Znalazłem ołówek i kilkanaście kartek papieru na jednej z półek w piwnicy. Wcześniej zbiegłem na dół wąską klatką schodową, zataczając się i obijając o ściany – za każdym zakrętem spodziewałem się kogoś spotkać. Nie było nikogo. Gdy skończyły się schody, zmusiłem się jeszcze do parunastu kroków, coraz bardziej zgięty wpół, w końcu uderzyłem lekko głową w betonowy słup podtrzymujący strop. Lekko – ale ostatecznie. Teraz półleżę, półsiedzę na zimnych kafelkach, obok regałów. Ołówek i papier były w zasięgu ręki.
Tak, “znalazłem” to niewłaściwe słowo, przecież wcale nie szukałem, przybory do pisania po prostu tu były. Nie wiem, dlaczego je wziąłem. Być może będę pisał, póki będę żył, ale myślę, że będę żył, dopóki będę pisał.
Krew ścieka mu ze skroni po policzku, a potem kroplami spada na brudnordzawą koszulę. On jednak nie zwraca na to uwagi. Ołówek trzyma w prawej dłoni, lewą przyciska kartki do uda, które służy ma za podkładkę. Gęste światło wlewa się wąskimi pasami przez dwa okienka bez szyb, wysoko pod sufitem.
Tak niewiele pamiętam z ostatnich dwunastu lat, nie mam nawet jasności, po co wbiegłem do budynku, choć przecież jestem tutaj nie dłużej niż kwadrans. Na dachu nie było strażników, metalowe drzwi otwarte na oścież, dookoła huk i gorąc, niebo wybuchało już na horyzoncie – więc wbiegłem. Ale przecież nie chciałem uciekać, niczego nie chciałem. I dalej nic nie chcę, nawet umierać, dlatego to takie dziwne, że piszę, bo choć papier i ołówek znalazły się same, to przecież ja piszę, moja ręka, moje oczy, moje myśli.
Tak niewiele pamiętam, nie więcej niż kilka obrazków. Na przykład, gdy – może po raz pierwszy – widziałem na niebie ciemne cielsko windreavera, z czterema potężnymi silnikami po obu jego stronach. Palące przedpołudniowe słońce miałem po lewej stronie, musiałem dłonią osłonić oczy i dopiero wtedy zobaczyłem, jak zawraca nad obozem, cały czas obniżając wysokość lotu. Gdy w końcu przeleciał nad nami, zrozumiałem, że jest gigantyczny – wcześniej brakowało punktów odniesienia, był tylko maleńkim trójkącikiem, potem stożkiem, wreszcie olbrzymem, już bez kształtu, bo zasłaniającym całe niebo. Z kilkunastu namiotów naszego chungu tylko jeden wytrzymał podmuch wiatru, a podniesiony z ziemi pył, wirując w powietrzu, kłuł w oczy i ranił policzki niemal do krwi. Wszystko trwało może pół minuty, a naprawy zajęły nam całą resztę dnia. Po wodę ruszyliśmy dopiero wieczorem – ja ciągnąłem wózek, a Chidibube dźwigała stągiew na głowie.
Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, już wtedy wiedziałbym – a podczas każdego wyjścia z obozu jedynie utwierdzałbym się w tym przekonaniu – że nie zabije nas ani brak wody, ani głód, ani nawet czerwonka. Nie skończymy w jednej czy drugiej eksplozji, ale będziemy opuszczać życie kawałek po kawałku. Najpierw skończą się pytania, jak minął dzień, potem pozdrawianie gestem sąsiadów po wyjściu z namiotu – i tak dalej, jak błotna lawina. Każda sprawa będzie warta coraz mniej zachodu, a już na pewno coraz mniej słów, odpuścimy warty nocne, potem przestaniemy się w ogóle pilnować, bo przed czym? W końcu ktoś spojrzy na suche mięso konokono i pomyśli: nie mam siły kroić, gotować, opiekać nad ogniem, cóż złego się stanie, jeśli tego nie zrobię? Wykończy nas niemoc – tak wtedy bym pomyślał i chyba bym się nie pomylił.
