghede, żeby dziecko przyszło na świat czarne jak wulkaniczna skała, ale ich modlitwy nie zostały wysłuchane. Ayo nadal była w połogu, jednak obawiali się, że gdy tylko dojdzie do siebie, Monstre znów zacznie ją wykorzystywać. Nie interesował się dzieckiem, dla niego było kolejną własnością – niewolnikiem, którego będzie wyzyskiwał aż do śmierci. Młoda, piękna kobieta, której imię oznaczało “pełna radości”, przygasła i coraz częściej traciła kontakt z rzeczywistością. Wieczorami Sambene słyszał jak szepcze modlitwy, ale robiła to tak cicho, że nie był pewien do kogo się zwraca i o co prosi.
– Ayo… – zaczął nieśmiało, gdy wciąż bezimienne maleństwo wreszcie przestało krzyczeć. – Porozmawiaj ze mną. Wiem, że ci ciężko, ale…
Nie pozwoliła mu skończyć.
– Co ty możesz wiedzieć, Sambene?! – warknęła, jednak na tyle cicho, że dziewczynka się nie zbudziła. – Wiesz jak to jest, gdy Monstre zakrada się do ciebie w nocy, gdy wchodzi w ciebie, zasłaniając ci usta, a ty możesz tylko leżeć, drżeć, płakać i czekać na koniec? Wzywać imiona wszystkich Ghede, którzy milczą, a może nawet patrzą na ciebie drwiąco? Z nich wszystkich tylko jeden zna litość!
– Nie wiem jak to jest, Ayo, ale wiem jak to jest być mężem żony, której co noc dzieje się krzywda i być kompletnie wobec tego bezsilnym. Moim obowiązkiem jest cię chronić, ale nic nie mogę! Zabiją nas, jeśli się sprzeciwimy. Musimy… Zaraz. O kim mówisz? Kto ma litość? – Przyjrzał się badawczo swojej kobiecie, która spuściła wzrok i przygryzła wargę.
– Nie zrozumiesz – stwierdziła. Oparła się o ścianę i unikała spojrzenia męża, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu.
– Jeśli mi nie wyjaśnisz, z pewnością. Z kim rozmawiałaś? Kto do ciebie przyszedł? – Niepokój wyrywał się z piersi Sambene wraz z kołataniem serca. Bał się, że dudnienie dobywające się z jego wnętrza, dotrze do uszu wreszcie uśpionej dziewczynki i zbudzi ją.
– Baron Samedi… – wypowiedziała imię bardzo cicho, jakby lękała się, że Ghede zjawi się nagle i zdradzi wszystkie powierzone mu tajemnice.
Sambene zamarł i długo trwali oboje w ciszy.
– Czego zażądał? – zapytał w końcu, choć nie był pewny, czy chciał się dowiedzieć.
Ayo nie odpowiedziała. Spojrzała jedynie na trzymane przez męża maleństwo.
***
Po zmroku Sambene, upewniwszy się, że Ayo i dziecko śpią, wymknął się z chatki. Serce waliło mu jak młotem. Gdyby któryś ze stróżów zobaczył teraz niewolnika, z pewnością zostałby uznany za zbiega.
Do jego uszu doszły śmiechy i donośne pijane głosy. Grupa crackers pełniąca nocną wartę grała w karty, popijając bimber. Skulił się i skradał jak kot, unikając okręgu światła rzucanego przez lampę naftową, którą pokerzyści ustawili na niewielkim stoliczku pomiędzy sobą. Dziękował bogom za kolor swojej skóry, który pozwolił mu stać się niemalże niewidocznym w gęstym mroku.
Gdy oddalił się na tyle, że awanturnicze okrzyki przegranego przycichły, puścił się biegiem w stronę roztaczającego się nieopodal granic plantacji bagna. Wpadł pomiędzy nisko pochylone wierzby. Kołysane wiatrem witki zamiatały podmokłą glebę. Z komarami było tutaj jeszcze gorzej niż na polach bawełnianych, ale nie krwiopijcami się teraz przejmował. Padł na kolana i palcem narysował w błocie dwa symbole: wpierw Papy Legby, później Barona Samedi.
