Grunt się Jaśkowi pod nogami palił. I to dosłownie, bo rozzłoszczeni mieszkańcy Lipowa postanowili ogniem go wykurzyć. I nawet nie zważali, że niszczą stodołę jednego ze swoich. Suchutkie słoma i siano, których ledwie co po zimie zostało, już kończyły się dopalać, ale płomienie przeniosły się na belki i pięły ku górze, ku przyczajonemu pod strzechą chłopakowi.
– No i na co mi to było? – mamrotał, rozglądając się rozpaczliwie za drogą ucieczki. – Talarów srebrnych mi się zachciało…
Jakby chcąc się samemu za głupotę ukarać, uderzył z impetem czołem o belkę, której się trzymał. Z nadgryzionego przez korniki drewna próchno się posypało. Drobinki zawierciły Jaśkowi w nosie, aż kichnął. Próbował odkaszlnąć i odetchnąć głębiej, ale żar bijący z dołu dusił.
Chłopak przesunął się ostrożnie bliżej skośnego dachu i zaczął grzebać w pokrywającej go słomie. Modlił się, niektóre słowa gorączkowo szepcząc, inne tylko w myślach wypowiadając.
– Panie Boże… uwolnij mnie, biednego sierotę, z tej kabały przeokrutnej, a obiecuję, że się poprawię… poduczę się, do majstra w termin pójdę… Oszczędź tych ogni piekielnych i tych tu i tam na dole… Daj ujść z życiem, Panie Boże!
Z każdą chwilą, gdy dziura się powiększała, coraz wyraźniej słyszał gniewne okrzyki wieśniaków, otaczających trawioną ogniem stodołę.
– Oj! Jezusicku kochany, wstaw się za mną u Ojca swego!
Wystawił Jasiek głowę na zewnątrz i wciągnął do płuc chłodniejsze, czyste powietrze. Z lubością przymknął oczy na uderzenie serca lub dwa. Szybko jednak przypomniał sobie o nieciekawej sytuacji i spojrzał w dół, na zgromadzonych.
Ze zdziwieniem odkrył, że to nie na niego tak wrzeszczą, że to nowa awantura się rozpętała. Pod stodołę podjechał konno jej właściciel, Maciej. Już z daleka gospodarz przeklinał i wyzywał, a teraz zeskoczył z wierzchowca i z gołymi pięściami rzucił się na sąsiadów, co mu dobytek podpalili. Chabeta, od pługa odpięta i od ciężaru jeźdźca uwolniona, stanęła spokojnie z boku, skubiąc młode liście na najbliższym krzaku, tuż pod drewnianą ścianą rosnącym.
Jaśko rękę boską w tym zobaczył i postanowił z ratunku bez namysłu skorzystać. Przecisnął się przez dziurę w dachu, ześlizgnął po strzesze i wylądował na Maciejowej klaczy. Jęknął przy tym cieniutko i od razu skulił się, tuląc się do grzbietu, palce na grzywie zaciskając. Kobyła, wystraszona nagłym atakiem, skoczyła, wierzgnęła, prychnęła. Jasiek jednak już pięty w boki zwierza wbił.
Zanim zajęci kłótnią chłopi zauważyli ucieczkę, było już za późno. Końskie nogi szybsze wszak od ludzkich. Nawet wyrzucone niby oszczep silną ręką kowala widły nie dosięgły zbiega. Maciej zaciśnięte pięści ku niebu wzniósł, na twarzy czerwieniejąc coraz bardziej.
– I jeszcze koniokrad! Przeklęty złodziej! Obyś sczezł i w piekle spłonął!
***
Jasiek uciekał, ile sił w końskich nogach. Bał się ludzi, więc najbliższe wioski omijał, coby kto Maciejowej chabety nie poznał i rabanu nie narobił. Lasem i polami przemykał. Gdy w końcu poczuł się już bezpiecznie, tempo zwolnił i do najbliższego miasta skierował.
Tam chłopak obietnicy danej Bogu dotrzymał. Sprzedał konia, za część talarów brzuch w karczmie napełnił i poszedł szukać profesjonała, u którego czeladnikiem mógłby zostać.
U skryby Mikołaja Jasiek miejsce znalazł. I zanim Mikołaj tajniki uprawianej sztuki zdradził, biegał chłopak po mieście jako goniec. Tu przynieś, tam zanieś. Raz był to liścik słodko pachnący, innym razem kusząco brzęcząca sakiewka. I choć palce Jaśka swędziały okrutnie, coby do kiesy zajrzeć i sprawdzić, czy przypadkiem jaki zbędny talar się w niej nie zaplątał, to w głowie miał ciągle ucieczkę z Lipowa i przestrogi mistrza.