Cały czas jednak nosiłem wodę z Chidibube. Mogłem zajmować się tym sam, ale chifu uważał, że to praca kobiet. Pozwolił mi na wyprawy w charakterze ochroniarza tylko dlatego, że nie traktował mnie poważnie. Byłem potrzebny, ale nieważny. Byłem duży – ale nieistotny. Nauczył tak myśleć wszystkich, a na końcu także mnie.
Tak niewiele pamiętam, nie więcej niż kilka obrazków. Zawsze, gdy wybuchało niebo, uciekaliśmy do jaskiń i zawsze ktoś nie zdążył. Pamiętam dzień, w którym nie zdążyła Chidibube. Biegłem, ile sił w nogach, łydki piekły ze zmęczenia albo od ognia, ale nie odwracałem się i dziś nie mam pojęcia, czy upadła, czy po prostu dała spokój. W jaskini dyszałem jak hiena, na nogach utrzymał mnie tylko napierający ze wszystkich stron tłum, z trudem krzyknąłem “wa!” w czasie liczenia. Chifu wywoływał nas po kolei, nie odpowiedziała tylko ona. Zwykle brakowało kilku, albo nawet kilkunastu “wa!”, a tym razem tylko tego jednego. Nie pamiętam złości ani ulgi, ale od tamtej pory chodziłem po wodę sam.
Po pierwszym windreaverze – to znaczy takim, który wydawał się pierwszym, nie pierwszym w ogóle, ale pierwszym, którego pamiętam – przylatywały kolejne, rzadko, lecz regularnie. Nie widziałem w tym powodów do świętowania, ale wznosiłem ręce ku niebu razem ze wszystkimi. Wydawało się, że wystarczy podskoczyć, żeby sięgnąć czarnego kadłuba. Niektórzy nawet skakali, ale równie dobrze mogliby skakać w nocy, żeby dosięgnąć gwiazd. Sam nie skakałem, choć byłem najwyższy. Wiedziałem, że nic to nie da.
Każdy przelot oznaczał pracę przy naprawie szkód, a każda praca oznaczała odłożenie na później pozostałych obowiązków – dźwigania chrustu, marszów po wodę, naprawy ubrań, czyszczenia latryn, czy wybierania konokono spod kamieni. Czasem próbowałem zebrać całą siłę i pracować dwa razy ciężej, ale było mi trudno, bolały kolana, głowa opadała na pierś, oczy nie dostrzegały szczegółów. Kiedy już nie potrafiłem rozróżnić kierunków, siadałem na piasku ze skrzyżowanymi nogami i czekałem, aż orientacja wróci – a wracała tylko wtedy, gdy nie myślałem o niczym, nawet o modlitwie o czyste, spokojne niebo.
Ołówek wyślizguje mu się spomiędzy palców. Nie wypuszcza kartek, gdy obiema dłońmi na ślepo przeszukuje podłogę dookoła siebie. Ołówek nie odturlał się daleko, utkwił na fudze między kafelkami. Kartki są pogniecione, rozprostowuje je na udzie i prasuje kantem dłoni. Gdy potrząsa głową, kropla krwi spada na papier. Ściera ją kciukiem, a razem z nią znika kilka słów.
Gdy przylatywał helikopter, niektórzy mylili łopot wirnika z wybuchami i zaczynali biec w stronę jaskiń. Nigdy nie miałem tego problemu. Helikopter lądował na dziedzińcu Magazynu. Wiedzieliśmy, że Magazyn ma dziedziniec choć nikt z nas tam nigdy nie był – strażnicy strzelali pod stopy każdemu, kto podszedł zbyt blisko, a czasem nie pod stopy, tylko w nogi, klatkę piersiową lub głowę. Widzieli doskonale w dzień, a czasem wydawało nam się, że jeszcze lepiej w nocy. Gdybym teraz miał siłę, wstałbym i poszukał tego dziedzińca. Czy jest tam studnia? Czy ktoś jej pilnuje? Czy musiałem godzinami chodzić po wodę, choć było jej pod dostatkiem tuż pod nosem? Nie dowiem się już, ale cieszę się, że przynajmniej potrafię zadawać te pytania.