– Papo Legbo – wyszeptał. – Nie mam dla ciebie słodkości, ani rumu, które tak lubisz. Nie posiadam nic, co mogłoby skłonić cię do przybycia w to nieprzyjemne miejsce. Jeśli jednak mnie słyszysz: błagam, otwórz portal do zaświatów i niech Baron Samedi stanie przede mną, niech wysłucha mojej propozycji, jeśli mu to miłe. Błagam was ja, bezwartościowy, zdesperowany, ale usłużny Sambene. – Po tych słowach uniósł głowę i ugryzł czubek kciuka, aż skóra na opuszku pękła. Wycisnął kilka kropli krwi na oba symbole. – To moja jedyna ofiara. Błagam… Błagam przyjmijcie ją. – Głos mu drżał niczym uderzona struna.
Gdy po upływie dłuższej chwili wciąż nic się nie działo, zaczął szlochać. Krople łez rosłego Afrykańczyka spadały na podmokłą ziemię, natychmiast w nią wsiąkając. Wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się smukła, wysoka postać w eleganckim fraku i cylindrze. Spacerowym krokiem posuwała się do przodu, w prawej ręce trzymając długą laskę.
– Już dobrze, jestem – powiedział dudniącym basem jegomość.
Sambene zadygotał. Nie ośmielił się podnieść wzroku na przybysza. Widział tylko, jak czubki jego wypolerowanych butów zbliżają się, nie pozostawiając na błocie odcisków.
– Cóż jest tak ważnego, że ronisz krew i łzy? – Baron Samedi końcem laski zadarł brodę Sambene i zmusił niewolnika do podniesienia spojrzenia.
Wizerunek najwyższego Ghede strwożyłby niejednego śmiałka. Jego oblicze stanowiło połączenie cech ludzkiej twarzy i nagiej czaszki. Przez cienką jak papier, czarną skórę przebijała biel kości, a źrenice płonęły karmazynem. Nie sposób było rozpoznać, kiedy boski władca uśmiechał się, a kiedy srożył. Oczy zaś były czeluścią i otchłanią, która spoglądała w głąb człowieka, wydobywając na powierzchnię wszystkie sekrety.
– P… Panie… – wyjąkał nieśmiało Sambene.
– Och, nudzisz mnie, śmiertelniku! – westchnął baron i wsparł się na lasce. – Wezwałeś Papę Legbę i mnie. Przybyłem, więc mów czego chcesz. Lepiej też, by twoja propozycja była warta zachodu.
– T… Tak. – Niewolnik całą siłą woli stłumił lęk i przełknął ściskającą gardło kulę strachu, pozwalając by zaległa ciężko w żołądku. – Chodzi o moją żonę, Ayo. Podobno… Ona również złożyła tobie, o najwyższy z wysokich, propozycję kontraktu.
– Ach tak. Na życie tego białego prostaka. Owszem. Jego życie, w zamian za życie dziewczynki. Dałem już twojej kobiecie słowo, a ja nigdy nie wycofuję się z umowy. Czego więc chcesz?
– Mój panie, chcę zmienić ten kontrakt. Błagam, weź mnie. Weź mnie zamiast dziewczynki.
Baron Samedi zamyślił się chwilę, a może po prostu udawał. Odparł jednak:
– Nie mogę. – Wzruszył nonszalancko ramionami. – To znaczy, mogę co zechcę, ale nie chcę. Obiecałem już dziewczynkę Maman Brigitte. Ona lubi dzieci. Będzie jej z nami dobrze. Lepiej niż tutaj w każdym razie. – Machnął dłonią w geście pełnym niesmaku i odrazy. Zwrócił spojrzenie na skulonego u swoich stóp mężczyznę. – Mam jednak dla ciebie inną propozycję.
Sambene, który usłyszawszy odmowę skrył twarz w dłoniach i gotów był utonąć w odmętach rozpaczy, podniósł na bóstwo oczy pełne nadziei.
– T… Tak? – spytał piskliwie, jak gdyby strach i smutek zmieniły go w mysz.
– Kochasz żonę – stwierdził Baron. – Wiedz, że pakt który zawarła skazuje ją na potępienie. Dokonywanie morderstwa za moim pośrednictwem nie jest może karalne z karmicznego punktu widzenia… – Przerwał gdy spostrzegł zagubienie w oczach słuchacza. – Nieważne. Po śmierci trafi do piekła. Do ciemnej strony zaświatów, mojej domeny. Jeśli chcesz, by przyjął ją Papa Ghede… – Zawiesił głos dla dramatycznego efektu. – Oddaj mi swoją duszę, a jej zostanie oczyszczona. – Cynobrowe źrenice błysnęły. – Zgoda?
