- Opowiadanie: thargone - Miłość w kolorowych czasach

Miłość w kolorowych czasach

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Miłość w kolorowych czasach

Nienawidzę tego świata.

I zadania, które zmusza mnie do pozostania na tym zimnym, mrocznym globie.

Biegnę przez skaliste labirynty, przeskakuję rozpadliny, kryję się za rozłożystymi, rosochatymi strukturami. Wyglądają jak drzewa, choć to pewnie krystaliczne formy jakichś tutejszych minerałów. W nikłym świetle słabej gwiazdy typu T nie może istnieć życie.

Nie umiem wyobrazić sobie prawdziwego drzewa.

Dotykam czułkiem gruntu i namierzam źródło wibracji. Jest niedaleko, tuż za ślimaczo zwiniętą formacją ostrych skał. Dwóch, być może trzech. Poruszam się ostrożnie. Tu prawie nie ma atmosfery, więc hałas nie stanowi problemu, a słuch jest niepotrzebny. Ale kamienisty grunt niesie drgania na sporą odległość.

Widzę ich. Dwie jednolicie czarne, rozmazane sylwetki. Jak plamy smoły na tle ciemnego, monochromatycznego krajobrazu. Mógłbym przysiąc, że czuję ich strach, ale to niemożliwe, bo nie mam odpowiedniego zmysłu. Bojowe ciało spisuje się znakomicie i gdy w końcu mnie dostrzegają, jest za późno. Jeden doznaje poważnych uszkodzeń już od pierwszego ciosu, drugi próbuje nawiązać walkę, ale nie ma szans. Kończę szybko, płyn z rozerwanych arterii i przewodów znaczy popielate głazy czarnymi konstelacjami tłustych kropel. Odwracam się i dobijam poprzedniego.

A potem odnajduję ich nieśmiertelniki i specjalnym wiertłem niszczę obydwa. To złe i sprzeczne z cywilizowanymi zasadami, ale rozkazy są jasne, nic nie poradzę. Przerażający jest tylko fakt, że rozwalenie nieśmiertelników sprawia mi przyjemność.

Potem znikam, niepostrzeżenie. Nie mogę dać się namierzyć, pozwolić wrogowi na zorganizowanie kontrataku. Ta kupa kamieni, przez nieporozumienie nazwana planetą, nie ma datasfery, więc ekstrakcja jest niemożliwa. A zrzut do nieśmiertelnika… Cóż, nieśmiertelnik można znaleźć. I zniszczyć. Jeśli mnie dorwą, umrę naprawdę. Jak moi przeciwnicy. Moje ofiary.

Gdy uciekam, by zregenerować ogniwa energetyczne, widzę białą sylwetkę. Nie wiem, jaki jest status białych, pojawiają się rzadko, ale mam ich ignorować. To nie wrogowie. Poznaję tę konkretną postać, jest bielsza od innych, niemal błyszczy, gdy stoi na szczycie wzniesienia. Brudnoszare promienie miejscowego słońca lekko rozmywają jej kontury. Do głowy przychodzi mi słowo "anioł", ale nie pamiętam, co to znaczy.

Chyba na mnie spojrzała i pod pancerzem czuję dziwne mrowienie. Nie czas, by o tym myśleć. Wycofuję się w ciemność głębokiego wąwozu.

 

Powiadomienie o holowizycie dociera do mnie, gdy pracuję nad synchronizacją wzrokowo-dotykową obiektu. Wrzucam gotowe fragmenty kodów do sejfu i wychodzę z datasfery.

 – Witaj, Anno – mówi Diapré. – Tęskniłem. Naprawdę.

Przez chwilę walczę z chęcią przeczesania włosów, wygładzenia ubrania. Uśmiecham się mimowolnie, po latach służby wojskowej i obsługiwania najrozmaitszych ciał bojowych fakt posiadania zwykłych, ludzkich odruchów poprawiał mi nastrój.

Awatar gościa to mężczyzna o tęczowej, opalizującej skórze, ubrany w wiktoriański strój wieczorowy. Dość zachowawczo, jak na jego możliwości. Pojawienie się pod postacią stylizowanej czarnej dziury, wymachującej pseudomackami dysku akrecyjnego, byłoby bardziej w stylu Diapré.