A przecież nie tak dawno nie zastanawiałem się nawet, czemu niemal w samym centrum obozu stoi zamknięty piętrowy budynek, z jednymi podwójnymi drzwiami na wschodniej ścianie, przez które nigdy nikt nie wchodzi ani nie wychodzi, z grubymi deskami i metalowymi sztabami na oknach. I ze strażnikami, którzy całą dobę spacerują po dachu i strzelają bez zadawania pytań, każdy w ciemnych goglach i z chustą lub maską zasłaniającą twarz. “To jest Magazyn, tam nie chodź. Tam nic”, powiedział chifu, a ja pokiwałem głową. Magazyn czego? Nie myślałem o tym. Namioty mojego chungu rozstawione były na wschód od budynku, nie dalej niż sto metrów. Co rano słońce odbijało promienie od metalowych drzwi, co wieczór sztywne sylwetki strażników odcinały się na tle pomarańczowego nieba, nic bardziej niezwykłego od gorącego wiatru z pustyni. Dookoła dziesiątki innych chungu, setki namiotów, tysiące ludzi – i żadnej interakcji, poza pojedynczymi nabojami, z których każdy nazywał się “nie podchodź”.
Helikopter przylatywał rzadko, zawsze rano, zawsze z północy, odlatywał tego samego dnia, ale w różnych kierunkach. Duża maszyna, a jednak drobinka przy windreaverach.
Na chwilę przestaje pisać, wciąga powietrze przez usta – z trudem, jakby się zatkał. W końcu po prostu przestaje oddychać, oczy wywracają się białkami na wierzch, bezdech trwa kilka sekund – ale wreszcie coś się przepycha i powietrze znowu znajduje drogę do płuc. Po minucie albo dwóch oddech wraca do normy.
Tak niewiele pamiętam, ale coś jednak tak. Nie przerywaliśmy naszych zajęć, gdy przylatywał helikopter, nie przerywaliśmy, gdy odlatywał. Tym się różnił od windreaverów, właściwie różnił się wszystkim – poza faktem, że był skądinąd.
Skądinąd były też konwoje z “pomocą”. Z nimi jednak interakcji było aż za dużo. Tuman kurzu widzieliśmy już dwa kwadranse przed przyjazdem – jeśli byłem w pobliżu, patrzyłem na mojego chifu. Zwykle machał ręką, wracałem do pracy. Ale czasem kiwał głową, wtedy wstawałem i biegłem ze wszystkimi. Spomiędzy namiotów wybiegali grupami ludzie, ja też nie byłem sam, wiedzieliśmy, że liczą się wyłącznie miejsca w pierwszym rzędzie, a te trzeba było najpierw dogonić, a potem obronić pięściami i łokciami.
Kolumnę zawsze prowadził samochód terenowy. Zamiast szyb miał grubą blachę z wąskimi szparami, z przodu straszył wielkim dwudzielnym pługiem, koła sięgały do pasa – a i tak wydawał się najdelikatniejszym z pojazdów. Zwalniał, jeszcze zanim minął pierwsze namioty, ale nie stawał nigdy, nawet gdy gruchotały kości tych, którzy się zagapili. W ten sposób robił miejsce dla dwóch wozów opancerzonych i ciężarówki – i to ona była najważniejsza.
Jechała w środku, zderzak w zderzak za pierwszym z wozów. Przez zabezpieczone grubą i gęstą metalową siatką szyby widziałem w szoferce ludzi z twarzami równie szczelnie zasłoniętymi, jak u strażników na dachu Magazynu. W odpowiednim momencie tacy sami wychodzili z włazów na dachu auta – bez włosów, bez oczu, bez ust, tylko gogle i maski – i rzucali w tłum paczki z jedzeniem, chemią sanitarną i szmatami, z których można było uszyć ubrania, namioty albo koce. Łapałem, co się dało, nie pozwalałem wyrwać, przekazywałem komuś z mojego chungu, kto stał w dalszym rzędzie. Potem patrzyłem, czy ktoś od nas nie potrzebuje pomocy. Wracaliśmy do namiotów z jedzeniem i krwawiącymi ranami, na moment silni i dumni ze zdobyczy. Dwa dni później po dumie i sile nie było ani śladu, zostawały jedynie siniaki i strupy.