Aż przyszedł czas, gdy do biegania po mieście nauka prawdziwa doszła. Zaczął się Jasiek wyrabiać, a przy tym i ogłady i pomyślunku nabierać. Lata mijały, z chudego chłystka wyrósł dostojny młodzian. Przy czym jednako sprawnie potrafił posługiwać się piórem i słowem, co sztyletem i pięściami.
I przyszła pora, w której obaj – mistrz i uczeń – uznali, że to miasto za małe jest dla nich dwóch. Jasiek spakował więc dobytek, kupił konia z rzędem, pożegnał ciepło skrybę i bez żalu ruszył w świat, nowego miejsca dla siebie szukając. O przyszłość się już nie martwił. Nie tylko znamienicie zadania wykonać potrafił, ale i później sekretów dotrzymywał i niczym przed nikim z działań się nie zdradził. Talary płynęły więc nieprzerwanym strumykiem. A któż nie chciał, by strumyk w końcu w rzekę się zamienił?
Jasiek, zwany teraz Janem, chciał. I to bardzo. Dlatego zawędrował do krainy mlekiem i miodem płynącej, której stolica, Kappina, z niezmiernego bogactwa słynęła.
***
Jan nie chciał do Kappiny jak łachmyta po długiej drodze wjeżdżać, więc nieopodal bram miasta na dłuższy postój się zatrzymał, z traktu nad brzeg rzeki zjeżdżając. Obóz rozbił, odzież przepatrzył, konia wymył i wyszczotkował, uprząż przeczyścił. Założył najlepsze szaty i dopiero do miasta ruszył.
Widok gwardzistów przy wrotach nie zrobił na nim wrażenia, bo w każdym bogatszym mieście normalny to obrazek. Chciał między nimi przejechać, jednak ci zatrzymali konia, zastępując mu drogę. Zza stołu w cieniu bramy schowanego wyszedł urzędnik z herbem miasta na kurcie i z tabliczką w dłoni. Na czubku łysej głowy tkwiła dziwna czapeczka. Jan zapatrzył się na moment w jej zdobienia.
– Witam w Kappinie. Jak się nazywasz i w jakim celu przybywasz, panie, do naszej pięknej i praworządnej stolicy?
– Jestem Jan, skryba, biegły w sztuce pisania i czytania, chcę zaoferować mieszkańcom swe usługi.
Urzędnik odnotował coś na tabliczce.
– U nas dużo ludzi kształconych mieszka, ale o przybyszach nie można tego powiedzieć. Na życie więc zarobisz. A jeśli nie tylko listy, ale i wiersze potrafisz składać, to i estyma większa cię tu czeka. Poeci są cenieni w Kappinie, zwłaszcza w zamożniejszych kręgach.
Jan bez mrugnięcia okiem odrzekł:
– Słyszałem ja o tej modzie i dlatego też przybyłem. Na każdą okazję balladę ułożyć mogę, piękne panie bawić, panom przy pucharku czas uświetnić.
– Dobrze więc. – Urzędnik odłożył tabliczkę na stół. Z leżącej na blacie skrzynki wyjął identyczną jak własna, czarną myckę, złotą nicią w tajemnicze runy wyszywaną i arkusz papieru, gęsto zapisany. – Tu, skrybo Janie, masz spis zasad panujących w mieście. Każdy musi się im podporządkować, a jeśli komuś się one nie podobają, to bramy stoją otworem i nikt nikogo siłą w murach trzymać nie zamierza.
Jan sięgnął po papier i ledwie rzucił na niego okiem, postanawiając później, na spokojnie się z nim zapoznać. Mężczyzna podał mu też czapkę.
– To jest nakrycie głowy, z rozkazu miłościwie nam panującego Przysława Mądrego obowiązkowe dla każdego, kto w murach miasta przebywa, czy to mieszkaniec, czy gość. Jest to w zasadach zawarte, ale od razu uprzedzam, że bez niego z domu wychodzić nie można, a jeśli się zgubi lub zniszczy, niezwłocznie do ratusza lub jednej z bram należy się udać i o nowe poprosić. Żeby problemu nie było, pierwszemu napotkanemu strażnikowi miejskiemu sprawę zgłosić trzeba, by bezpiecznie po nową czapkę odprowadził.
– A jakie mogą być te problemy? I co, jeśli zapomnę czapkę przed wyjściem z domu założyć? – spytał Jan, odbierając niezwykły podarek.
– Kara. Za pierwszym razem grzywna, za drugim chłosta dochodzi, za kolejne już rajcy miejscy nad wyrokiem debatują.