Przybysz odpowiada uśmiechem, który zawsze potrafię rozpoznać, nawet w wykonaniu holograficznego awatara. Trochę narcystycznej pewności siebie, odrobina melancholii, sporo słodkiego szelmostwa. Cały Diapré Lumiere. Bogacz, celebryta, artysta. Kochanek.

 – Aha. I z powodu tęsknoty zjawiasz się… Prawie osobiście. – Nie czuję zawodu, bo nie czekałam na wizytę.

 – Przepraszam. Jestem w Tokio, pracuję nad nową sztuką. To – obrócił się jak model na końcu wybiegu –  jeden z bohaterów. Pomyślałem, że ci się spodoba.

 – Fajny. Ale skoro jesteś taki zajęty, to trzeba było po prostu zadzwonić.

Znów uśmiech. Znowu uroczy.

 – "Zadzwonić". Używasz tych wszystkich archaizmów tak… Naturalnie. W twoich ustach nie brzmią staromodnie. Brakowało mi tego. Brakowało mi ciebie. Widoku twojego ciała.

 – Daj spokój. Zaczynasz być pretensjonalny.

 – Ale to prawda! Bardzo fascynuje mnie twoje przywiązanie do tej… Tradycyjnej powłoki. Zwłaszcza, że finansowo możesz przecież pozwolić sobie na prawie wszystko, czym dysponuje komercjalna transsomatyka.

 – Obsługiwałam niewidzialnych snajperów, byłam pancernymi mechami, a nawet orbitalnymi myśliwcami bombardującymi. Wierz mi, to zwykłe, naturalne ciało jest jak szlafrok i wygodne kapcie. Chroni przed obłędem.

Chroni przed obłędem. Proście, a będzie wam dane. Kłamcie, a uwierzą wam.

 – Nie jesteś dla mnie jakąś krótkotrwałą muzą, ani tym bardziej kolejnym, sensualnym doznaniem w kolekcji. Znaczysz o wiele więcej. Nie pytaj dlaczego, bo będę musiał odpowiedzieć kiepską poezją. – Hologram Diapré prostuje się, poprawia cylinder w geście, który mógłby wyrażać lekkie zakłopotanie. – Od czasu, gdy się wycofałaś…

Uciekłam. Z podkulonym ogonem.

 – …Od czasu tego nieszczęśliwego wypadku, z nikim nie byłem.

Zaskakuje mnie. Zarówno abstynencją, jak i ułamkiem sekundy zawahania, przed nazwaniem śmierci Johna "nieszczęśliwym wypadkiem". Gdzieś zapala się ostrzegawcza lampka, ale ją ignoruję. I tak jestem przewrażliwiona. Zmieniam pozycję w fotelu tak, że luźna koszula rozsuwa się. Oczy mu zabłysły i myślę o tym, czy to transmisja prawdziwej reakcji Diapré, czy raczej sprytne oprogramowanie awatara.

 – Po co przyszedłeś? W prostych słowach, jak do wojskowego. Żadnej mowy wiązanej.

 – Chcę cię odzyskać – zawiesza na chwilę głos. – Nie. Chcę czegoś innego. Nowego. Czegoś, co możemy mieć teraz, gdy nie ma już kapitana Johna Hennessy. Chcę wyciągnąć cię z tego dwudziestowiecznego skansenu, który nazywasz domem. Bo to nie azyl, tylko klatka. Wyjdź do mnie, proszę.

 – Czasami wydaje mi się, że John wcale nie zginął – odpowiadam po kilku sekundach ciszy. – Że posłano go na jakąś ściśle tajną misję, o której nawet ja nie mogę wiedzieć. Gdy tylko zadanie się skończy, wróci i stanie tutaj, w tych staromodnych, dębowych drzwiach. Już za chwilę. To okropne wrażenie.

 – Nigdy nie zrozumiem istoty waszego związku. Ani tego, co teraz czujesz.

Oczywiście, że nie. I to nie twoja wina. Sama nie rozumiem, dlaczego twarda, wielokrotnie odznaczana pani porucznik, nie może poradzić sobie z własnym życiem, miota się bez sensu, niezdolna do podjęcia najprostszej decyzji. Jak rozmemłana kupa gówna. Podobno to typowe. Tak typowe, że aż obrzydliwie żałosne.

 – Ale jeśli potrzebujesz więcej czasu…

Tym razem ja się uśmiecham. Umiem robić to naprawdę pięknie.

 – Kompletuję pewien projekt treningowy dla kadetów piechoty morskiej. Potem… Jestem twoja.