Gdyby windreavery nie były tak gigantyczne, pewnie bym ich nie zapamiętał. Ale wiele konwojów pamiętam doskonale. Jak ten, gdy pod koła samochodu wpadł Nakato, popchnięty przez swoją siostrę – płakała potem długo, aż wszyscy uwierzyli w nieszczęśliwy wypadek. I jak ten, w czasi którego jeden z kijana wskoczył na wóz opancerzony i utrzymał się na nim kilkanaście sekund do momentu, gdy seria z karabinu maszynowego nie zabiła jego i kilkunastu innych.
Albo ten, gdy trzech innych kijana wyciągnęło spod koszul kamienne noże, zanim jeszcze opadł kurz po przejeździe. Jaki mieli pomysł, nie wiem, ale wiedziałem, że nic z niego nie wyszło już wtedy, gdy stali plecami do siebie, każdy odwrócony w innym kierunku, otoczeni wściekłym, wrzącym tłumem. Pamiętam białe knykcie dłoni zaciśniętych na rękojeściach, pamiętam rzemienie na cienkich nadgarstkach i metalowe kółka w uszach. I ten moment, gdy pierwszy i jedyny raz poznałem zbiorową mądrość setki chungu: gdy wszyscy jednocześnie – trzech kijana i tłum i ja – zrozumieliśmy, że wyciągnięta broń oznacza złamanie zasady, przez nikogo nie spisanej i nigdy niewypowiedzianej, ale twardej jak ziemia pod stopami. I że jest za to tylko jedna kara. Pamiętam, jak ryknąłem ze wszystkimi, nim poleciały pierwsze kamienie.
A przecież bójki się zdarzały, o paczkę z jedzeniem, czy gniazdo konokono, nawet – rzadko – o wodę. Sam brałem w nich udział, choć częściej tylko przyglądałem się, traktując je jako przerwę od pracy. A razem ze mną dziesiątki widzów, w zwartym kręgu dookoła walczących. Klaskaliśmy, dopingowaliśmy, nie ingerowaliśmy – każda taka wojenka sama znajdowała swój koniec, ze zwycięzcami po jednej stronie, ale przegranymi po obu.
Czy przychodziło mi do głowy, że jest wystarczająco dużo rzeczy, z którymi trzeba walczyć w obozie i poza nim, by szukanie kolejnych było rozłożonym w czasie zbiorowym samobójstwem? Teraz tak, wtedy chyba nie. A już na pewno nie do dnia, w którym Zuri nie wskoczyła mi na plecy.
Patrzyłem na dwóch kijana okładających się pięściami pomiędzy naszym, a sąsiednim chungu, nie myśląc zbyt wiele o przyczynie bójki – wiązce chrustu, przyniesionej wspólnie z jednego z zagajników. Obserwowałem, jak wracali obaj w zgodzie i jak zaczęli dzielić zdobycz na dwie części, gałąź po gałęzi. Cierpliwości starczyło im tylko do pewnego momentu, widziałem jak między ostatnim słowem, a pierwszym popchnięciem kończyła się współpraca i zaczynała lekcja o tym, że nie ma przyjaźni między dwoma chungu, są tylko doraźne pakty o nieagresji.
Czasem płakaliśmy, gdy wybuchające niebo zabierało kolejnych ludzi, ale pozwalaliśmy dwóm chłopcom okaleczać się nawzajem, bo jedna gałązka okazała się dłuższa od drugiej. Minęła ledwie chwila, a już stałem w tłumie gapiów i razem ze wszystkimi czekałem końca tej sceny, choć niespecjalnie ciekaw rozstrzygnięcia.