Podziękował Jan za wszystko i założył na czubek głowy myckę, nie większą niż własna dłoń młodzieńca. Skierował wierzchowca w stronę rynku, wokół którego najwięcej karczm stało. Skryba obawiał się, że po drodze mikra czapka zsunie się i zgubi szybko, ale, o dziwo, jakby przykleiła się do gęstej czupryny i spadać nie zamierzała. Czary jakoweś – pomyślał. – Może w opowieściach, jakoby Przysław magiem był, ziarno prawdy się kryje?
Bystre oczy przybysza łatwo wypatrzyły, że nie było na ulicy przechodnia bez haftowanego nakrycia głowy. Kolorami się jeno różniły – czarne mężczyźni nosili, złote, czarną nicią wyszywane kobiece głowy zdobiły.
Po kilku nocach spędzonych w karczmie znalazł Jan przytulną stancję, w której mógł wygospodarować kącik na kantorek. Nad wejściem szyld z wielkim malunkiem pióra i zwoju wywiesił. Gdy zleceń nie wykonywał, rozglądał się po mieście, każdą z dzielnic poznając. Gdzie się dało, wieści o swym interesie rozpuszczał, do skorzystania z usług zapraszając.
Pewnego dnia niepiśmienny bartnik, chcący miody sprzedać, zlecił list do kupca winnego, Olava. Do listu Jan od siebie dwie strofy fraszki dopisał.
I wkrótce zaproszenie do domu handlarza dostał, który zbliżające się urodziny małżonki poematem uczcić zamierzał. Zasiedli więc obaj panowie w saloniku, przy kielichach przedniego wina i zlecenie omówili.
Olav zalety i urodę połowicy opisywał, życzenia przedstawiał, a Jan słuchał, uważnie wszystko notując. Jednocześnie z ciekawością rozglądał się wkoło. Dobrze handlarzowi musiało się powodzić, bo od zdobień i kosztownych bibelotów aż się w głowie zakręcić mogło.
– A portret jakiś małżonki posiadacie, panie? – przerwał niekończący się wywód kupca Jan.
– A jakże! Tam, nad kominkiem wisi, pędzla samego mistrza Bertoliniego.
Podziwiając płótno i panią domu, aż zagwizdał w myślach. Znał z opowieści słynnego portrecistę z dalekich stron, który po świecie podróżował i za ciężkie trzosy złotych talentów portrety dla bogaczy malował. Jeśli i kupca stać było na jego usługi, to zaprawdę dobrze interes mu szedł i skarbczyk pewnie pełen monet posiadał.
Obaj panowie na koniec udali się do kantorku, by targu ostatecznie dobić. W biurze skryba wpatrywał się w notatki, by mieć pewność, że niczego nie pominął. W tym czasie kupiec sięgnął po zaliczkę do skarbczyka, sprytnie w ścianie ukrytego. Widząc, że gość czytaniem był zaaferowany, nawet nie bardzo starał się skrytkę zasłonić.
Jan z niecierpliwością czekał zmroku. Ułożenie poematu zajęło utalentowanemu skrybie jedno popołudnie, ale eleganckie wykaligrafowanie i dostarczenie zamawiającemu, pozostawił na dzień następny. Tego wieczoru, a raczej nocy, postanowił zarobić znacznie więcej pieniędzy i znacznie szybszym sposobem. Od paplającego Olava wiedział, że ten wraz z całą rodziną wybierał się na ucztę do zarządcy kontrolującego ruch w miejskim porcie. Czyż mogła się trafić lepsza okazja?
Z dna kufra wyjął zawiniątko z ciemną odzieżą z delikatnej, nieszeleszczącej materii, która swobodę ruchów dawała. Po przebraniu się sprawdził zawartość kieszonek – wszystkie wytrychy były na swoich miejscach. Sztylet lekko chodził w schowanej w rękawie skórzanej pochwie.
Mężczyzna uśmiechnął się na wspomnienie swej pierwszej, nieudanej kradzieży w Lipowej. Jakim był wtedy głupim, nieopierzonym chłystkiem! Dzięki mistrzowi Mikołajowi nauczył się właściwie oceniać możliwe cele, obserwować i dostrzegać zagrożenia i słabe punkty. Od niego dostał szatę i nauczył się posługiwać narzędziami, poruszać bezszelestnie oraz przekonująco kłamać, gdyby przyszło do ewentualnej indagacji. Nikt go nigdy jednak o kradzież nawet nie posądził. Bo któżby podejrzewał skromnego, uczciwego pisarczyka?
Cień, w mrok nocy się wtapiający, wyślizgnął się z domu skryby i ruszył przed siebie.
Mycka, świecąca złotym haftem, została na stole.