 – Trzymam za słowo – rozpromienia się. – Pamiętaj, deadline to premiera mojej sztuki. Idziesz ze mną, nie przyjmuję odmowy.

Wyłączam kamery i projektory. Awatar Diapré znika, a ja wracam do pracy. Wkrótce skończę, a wtedy może wszystko się poukłada. Kojące szarości przestaną być potrzebne i będę gotowa, by zajrzeć do barwnego świata pana Lumiere.

 

Tęsknię za domem. A przede wszystkim za kimś, kto tam na mnie czeka. Choć nie pamiętam ani jednego, ani drugiego. Ten fakt nie powinien mnie martwić, bo blokada dostępu do wspomnień to często stosowane zabezpieczenie na wypadek pojmania. Mimo to boję się, że na dobre straciłem coś niezwykle ważnego.

Intensywność uczucia sprawia, iż prawie przegapiam grupę nieprzyjaciół. Na szczęście rozmawiają używając komunikatorów, więc wyczuwam pole elektromagnetyczne. Atakuję bez przygotowania, bo liczy się zaskoczenie. Nie znam taktycznych planów dowództwa, nie wiem o co toczy się ta dziwna wojna. Mam być tylko szybki, zabójczy i nieuchwytny. Jak zjawa. Szerzyć strach. Żadnych pocisków, miotaczy, aktywnych systemów namierzania, żadnej zbędnej emisji. Dlatego muszę polegać na pasywnych zmysłach, głównie wzroku, który potrafi odbierać słabe, podczerwone światło. Zmieniając je w coś, co mój umysł może zinterpretować.

Przekształcając świat w nieostre, monochromatyczne obrzydlistwo.

Doprowadzając mnie do obłędu.

Za dużo myślę, dekoncentruję się i dwóch wrogów ucieka. Zabijam pechowca, który próbował walczyć. Jeszcze jeden, ranny lub poważnie uszkodzony, stara się ukryć na dnie rozpadliny.

Nie ścigam uciekinierów. Nie dobijam rannego. Coś mnie powstrzymuje. Patrzę na swoje kończyny, służące do cięcia, rozrywania oraz zgniatania i zauważam, że są idealnie czarne, jak ciała nieprzyjaciół. Takie same.

Mam dość. To koniec. Nie obchodzi mnie już misja, degradacja, nagana, czy co tam jeszcze. Chcę do domu, gdziekolwiek to jest. Nie mogę skontaktować się z dowództwem, ale mam nadzieję, że fakt niewykonania rozkazów zwróci ich uwagę i wyciągną mnie stąd, jako nieużytecznego. Nie będzie więcej zabijania.

Gdy odchodzę w bezpieczne miejsce, zapada zmrok. Dziwne, że mimo szczątkowej atmosfery, nie widzę gwiazd.

Nocą, kiedy w trybie standby regeneruję baterie, moją kryjówkę odnajduje anioł. Nie poruszam się, bo jego obecność nie aktywuje alarmu. Biała, świetlista postać dotyka mnie i czuję jakąś zmianę. Nie potrafię jej wyjaśnić. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale to nie sen, bo w bojowym ciele nie można mieć snów. Nawet czarno-białych.

 

Na premierę swojej sztuki Diapré wybrał Heliosa, starą stację badawczą, orbitującą w pobliżu piekła słonecznej koronosfery. Kosztowna lokacja, nawet jak na tak ekscentrycznego artystę. Helios znajdował się w zasięgu megadatasfery Układu Słonecznego, nie trzeba było więc podróżować tam w tradycyjny sposób, wystarczył transfer świadomości do przygotowanego ciała. Transmisja jest nieskończenie łagodniejsza, niż awaryjna ekstrakcja i oczywiście odpowiednio bardziej długotrwała. Środki ostrożności, niezbędne ze względu na aktywność Słońca, jeszcze bardziej przeciągały procedurę.

Leżę w sarkofagu transferowym i zastanawiam się, czy znowu nie włażę w coś, z czego nie będę umiała wybrnąć. Czy mogę już zapomnieć i zacząć kolejny rozdział, nową opowieść. Czy naprawdę tego chcę.