Gdy Zuri wskoczyła mi na plecy, poczułem ból w kręgosłupie i ramiona obejmujące szyję. Nie wiedziałem, kim jest, ale domyśliłem się intencji – nie były wrogie, chciała lepiej widzieć bijatykę. Wyprostowałem się i chwyciłem ją za nogi, żeby nie spadła. Usadowiła się wygodniej. Nie spojrzałem w górę, jedynie zapytałem, przekrzykując tłum, co będę z tego miał. Nie usłyszałem odpowiedzi, więc zapytałem jeszcze raz. “Będziesz mógł mnie wylizać przez dwie minuty tak, że się przekręcę na lewą stronę”, wykrzyczała mi do ucha, a potem z małpią sprawnością wdrapała się jeszcze wyżej, na moje ramiona. Trzymałem ją za kostki, czując ciepłe uda na policzkach.
Być może któryś z kijana nie przeżył walki, ale ja nawet nie pamiętam, kto wygrał. Zuri zeskoczyła na ziemię, a gdy odwróciłem się, musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Na chwilę, jak każdy w takiej sytuacji, zaniemówiła. Była z dalekiego chungu, skoro widziała mnie pierwszy raz.
“Wygląda na to, że nie dotrzymam mojej części umowy”, powiedziała i wybuchnęła śmiechem, ale to nie był śmiech ze mnie, tylko do mnie. Przez ostatnich dwanaście lat jedynym odbiciem mojej twarzy, jakie widziałem, były reakcje obcych.
Powiedziałem:
“Zuri”.
“Niech będzie”, odpowiedziała i odbiegła między namioty.
Ponownie przerywa pisanie i dotyka rakowatych nacieków – nad lewym okiem, w okolicach nosa i na prawym policzku, blisko ust. W świetle z okien pod sufitem nacieki błyszczą różnymi odcieniami purpury. Na palcach zostaje mu odrobina krwi, która cały czas sączy się z rany na skroni.
Wiem, jak wyglądam teraz, i wiedziałem, jak wyglądam rok temu, w dniu, w którym spotkałem Zuri. Nie pamiętam, jak wyglądałem dwanaście lat temu, ale wiem, że do obozu dotarłem już z chorobą, a przynajmniej z jej początkami. Najpierw wykwitła drobnymi kropkami, by po kilku miesiącach eksplodować, rozpocząć atak i rosnąć właściwie z dnia na dzień – aż w końcu znalazła właściwy sobie rozmiar, nieznacznie pulsując tępym bólem w rytmie dni i nocy. Przyzwyczaiłem się, zapomniałem. Chungu przyzwyczaił się, zapomniał. W całym obozie każdy na coś chorował. Ludzie bez oczu, ludzie bez rąk, ludzie z gęstą krwią, z rzadką krwią, z jedną wielką raną zamiast skóry, ze zrośniętymi palcami, wykręconymi stawami, gnijącymi penisami, naroślami na piersiach, bez ust, bez włosów, bez stóp, ciągle wymiotujący, ropiejący, wydalający, wiecznie kaszlący krwią i flegmą, pokryci plamami, z przetokami w pachwinach. Byliśmy tam wszyscy, ja ani mniej, ani bardziej przezroczysty niż inni.
Śmiech Zuri i niedotrzymana obietnica nie sprawiły mi przykrości. Zacząłem o niej dużo myśleć. Była wieloma rzeczami. Na początku była odzyskanym poczuciem upływającego czasu. Nie widziałem jej dzień, dwa, siedem. Wszystko między przybyciem do obozu, a spotkaniem z nią w mojej pamięci stopione jest w chronologicznej magmie. Windreavery, konwoje, wyprawy po wodę, porody i umierania, początki, środki i końce chorób, rozpalone ogniska, kolejne wybuchy nieba, helikoptery, bijatyki – nie potrafiłem i wciąż nie potrafię powiedzieć, co było wcześniej, a co później, wszystko działo się jednocześnie, jedenaście lat nieustającego teraz. A od spotkania z Zuri – znowu w mojej głowie pojawiły się wczoraj i jutro, znowu wpadłem w strumień wiecznej trójcy przeszłość-teraźniejszość-przyszłość. Nie utonąłem w nim od razu i chyba wciąż nie w pełni go rozumiem, ale ze wszystkich rzeczy, które od niej dostałem, ta jest najważniejsza.