Sambene ucisnął dłońmi skronie. Wszystkie te informacje wlewały się do jego głowy zbyt wartkim strumieniem, by zdołał wszystko pojąć. Chciał uciec, zapomnieć o tym spotkaniu i wrócić do niewolniczego życia, które nagle zdało mu się wcale niezłe.
– Myślisz o ucieczce? – prychnął Baron Samedi. – Twoja żona ma wyjątkowego pecha. Nie ma gorszej rzeczy od tchórzliwego męża. Może winisz ją za to, co zrobiła, ale skoro nie miałeś odwagi jej bronić…
– Zgoda. – Przerwał przemowę nagle ośmielony Afrykańczyk.
– Doskonale! Zatem wszystko ustalone. – Najstarszy Ghede wyciągnął dłoń do swej ofiary. Uścisk przypieczętował umowę. – Papa Legba przyjdzie po ciebie i wyjaśni ci twoje nowe powołanie. Do zobaczenia.
Zjawa rozpłynęła się we mgle, pozostawiając Sambene samotnego pośród cichych, płaczących wierzb i bzyczących chmar komarów. Księżyc wysunął się zza kotary chmur, nadając swym blaskiem błękitny odcień plecom skulonego nieszczęśnika.
***
Musiał zasnąć, nie wiedząc nawet kiedy, bo obudził go kopniak w brzuch. Ze świstem wykrztusił powietrze i zwinął się w kłębek. Zaraz jednak silne ramiona szarpnęły nim i skrępowano mu ręce. Crackers. Znaleźli go.
Nie stawiał oporu, gdy zaczęli go wlec z powrotem w stronę plantacji. Zarzucona na szyję lina podduszała go, więc wspierał się na nogach, próbując złapać powietrze. Związane za plecami ręce nie mogły stanowić ratunku. Droga, którą nocą pokonał w kilka minut, dłużyła się teraz w nieskończoność. W końcu jednak dotarli przed biały dworek. Niewolnika przywiązano do drewnianego słupa, nie omieszkując jeszcze wymierzyć w jego twarz ciosu pięścią. Dla zasady.
Monstre – szczupły, elegancki mężczyzna koło czterdziestki w białej, luźnej koszuli z bajronowsko postawionym, wygniecionym kołnierzykiem siedział w wygodnym fotelu na werandzie i od niechcenia studiował jakiś papier. Na siedzisku obok spoczywała żona plantatora wyprostowana jak struna w eleganckiej białej kreacji z miną sugerującą, że zdecydowanie wolałaby teraz odpoczywać w chłodnym wnętrzu rezydencji. Co rusz ponaglała wachlującą ją niewolnicę.
– Najdroższy. Racz proszę uporać się z tym jak najszybciej – wysapała porcelanowa dama z niemałym trudem. Mężczyzna leniwie uniósł spojrzenie znad pisma i przeniósł wzrok na skrępowanego niewolnika.
– Foreman – zaczął znużonym głosem. – Czy twoim zadaniem nie jest pilnować, by bydło pozostawało w swoich zagrodach? Za to, chyba, tobie płacę.
Niewysoki, acz barczysty chłop, zdjął z głowy słomkowy kapelusz i skinął głową.
– Tak jest panie, ale… W nocy ich nie widać. Patrolujemy teren… Regularnie, jednak… Ten nieomal się wymsknął. Na szczęście tępy czarnuch postanowił się zdrzemnąć. – Po ostatnich słowach tej, z wysiłkiem ułożonej tyrady, zarechotał. Pracodawca nie był jednak rozbawiony.
– Cóż z tego, że go znaleźliście?! – wrzasnął niespodziewanie, aż jego małżonka podskoczyła w fotelu. – Zdajesz sobie sprawę, ile taki niewolnik kosztuje? Młody i zdrowy?! A teraz, przez Twoją niekompetencję, muszę go ukarać, żeby innym nie przyszło do głowy uciekać! – Zerwał się z fotela i rzucił papiery gorejąc furią. Chwycił palcat, który leżał obok niego i zbliżył się. Sambene odruchowo zacisnął powieki, spodziewając się ciosu, ale bacik świsnął i wylądował na twarzy foremana. Uderzenie powaliło mężczyznę, a ten splunął krwią i otarł policzek wierzchem dłoni. – Zajmij się tym, bez fuszerki. Niech się smaży na słońcu aż pozostali skończą pracę. Żadnej wody i jedzenia. Potem zbierz wszystkich czarnuchów przy dębie i niech sobie przypomną, co ich czeka, jeśli spróbują uciekać. Czy wyrażam się jasno?