Każdy żołnierz inaczej radzi sobie z szaleństwem przerzutów umysłu do przeróżnych ciał i maszyn bojowych, koniecznością dostosowywania się do bodźców, płynących z najdziwniejszych zmysłów i traumatyczną intensywnością kompletnie nowych wrażeń. Oraz z okropieństwem samej wojny, w której możliwość awaryjnej ekstrakcji osobowości wprost z umierającego ciała spowodowała, że śmierć przestała być najgorszą z opcji.

Ja miałam Johna, doświadczonego kapitana piechoty morskiej i jego prosty, poukładany świat. Jego staromodne poczucie moralności, jasne, spolaryzowane, niezachwiane poglądy, fascynację dwudziestowiecznymi, czarno-białymi filmami i grą w szachy. Jego niespotykaną w dzisiejszym świecie anachroniczność. Był jak centrum grawitacji, wokół którego spokojnie orbitowałam. Szczęśliwa. Chyba.

Do czasu, gdy siła Johna okazała się niczym więcej, niż projekcją obłędu.

Zaczęło się, gdy w ramach jakiegoś niejasnego zadania, zabił obsługę tajnego, wojskowego laboratorium konsorcjum Degoichi, gdzieś w okolicach jednego z pobliskich, brązowych karłów. Ofiary zrzuciły osobowości do nieśmiertelników, bo nie było tam datasfery. A wtedy kapitan otrzymał rozkaz odnalezienia i zniszczenia tych urządzeń. Zrobił to, powoli i sumiennie, nie musząc obawiać się rychłego kontrataku.

Jak kat.

Wrócił nieco inny. Zaczął studiować Nowe Bushido, zainteresowały go zapomniane religie. Jego postrzeganie świata, i tak już czarno-białe, niebezpiecznie się zradykalizowało. Widział tylko nieskazitelne dobro i bezdenne zło. Moja jasna, gorąca gwiazda, uosobienie spokoju i niezmienności, zapadała się pod horyzont zdarzeń.

Wtedy pojawił się Diapré Lumiere i pokazał mi, że wytchnienie mogę znaleźć u jego boku, pośród kolorowych rozrywek rozedrganej krzykliwości nowoczesnego świata. Dla większości ludzi krótki, intensywny romans partnera byłby co najwyżej powodem do umiarkowanej złości, jak stłuczenie ulubionego kubka. Ale John potraktował to jako potężny cios, ostateczną zdradę.

Mimo to, nie odszedł, beznadziejnie ode mnie uzależniony. A ja utkwiłam w studni jego grawitacji.

Zmieniając moje… Nasze życie w emocjonalne piekło.

Zabawne, potrafiłam zbombardować bazę wroga, zdając sobie sprawę z tego, że nie wszyscy zdążą dokonać ekstrakcji. Ale nie umiałam zostawić faceta.

 

Sztuka Diapré nosiła tytuł "Słoneczni kochankowie" i była, jak ładnie określił to sam twórca, odgrzewaniem postszekspirowskich kotletów. Podobno chodziło o skonfrontowanie współczesnego audytorium z tradycyjnymi pojęciami dobra i zła, kary i nagrody, szlachetności i winy.

I podobno ja byłam inspiracją.

Oczywiście mój awangardowy artysta nie poprzestał na załatwieniu mi miejsca w loży VIP-ów na Heliosie. Miałam odegrać rolę w ostatnim akcie.

Kochamy się w przestrzeni, Diapré i ja, obleczeni w specjalnie wyprodukowane, obłędnie drogie ciała, zdolne do wytrzymania ekstremalnych warunków bezpośredniego sąsiedztwa Słońca. Wystarczająco ludzkie, by reagować na własną bliskość. I wystarczająco odmienne, żeby móc odczuwać mróz pustki, piekielny ogień jęzorów plazmy, pazury wysokoenergetycznego promieniowania, wiry słonecznego wiatru i miękkie dotknięcia pól magnetycznych. Oraz widzieć setki, tysiące, miliony niewyobrażalnych barw.

Wrażenia są tak cudowne, że nawet nie przeszkadza mi fakt transmisji naszych doznań szerokim łączem wprost do widowni, zgromadzonej na Heliosie. A potem dalej, datasferą, do niezliczonych odbiorców.

 – To jest mój świat  – przekazuje Diapré. – Niebo. Chcę, żebyś została tu na zawsze. A jeśli tego nie zrobisz, zejdę do monochromatycznych podziemi, które stworzył dla ciebie John. Byle z tobą.