Nie widziałem jej dzień, dwa, siedem. W tym czasie przyleciał i odleciał helikopter, a ja zbierałem konokono do koszyka w dzień i pilnowałem ognia w nocy, śpiąc jedynie krótki czas tuż przed świtem. Bałem się zasnąć na dłużej, bo po każdym przebudzeniu coraz słabiej pamiętałem, jak wyglądała, kim była i że w ogóle była. Bałem się zasnąć, bo wiedziałem, że w końcu zapomnę – a chciałem pamiętać, tyle obrazów uciekało każdego dnia. Bałem się zasnąć, bo bardzo powoli zaczynałem rozumieć, że jest jakieś potem, które może być gorsze, niż teraz.
Aż wreszcie przyleciał kolejny windreaver – jak zwykle z hukiem zsuwał się nad obóz z wysokiego nieba. Wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety, dzieci, starcy, sprawni i niesprawni, zbierali się na pagórkach, niektórzy z wypełnionymi po brzegi koszami na głowach, inni nadzy, wyrwani spod koców i z chorób tą niczym nieuzasadnioną nadzieją, którą windreaver zawsze przynosił na swoich skrzydłach, jeszcze inni czołgali się, wczepiając palce w nogi i ubrania ludzi, którzy ich mijali. Czuliśmy na twarzach gorący wiatr od silników, zbliżał się powoli, niby jeszcze daleko, a już piasek podnosił się z ziemi i zaczynał swój taniec – i wtedy zobaczyłem Zuri biegnącą w stronę jaskiń. Tysiąc głów wpatrzonych w niebo i tylko ona-biegnąca-niewpatrzona i ja-odwrócony-też-nie. Nie miałem pojęcia, skąd przyszło mi do głowy, że to ona, ale wiedziałem, że to ona i że robi coś, czego nie robi nikt inny: ucieka przed windreaverem. W jednej chwili, tak po prostu w jednej chwili, pojawiła się logika i pojawił się sens – dlaczego tylko ona to robi, pomyślałem, przecież wszyscy powinniśmy uciekać. Uciekać, uciekać, uciekać! To były dziwne myśli, jakich nigdy wcześniej nie miałem, nie znałem ich źródła, ani nie mogłem przewidzieć skutków. A jednocześnie tak jasne, tak oczywiste, jakby układały się w umyśle od lat i teraz w końcu znalazły właściwą formę.
Pobiegłem za nią, dogoniłem, przez chwilę biegliśmy razem bez słów, a do jaskini wpadliśmy w momencie, w którym windreaver zasłonił słońce nad obozem.
Do tych jaskiń, których dziesiątki otaczają obóz, a niektóre wręcz są jego częścią, uciekaliśmy zawsze wszyscy, gdy wybuchało niebo. Każdy chungu miał swoją, a w niektórych mieścili się ludzie z dwóch chungu lub więcej. Gdy szukałem schronienia w obcej jaskini, musiałem się liczyć z tym, że wyrzucą mnie na zewnątrz, wprost pod wybuchające niebo, zawsze jednak znajdowało się dla mnie miejsce. Nie z życzliwości, jestem naprawdę duży. Ja sam, gdy przychodziło co do czego, nie pomagałem w wyrzucaniu nikogo z naszej jaskini, za co chifu bił mnie po plecach i ramionach gałęziami, gdy już wszystko się uspokajało. Nie za karę, nie żeby mnie czegoś nauczyć, ale dlatego, żeby inni widzieli, jakie obowiązują zasady. Godziłem się na to.
Ta jaskinia, do której trafiłem z Zuri, była malutka i wąska, choć wysoka na tyle, że mogłem się wyprostować, oświetlona słabo, jak wiele innych przez blade, zielonkawe „wieczne lampiony” porastające ściany i sklepienie. Ledwo widziałem sylwetkę Zuri, gdy prowadziła mnie przez kolejne zakręty, musiałem badać drogę rękami i szurać, żeby wyczuć nierówności i dziury w podłożu.
Na końcu jaskini, Zuri sięgnęła na półkę skalną – wiedziała, gdzie szukać, więc rozumiałem, że musiała być tu wcześniej – i zdjęła z niej coś niewielkiego. Nie mogłem dostrzec szczegółów, ale domyślałem się, że zakłada sobie to coś na głowę, a może twarz.