– Tak, panie – odparł nie bez wysiłku podwładny.
– Jeśli to się powtórzy, foreman, wyrzucę cię na bruk razem z żoną i czwórką twoich bachorów. Dopilnuję też, byś nigdzie nie znalazł zatrudnienia. Rozumiesz?
Skarcony mężczyzna skinął głową. Monstre uspokoił się nieco, splunął w twarz Sambene i wrócił do domu trzaskając drzwiami. Zmieszana małżonka podążyła za nim.
Dzień był długi i upalny. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, związany pośrodku pustego placu niewolnik z ledwością zachowywał przytomność. Wreszcie poczuł jak go rozwiązują i ciągną w stronę dużego drzewa. Jego bracia i siostry zebrali się wokół, zagonieni przez uzbrojonych w baty i kije stróżów. Ostatkami świadomości szukał wśród tłumu twarzy Ayo, ale nie udało mu się wypatrzeć ukochanej. Foreman wystąpił naprzód z liną i zaczął coś wykrzykiwać w stronę przerażonych niewolników. Dwaj biali utrzymujący Sambene w pionie pchnęli go w stronę kata, który zarzucił pętlę na jego szyję. Lina zatrzeszczała pod napięciem i ciężarem. Łkania i westchnienia utonęły w nagłej ciszy. Cały świat przewrócił się jakby i zawirował, szczegóły zaczęły się zamazywać, aż w końcu pozostały jedynie kolorowe plamy.
Wisząc bezwładnie Sambene obserwował teatr cieni i konturów. Spektakl, z którego został nagle wyrwany. Świat wyglądał teraz tak, jak gdyby ktoś zalał wodą olejny malunek.
– Z tej perspektywy to nic takiego, nie uważasz? – Głos dochodził z góry, ale wciąż skrępowany mężczyzna nie mógł zadrzeć głowy, by poszukać jego źródła. – Ach, no tak, wciąż jesteś po części tam, poczekaj. – Postać zeskoczyła z gałęzi, na której do tej pory była przycupnięta i wylądowała na ziemi z kocią gracją. Papa Legba uśmiechnął się. Przypominał starca o ciemnych, burgundowych źrenicach i był jedynym wyrazistym rysem w nowym surrealistycznym świecie. Miał na sobie wyłącznie przykrótkie spodnie w czerwono-czarne paski oraz kapelusz ozdobiony barwnymi piórami i kocią czaszką. – Chodź no tutaj. – Schylił się i szarpnął, odrywając duszę zmarłego od ciała.
Wyswobodzony mężczyzna przyjrzał się swoim dłoniom. Przypominały cień, gdyby cień mógł tak zgęstnieć, by stać się formą, a nie jedynie grą światła.
– I co teraz? – zapytał zmarły.
– Idziesz ze mną – odparł Papa Legba wzruszając ramionami. Sięgnął po pęk kluczy rozmaitych rozmiarów i kształtów. Niektóre były ogromne i ciężkie, inne znów małe i niepozorne. – Przy okazji. Od teraz nazywasz się Czarny.
– Jak? – obruszył się były niewolnik. Dość nasłuchał się wyzwisk na tle swojego koloru skóry.
– Ot, takie poczucie humoru z zaświatów. Przyzwyczaisz się. Tak jak mówię, z naszej perspektywy większość waszych spraw jest po prostu… Śmieszna. Sam zrozumiesz. – Legba wciąż przeglądał klucze. Naraz panujący spokój przerwał przeraźliwy lament kobiecy, który zdawał się wypełniać cały obraz i wprawiać w drganie wszystko wkoło, w tym samego Czarnego.
– Co to?
– Baron Samedi właśnie wypełnił swój kontrakt z Ayo. To co słyszysz to echo rozpaczy, której doświadcza obecnie małżonka twojego poprzedniego właściciela. Chodźmy już.