Wiem, że to nieprawda. Jesteś dzieckiem swojej epoki, Lumiere, nawykłym do rozmazanej, zmiennej, kolorowej rzeczywistości. Prosty, czarno-biały świat nie jest dla ciebie.

 – Jedną decyzję już podjęłaś – mówi jeszcze. – Czas na kolejny krok.

Nabieram pewności. On wie. Chyba muszę dokonać jeszcze jednej, ostatniej zmiany w moim projekcie, by uwolnić się na dobre.

 

Nareszcie widzę jasno!

W końcu zrozumiałem!

To nie żadna zapomniana, skalista planeta, żadna supertajna, militarna misja.

To mój czyściec. I piekło dla innych.

Nie wrócę do domu i muszę się z tym pogodzić, bo Bóg przydzielił mi coś ważniejszego. Niszczyć zło. Odnajdywać i zabijać skalane, zbrukane dusze. Oszczędzać te dobre. Dlatego widzę monochromatycznie. Żebym mógł łatwo odróżnić dobrych od złych. Czerń i biel. Jakież to proste i oczywiste! Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem?!

Spoglądam pod ułudę kolorowej rzeczywistości i dostrzegam świat takim, jaki jest naprawdę. Dziękuję ci, Boże, nie zawiodę. Może, gdy już na to zasłużę, pozwolisz mi choć pożegnać się z kimś, kto czeka na mnie w domu.

 

Siedzę w pokoju kontrolnym symulatora i przez holoekrany obserwuję trenera, który wraca do celi, rozprawiwszy się z kolejną grupą kadetów. Diapré stoi obok. Może tu przebywać, bo ma prasową akredytację i oficjalnie kręci reportaż.

 – Chciałeś zobaczyć mój świat – mówię. – Oto on.

 – Niesamowite. – Wyraźnie zafascynowany, ogląda ciemny, skomplikowany labirynt wąwozów i korytarzy. – To wszystko trzeba było zbudować w realu? Drogi trening.

 – Wirtual nie zdaje egzaminu. Zagrożenie, strach i śmierć muszą być prawdziwe. Warto, mimo kosztów.

 – Chodzi o to, by żołnierze nauczyli się znosić awaryjną ekstrakcję?

 – Nie tylko. Gwałtowny transfer osobowości jest okropnie traumatyczny, to fakt. Ale kadeci muszą wiedzieć, że samo umieranie bywa gorsze. Muszą bać się śmierci i walczyć o życie, nawet jeśli nie mają większych szans. Nie mogą liczyć na ratunek ekstrakcji, bo w warunkach polowych… Nie zawsze działa.

Głos mi zadrżał. Lumiere to zauważył.

 – Kto kieruje… Katem?

 – Trenerem. Nikt. To SI. Na tym polega projekt, którym zajmuję się po wycofaniu z aktywnej służby.

Mój projekt. Moja próba odkupienia. Mój błąd.

 – Myślałem, że SI nie nadają się do takich rzeczy.

 – Prawda. Nie sprawdzają się w walce. Ta jest pierwsza.

Diapré z uśmiechem kręci głową. Występuje w swoim standardowym, zupełnie ludzkim ciele. Jest piękny.

 – To właśnie robię. Uczę umierać i zabijać – kontynuuję.

 – I potrafisz nauczyć tego nawet sztuczną inteligencję. Jesteś zadziwiająca. – Dotyka mojego policzka. – Nie potępiam cię za pozbycie się Johna. Przeciwnie. Uwielbiam w tobie ten pierwiastek… Kolorowej moralności. Nareszcie przestałaś należeć do czarno-białego świata kapitana Hennessy.

Gwałtownie łapię oddech. Nawet nie musiałam cię sprowokować, Diapré. Pojęcia nie mam, jak się dowiedziałeś, ale nie pozostawiasz mi wyboru, bo jesteś niebezpieczny. Szkoda. Może w innej sytuacji potrafiłabym spojrzeć ci w oczy i powiedzieć "żegnaj", jak każdy, normalny człowiek.

Muszę się od ciebie uwolnić. Muszę się uwolnić od was obu. I nigdy więcej!

 – Chcesz zobaczyć trenera? – mówię, nie patrząc na mężczyznę. – Właz serwisowy do jego celi jest tu, za terminalem konsoli.

 – Pewnie. Do czego służy to urządzenie?

 – Za każdym razem zmieniamy nieco sposób postrzegania rzeczywistości przez SI trenera. Nie może mieć wrażenia zbytniej… Powtarzalności świata.