Spytałem:
„Co tu robimy?”.
„Dobrze, że pytasz”. Jej głos był zduszony, jakby mówiła zza ściany namiotu.
Gdy nadlatywał następny windreaver, może tydzień, może miesiąc później, nie musiałem jej już gonić, spotkaliśmy się po prostu przy wejściu do tej samej jaskini. „Następny”, bo wtedy już potrafiłem je odróżnić, to znaczy na tyle, żeby powiedzieć, który był wcześniej, a który później. Szliśmy tym samym skalnym korytarzykiem, dotarliśmy do tego samego końca, Zuri sięgnęła na tę samą półkę, jednak tym razem ściągnęła dwa przedmioty – to były maski, maski zakrywające całą twarz, z gumowymi paskami na tył głowy, wielkimi plastikowymi wizjerami i filtrami powietrza po obu stronach. Pomogła mi założyć jedną z nich, musiała dotknąć mojej twarzy, mojej choroby – robiła to pewnie, bez obrzydzenia i bez niezdarności, której spodziewałbym się w takiej sytuacji. Gdy skończyła, usiedliśmy na ziemi i czekaliśmy.
Niebo wybuchło kilka dni później, akurat wracałem z wodą – zdążyłem do naszej jaskini naprawdę w ostatniej chwili i krzyknąłem „wa!” w odpowiednim momencie. Brakowało dwóch „wa!”, a jedno z nich należało do Eshe, z którym kiedyś zbierałem konokono i mieszkałem w jednym namiocie. Jednak nie myślałem o nim, tylko o Zuri, czy na pewno zdążyła, czy jej „wa!” trafiło do którejś z jaskiń. Nie wiedziałem nawet z jakiego jest chungu, nie wiedziałem o niej nic. Zuri była wieloma rzeczami, a w tym momencie stała się też potrzebą do spełnienia, po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy, czegoś – kogoś – mi brakowało.
Tak niewiele pamiętam z ostatnich dwunastu lat. Co nam zrobiliście? Co nam zrobiliście? Co nam zrobiliście? Co nam
Przestaje pisać, a zamiast tego, krzyczy zadzierając głowę: „Co nam zrobiliście?! Co nam zrobiliście?!”, trzymając wciąż kartki i ołówek bez ruchu. „Co nam zrobiliście?! Co nam zrobiliście?!”, aż w końcu kończy mu się oddech i mdleje, głowa opada mu na lewe ramię, potem na pierś. Płuca jednak wytrzymują kryzys. Omdlenie trwa kilkadziesiąt sekund, po których podnosi głowę i po prostu pisze dalej.
Dlaczego chungu nie rywalizowały ze sobą o władzę, o wpływy, dlaczego nie łączyły się w koalicje, nie zawierały i nie zrywały sojuszów? Dlaczego nie handlowaliśmy między sobą? Walczyliśmy przecież na pięści i kije, ale to były tylko krótkie momenty, bez żadnego sensu, bez żadnych ciągów dalszych i tylko, gdy przedmiot sporu znajdował się w pobliżu.
Dlaczego w moim chungu, choć wciąż znikały kolejne „wa!”, nigdy nie brakowało rąk do pracy? Skąd brali się nowi ludzie w moim namiocie – ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałem?
Jak to możliwe, że chifu zawsze był w pobliżu jaskini, gdy niebo zaczynało wybuchać?
Czy słowa Zuri brzmiały jak słowa innych w obozie, czy jednak dobierała je inaczej, układała w zdania inaczej, czy mówiła o tych samych rzeczach, co wszyscy, czy o innych?
Dlaczego nigdy nie zastawiliśmy pułapki na konwój? Ze zwykłej ciekawości mogliśmy przecież wykopać dół, a nawet go zamaskować, znaliśmy trasę, widzieliśmy samochody z daleka, nie byłoby żadnych niespodzianek.
Dlaczego nie przenieśliśmy namiotów bliżej źródeł wody?
Gdzie kończył się obóz, a zaczynał chungu, gdzie kończył się chungu, a zaczynałem ja, gdzie i w którym momencie kończyłem się ja?