Papa Legba odnalazł w końcu niewielki klucz wykonany z kości. Był tak charakterystyczny, z wieloma skomplikowanymi załamaniami i zagięciami na całej długości, że Czarny podejrzewał, iż bóg tylko zgrywał się, udając poszukiwania. Uśmiech, który posłał mu patron skrzyżowań i bram, potwierdził to przypuszczenie.
– Tu nie ma żadnych drzwi – zauważył Czarny, ale grymas bóstwa tylko się poszerzył.
– Z tym kluczem wszystko jest drzwiami – oświadczył bożek i gdy wyciągnął kostur przed siebie, Czarnego oślepiło jaskrawe światło sączące się z krawędzi niewidzialnego portalu. Gdy znów otworzył oczy, znajdował się w śnieżnobiałym pomieszczeniu. Po przeciwległej stronie, za biurkiem, znajdowała się jeszcze osobna mała przestrzeń, która o tyleż zafascynowała niewolnika, że nie potrafił ustalić, do czego mogła służyć. Może do wypróżniania? Niewielki kącik za toporną kratą niepokojąco żółciło światło naftowej lampy. – Witaj w Pomiędzy. – Papa Legba gestem obu rąk wskazał na całość niewielkiego pokoju.
– Pomiędzy?
– Tak. Miejsce pomiędzy dwoma polarnymi biegunami zaświatów. Tutaj trafiają ludzie jeszcze nie ocenieni, których trzeba… Popchnąć. W takim, czy innym kierunku. Będziesz zajmował się jednostkami, które ci przekażemy. Nigdy nie kwestionuj naszych wyroków, nie próbuj oceniać ludzi, których tu spotkasz i nie podejmuj samodzielnych decyzji. Wszystko, co będzie ci potrzebne do wykonania pracy znajdzie się w dokumentacji interesanta. Dowiesz się tam w jakiej postaci go przyjąć, jakie wyegzekwować tortury…
– W jakiej postaci? Tortury? – Spodziewał się czegoś zupełnie innego: ciemnego miejsca, w którym będzie odczuwał nieskończony smutek. Czuł się natomiast całkiem normalnie, nie licząc zawrotu głowy, o który przyprawił go monolog Ghede.
– Jesteś teraz zmiennokształtnym. Ani człowiekiem, ani bogiem, ani potępioną, ani zbawioną duszą. Jeśli zaś chodzi o tortury… Żeby ktoś zrozumiał, jaką ścieżką chce podążyć, trzeba go skrzywdzić. To nawet zabawne, zwłaszcza, że większości z nich nie pozostaje dużo czasu. Trafiają tutaj tuż przed śmiercią, choć rzadko o tym wiedzą. Czasami dajemy im szansę jej uniknąć, dając wskazówki, czego nie robić, ale wiesz jacy są ludzie. Powiesz im, by nie myśleli o różowych słoniach i właśnie o nich zaczynają myśleć. Zawsze wydaje im się, że próbujemy ich oszukać. Rozumiesz, co masz robić? – Czarny skinął w odpowiedzi. – I najważniejsze. Nigdy, przenigdy nie wołaj windy. – Papa Legba wskazał na mały pokoik. Czarny nadal nie wiedział jednak, do czego mógł służyć. – I nie wpuszczaj do niej nikogo. To portal do niebios, czy piekieł, ale zarządzanie duszami jest wyłącznie naszym obowiązkiem. Masz. – Ghede wręczył Czarnemu srebrny zegarek kieszonkowy. Zmarły chwycił przedmiot i otworzył klapkę.
–To zegarek, jest godzina piąta trzydzieści. Gdy pokaże szóstą, wypełnisz swój kontrakt i będziesz wolny. Ostatnia rzecz. – Legba dotknął trzema środkowymi palcami czoła Czarnego. – Teraz umiesz też czytać i pisać we wszystkich językach. Do zobaczenia.
Po tych słowach, Papa Legba udał się do windy. Zasunął za sobą kratę i uśmiechnął się raz jeszcze, by za moment rozpłynąć się w obłoku dymu, choć grymas wisiał w powietrzu jeszcze przez jakiś czas, niczym zbliżający się do nowiu księżyc. Czarny pozostał sam, z węzłem gordyjskim pytań w głowie. Do dziś nie udało mu się go rozciąć mieczem jednoznacznej odpowiedzi.