Do domu kupca Jan bez problemów dostał się po dachach sąsiednich zabudowań. Pod nieobecność gospodarzy i służba postanowiła się zabawić. Z pomieszczeń kuchennych światło, śmiechy, piski dziewek i męskie pokrzykiwania się wylewały. Uśmiechnął się włamywacz pod nosem, po raz kolejny dziwiąc się lekkoduszności i naiwności mieszkańców miasta. Najwyraźniej nie obawiano się takich jak on, skrupulatnie przestrzegając zasad i wierząc w magiczną ochronę władcy. Mężczyzna pomyślał, że nigdy jeszcze tak łatwej roboty nie miał.
Jan nie brał złotych bibelotów ani biżuterii. Wiedział już, że w tym mieście miałby problem z ich odsprzedażą, a szybko wyjeżdżać nie zamierzał. Za dużo bogaczy tu mieszkało. Nie szwendał się więc niepotrzebnie po całym domu, a od razu do kantorka skierował. Bez problemu poradził sobie z mechanizmem skrytki, wszak uważnie, choć niepostrzeżenie, obserwował kupca, gdy ten ją otwierał. Wyczyścił schowek do ostatniego talara i talentu. Ciasno zawinął woreczek, by monety nie brzęczały po drodze i wymknął się tak cicho jak wszedł.
Świt zastał Jana siedzącego przy kaligrafowaniu poematu. Gdy skończył, osuszył inkaust, zwinął papier w rulon, który przyozdobił złoto-czerwoną wstążką i specjalną pieczęcią z obrazkiem splecionych dwóch serc, odbitym w krwistoczerwonym laku. Skryba miał kilka pieczęci na różne okazje. Zrobione na zamówienie, trochę go kosztowały, ale swą wyjątkowością już dawno na siebie zarobiły.
Zadowolony z rezultatu, ruszył Jan do kupca, by osobiście dostarczyć mu zamówienie. Ze względu na wczesną porę nie napotkał na ulicach nikogo. Gdzieś na końcu przecznicy zamajaczył ledwie jakiś przechodzień, może dwóch, i to wszystko. Mimo pochmurnego poranka, czuł Jan ciepło od głowy po stopy się rozlewające. Uznał, że to radość z dobrze wykonanego zadania nie tylko serce, ale całe ciało mu rozgrzewa.
Zapukał do bramy domostwa Olava. Wrota uchyliła stara służąca, która na jego widok szeroko otworzyła pełne przestrachu oczy.
– Dobra kobieto, przyszedłem do twojego pana. Możesz mnie do niego zaprowadzić?
Kobieta jednak zamarła bez ruchu, wpatrując się w czubek głowy gościa. Jan, zniecierpliwiony i zdziwiony jej zachowaniem, zaczął po prostu wpychać się w uchyloną furtę. W końcu kobieta krzyknęła rozdzierająco i rzuciła się biegiem przez podwórze do domu. Jednocześnie z ulicy dobiegły Jana szybkie kroki podkutych, strażniczych butów i okrzyk:
– Gore! Czapka gore! Łapać złodzieja!
Z domu wysypała się służba, a za nimi nie w pełni jeszcze ubrany, zaspany gospodarz.
Zwierzęcy instynkt nakazał Janowi ucieczkę i szybki skok w najbliższe drzwi, które okazały się prowadzić do składziku wina. Między gęsto ustawionymi beczkami i dzbanami nie miał się gdzie schować, ale szansę zobaczył pod sufitem, na kratownicy z belek. Sprawnie, wyćwiczonymi ruchami włamywacza, wdrapał się na górę. Przykucnął pod niskim dachem, obserwując wejście do magazynku. W samą porę, bo do wnętrza zaczęli wchodzić jeden za drugim strażnicy. Jan był pewien, że dobrze się schował w cieniu, pod pociemniałą ze starości strzechą. Nie powinni go tam wypatrzeć. A jednak jeden ze zbrojnych wskazał kompanom uciekiniera piką.
Jan poczuł swąd spalenizny i żar ognia. Zerknął ku górze i z przerażeniem stwierdził, że dach nad nim stanął w płomieniach. Odruchowo machnął ręką i zrzucił z głowy płonącą myckę, która spadła na jedną z beczek. Złodziej położył się na belce i zaczął pełznąć w inny kąt magazynu, byle dalej od pożaru. Tymczasem od gorejącej czapki zajęła się beczka, od niej kolejna. Na dole piekło się rozpętało. Na górze lepiej nie było, bo ogień po pokrytym strzechą dachu szybko się rozszedł.
I znów świat Jaśka zapłonął. A przecież terminował u prawdziwego mistrza jakim był Mikołaj, który go na wszelkie niespodzianki przygotowywał. Jeno magicznych czapek nie przewidział…