Czy niebo wybuchało zawsze po tym, jak przylatywał, a potem znikał windreaver?
Jak mam na imię?
Znowu mdleje i znowu dochodzi do siebie. To już ostatnie niezapisane kartki.
Zuri była wieloma rzeczami. Uczyła mnie zadawania pytań. Uciekaliśmy przed każdym windreaverem, ja chroniłem się w mojej jaskini przed wybuchającym niebem i z każdym dniem mój umysł stawał się czystszy i jaśniejszy, jakby dopiero teraz zaczynał pracować.
Czasem też opowiadała. Opowiedziała mi o nocach w Magazynie ze strażnikami – wpuszczali ją przez metalowe drzwi, po ciemku, robili swoje, po ciemku, silni i brutalni, w trzech, albo w sześciu, nie zdejmując chust z twarzy, za co dostawała jedzenie i tę maskę, a potem drugą, dla mnie, gdy powiedziała, że pierwszą ktoś ukradł. To nie była litość z ich strony. Bez maski zapomniałaby przyjść do nich następnym razem.
Opowiedziała mi o krwi, która wycieka kropla za kroplą spomiędzy jej nóg i nie można tego w żaden sposób powstrzymać. O ranach na języku, dziąsłach i po wewnętrznej stronie policzków, z których sączyła się biała ropa. O bólu między piersiami, czasem tępym, a czasem tak palącym, że krzyczała na całe gardło. Myślę, że opowiadała, że umiera. I w końcu rzeczywiście umarła.
Opowiedziała o swoich rodzicach, lekarzach z dalekiego miasta, których pamiętała jako smutnych, lecz uśmiechniętych ludzi, gotowych na każde wyrzeczenie, żeby tylko ich córka mogła uciec przed wojną. Opowiedziała o podróży przez morze i o pierwszym dniu w obozie. O radości, gdy w końcu tu dotarła, gdy zobaczyła tysiące namiotów, a w nich jedzenie i wodę. O długim śnie, a potem o przebudzeniu na betonowej posadzce w Magazynie, gdy leżąc pod strażnikiem pomyślała, że przecież powinna teraz być w jaskini, schowana bezpiecznie przed wybuchami, że powinna krzyczeć „wa!”, a robi coś zupełnie innego, coś, co jest nieprzyjemne, zimne i dziwne.
Nie umiałem wtedy tak opowiadać. Ledwo rozumiałem związek między własną tępotą i windreaverami. Gdyby żyła dłużej, gdybym szybciej się ogarnął, mógłbym jej opowiedzieć o zielono-szarym półwyspie na północy, otoczonym wysokim murem i wielkim oceanem, skąd wyruszyłem w podróż, bo w przeciwieństwie do moich rodaków, chciałem wiedzieć więcej o Obozach Pokoju i Zapomnienia, których kolorowe zdjęcia pokazywano nam w telewizji.
Mógłbym jej opowiedzieć o podróży przez morze i pustynię, która doprowadziła mnie tutaj, do obozu. O pierwszych nocach w namiocie chifu, gdzie leżałem związany na ziemi i tylko raz na dzień ktoś podstawiał mi pod usta miskę z wodą, a potem kładł obok surowe mięso konokono, które pożerałem bezmyślnie w kilka sekund.
O moim synu, dziś już dorosłym człowieku, który na pewno dawno mnie pochował, a może nawet opłakał.
Na ostatniej kartce zostało niewiele wolnego miejsca, kolejne wiersze liter są coraz drobniejsze.
Nic nie chcę, nawet umierać, jestem starym białym mjinga, głupcem. Myślę jednak, że przyjemnie by było usiąść z Zuri przy ognisku, z zapasem konokono na całą noc, by opowiadać historie. Na przykład tę o leopardzie i czapli. „Podejdź, podejdź do mnie, kochana czaplo, żebym mógł dotknąć twoich miękkich piór. Podejdź na swoich dwóch smukłych nogach, bo ja przecież nie mogę podejść do ciebie, gdy stoisz na środku jeziora, choć nóg mam aż cztery”. A czapla odpowiada: „Leopardzie mój drogi, tutaj mi dobrze”.