***
Z potoku wspomnień wyrwał go sygnał komputera. Kolejna dusza, którą trzeba będzie naprowadzić na właściwy tor. Naraz jednak stało się coś dziwnego. Drzwi pojawiły się, zanim Czarny został poddany przemianie, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Do pomieszczenia weszło… Maksymalnie dwuletnie dziecko. Dziewczynka, co można było rozpoznać po różowym śpioszku i związanych kokardką, cienkich blond włosach.
Rozejrzała się po pomieszczeniu z ciekawością i zaczęła stąpać chwiejnie w stronę biurka. Oszołomiony urzędnik spojrzał na ekran i zaraz wszystko stało się jasne. No, prawie. Poderwał się z krzesła i podszedł do malucha. Chwycił ją i podniósł, niepewny, co powinien zrobić. O dziwo, nie wyrywała się i nie zaczęła płakać, choć patrzyła przecież na potwora. Wielkimi oczami przyglądała się pozbawionej rysów twarzy i, zamiast wpaść w panikę, zachichotała. Ciepły, radosny dźwięk wypełnił pomieszczenie i wnętrze stwora.
Teraz też zaświtała mu nowa myśl. Postanowił ukryć dziecko, ale musiał się pospieszyć. W panice dreptał przez chwilę w miejscu, zastanawiając się gdzie może podziać dziewczynkę. Szafka! Przypomniał sobie o wnęce w biurku i błyskawicznie ruszył do celu. Mała istotka zmieściła się, ale nie chciała siedzieć spokojnie. Przestała się wiercić dopiero, gdy jej nowy przyjaciel padł na podłogę w konwulsjach. Resztkami sił Czarny zdołał wyciągnąć rękę i zatrzasnąć drzwiczki. Podniósł się, będąc już pod postacią muskularnego mężczyzny. Długimi włosami niemal zamiatał podłogę. Wbił przeszywające spojrzenie jasnych źrenic w drzwi i czekał w napięciu, którego od dawna nie odczuwał. Gdyby miał serce, nie wątpił, że waliłoby mu o piersi jak oszalałe.
Do pomieszczenia wkroczyła kobieta w cienkiej jedwabnej koszuli nocnej, wyraźnie poplamionej krwią. Wzrok przybyłej był obłąkańczy, a rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony. Rozglądała się niepewnie po nowym pomieszczeniu, drżąc na całym ciele. Z wieloma przypadkami miał dawny niewolnik do czynienia na swej służbie u bogów, ale tym razem tak go pochłonęła dziwność zdarzeń i tak poruszyły wyczytane z monitora informacje, że nie potrafił drgnąć ani przemówić. Patrzył więc tylko, jak na wpół przytomna kobieta sunie błędnym wzrokiem po ścianach, mamrocząc:
– Kruk nawet ochrypł… Nie! – Spojrzała nagle na urzędnika. – Nie to! By nóż nie dojrzał rany, którą zada, by przez zasłonę nie przejrzało niebo… Gdzie ona? – Czarny wzdrygnął się i chrząknął. Nie widział cienia pożądania w oczach kobiety. Magia Ghede nie działała tak, jak powinna. Czy to był jakiś test? Jakaś próba, której został poddany tuż przed końcem swej kary?
– Proszę wziąć numerek – odparł, gdy wreszcie przypomniał sobie kwestię, którą wypowiadał już tysiące razy.
– Gdzie? – powtórzyła kobieta ignorując polecenie. – Należy mi się moja rola, gdzie? Gdzie jestem? – Jej wzrok wydał się jakby mniej zamglony, gdy artykułowała ostatnie pytanie.
– W Pomiędzy. Numerek. – Wskazał palcem maszynę, ale kobieta nie usłuchała.
– Prawda, że mi się należy? Złożyłam… I moje ręce… – Spuściła wzrok na pokryte szkarłatem dłonie. – Mają twoich farbę. – Zadygotała i przez moment jakby miała zalać się łzami, za chwilę jednak zaśmiała się w szaleńczym zachwycie. – Będę wspaniała! Wszyscy będą o mnie mówić, aż bruk Broadwayu zacznie skandować me imię! Zostanę nową Meryl Streep, prawda? Zapomną o poprzedniej gafie, jakżeby mogło być inaczej? Warto było, nie mam wątpliwości. Powiedziałam mu: bierz, cokolwiek. On powiedział “dziecko”, odparłam: daj mi sztylety. Stałam się nią! Ostateczne poświęcenie, ale warto było. Ale gdzie ona jest? – Czarny tracił powoli cierpliwość. Nawet nie spostrzegł, kiedy zacisnął dłonie w pięści tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Walczył z chęcią wysłania tej kobiety w bezpowrotną podróż do jedynego miejsca, na które zasłużyła.
– Gdzie jest kto? – zapytał.
– Nie przyszedł po nią, zgubiła się… Pamiętam tylko, że wzięłam nóż kuchenny i… Krew. A potem nic. Potem tutaj. Czy już ją zabrał?
Cierpliwość sługi Ghede była już na wyczerpaniu, gdy z szafki rozległ się dziecięcy płacz. Zamarł i wbił wzrok w kobietę, jednak ona również nie ruszyła się z miejsca. Wsłuchiwała się w znajomy dźwięk, poruszając wargami, jakby próbowała przypomnieć sobie właściwe słowa.
– Nigdyż te ręce nie będą czyste? – zapytała w końcu.
Rozejrzała się znów po pomieszczeniu i usiadła na krześle. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać, jednak widok ten nie wzbudził litości w Czarnym. Zamiast tego, przed oczyma stanęła mu Ayo i jej bezimienna córeczka. Czy Ayo też przeszła podobną próbę? Czy może zabiła niewinne dziecko bez zaliczania boskich testów? Czekała z niecierpliwością na śmierć Monstre, gdy on – Sambene – wisiał na drzewie, zaprzedawszy swoją własną duszę… Niewolnik poczuł jak wzbiera w nim gniew pogrzebany przed laty, stłumiony przekonaniem, że to co stracił, poświęcił w imię miłości. Czyżby przyczynił się po prostu do ocalenia samolubnej duszy?
– Zaprowadzę cię do niej, jeśli chcesz – powiedział.
Kobieta drgnęła i uniosła na niego załzawione spojrzenie.
– Naprawdę? – spytała, a on skinął i wskazał dłonią w stronę windy.
Kobieta podniosła się i ruszyła w kierunku, który wyznaczył jej muskularny mężczyzna. On sam też się zbliżył. Nie potrafił powstrzymać drżenia dłoni, miał wrażenie, że głowa zaraz mu pęknie, jak gdyby duchowa forma odczuwała fantomiczne dudnienie serca i pęd krwi do skroni. Kierowany wyłącznie chęcią wyrównania jakiegoś rachunku, którego jeszcze nie potrafił ułożyć w głowie, wcisnął przycisk, budząc maszynę.
Drzwi otworzyły się powoli i ze zgrzytem. Ze szpary wylał się gęsty, czarny dym, który błyskawicznie wypełnił całe pomieszczenie. Urzędnik zaświatów instynktownie zacisnął powieki.
Gęsta mgła wpychała się we wszystkie szczeliny częściowo ludzkiej formy sługi Ghede. Nie mógł wydać okrzyku i nie słyszał też kobiety, ale zaraz przypomniał sobie o ukrytym w biurku dziecku. Chciał doczołgać się do małej, ale nie widząc niczego, nie mógł mieć pojęcia, czy w ogóle przemieszcza się we właściwym kierunku. Gdy znalazł się na granicy świadomości, wszystko nagle wróciło do normy. Chaos, panika i ból zniknęły, tak samo jak się pojawiły – niespodziewanie.
Coś jednak się zmieniło. Zniknęła nie tylko pokryta krwią, obłąkana kobieta. Przepadły też wszystkie meble. Umarły znalazł się samotnie w pustej, białej przestrzeni. Przed sobą spostrzegł tylko srebrny kieszonkowy zegarek. Sięgnął po niego i odczytał godzinę. Wskazówka drgnęła i wybiła szóstą. W tej samej chwili pojawiły się przed nim drzwi. Drewniany portal pośrodku nicości. Cały rozdygotany podniósł się z podłogi, zaciskając długie, szponiaste palce na prezencie od Papy Legby. Nacisnął klamkę i wkroczył do pomieszczenia, które znał aż za dobrze. Tyle tylko, że nie on siedział tym razem za biurkiem.
Z przeciwległego końca uśmiechała się do niego Ayo, piękna jak w dniu, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
– Proszę wziąć numerek. – Uśmiechnęła się, pokazując szereg perłowych zębów.