 – On myśli, że walczy naprawdę?

 – Tak jest. Walczy naprawdę.

Drzwi śluzy rozsuwają się bezgłośnie, gdy tylko kompresor napełnia komorę powietrzem. Hebanowo matowy, owadzi kształt czeka wewnątrz.

 – Ale potwór! – Diapré chwyta mnie za rękę. – Ciekawe, czy on może… Anno?

Domyśla się. Nie jest głupi. Po prostu niepotrzebnie zaufał obiektowi swojej obsesji.

 – Anno, mam zwykłe ciało, zwykłe łącza. Jeśli on…

Przestaję słuchać. Jeśli odkryją, że celowo zakłóciłam ekstrakcję Johna, to oskarżą mnie o zdradę. A twoja śmierć, Diapré, to zwykły wypadek. Awaria transpondera swój-obcy. Nawet projektu mi nie skasują, bo bojowa SI jest zbyt cenna.

Patrzę w oczy trenera, jakbym spodziewała się zobaczyć tam coś więcej, niż gładkie, obsydianowe płytki sensorów. Pod nimi nie ma Johna. Tylko jego odruchy, podstawowe instynkty, umiejętności i szczątkowe wspomnienia, związane z militarnym doświadczeniem. To, co wyłowiłam z datasfery po rozproszeniu osobowości. To, czym podrasowałam szkoleniową SI, by stała się tak zabójczo skuteczna. Nie ma Johna.

Nie ma.

 

 

Otwiera się przesmyk, którym czasami przychodzi anioł, by rozmawiać ze mną bez słów.

Tym razem jest jednak inaczej. Obok świetlistej postaci stoi wróg. To znaczy  demon. Czarna, zła, nieczysta dusza. Jestem tak zaskoczony, że przez chwilę nie reaguję. Wtedy demon dotyka anioła i z przerażeniem obserwuję, jak po nieskazitelnej bieli sunie smuga cienia. Prosto do miejsca, gdzie powinno być serce.

Nie pozwolę na to.

Zły dostaje pierwszy, pada pod ścianę. Zaraz go dobiję, ale jeszcze odwracam się i wyrywam znamię ciemności z ciała mojego anioła, który chyba próbuje jeszcze krzyknąć. Ale ja i tak nie słyszę.

Krew jest czarna.

 

 – I tyle – Juha Zahnn, technik śledczy żandarmerii wojskowej, kończył raport i rozmawiał na prywatnym kanale ze swoim chłopakiem. – Numer jak z jakiegoś dramatu. Kiedy sprawa się odtajni, zrobię prezentację i zbijemy kokosy.

 – Nie mogę się doczekać – Freddy zamknął katalog porno-ciał do wynajęcia. I tak nie było go na nic stać.

 – Najlepsze, że gdyby SI w Umieralni nie oszalała, Annie Stanbridge by się upiekło. Plan był niezły. Tyle, że wśród skrawków osobowości kapitana Hennessy przetrwało coś jeszcze, o czym pani porucznik nie wiedziała. Coś abstrakcyjnego, niezwykle silnego, dominującego jaźń… Jakieś potężne uczucie… Nie znam się na tej całej retropsychologii. Ale SI, po uzyskaniu świadomości, spróbowała wokół tego odbudować Johna.

 – Udało się?

 – Nie bądź głupi. Jasne, że nie. Ale to nie koniec. Zwykłe ciało nie ma gniazda ekstrakcyjnego. Ale programy transferowe Anny Stanbridge ciągle krążyły w datasferze. I w krytycznym momencie chciały ją wyciągnąć. Przez standardowe łącze.

 – Kuuurwa, to jakiś koszmar!

 – No. Jakby próbowano wypchnąć ci mózg przez uszy.

 – I co, pozwolili osobowości Anny rozproszyć się w datasferze?

 – Co ty, to armia. Zwąchali niezły patent. Rzecz ma już swój kryptonim. "Projekt Zombie", czy jakoś tak…

 

Koniec

Komentarze

Musi Ci, Anonimie, wystarczyć świadomość, że opowiadanie wyjątkowo przypadło mi do gustu. Obawiam się jednak, że gdybym zaczęła uzasadniać, dlaczego Miłość w kolorowych czasach spodobała mi się tak bardzo, nie obeszłoby się bez spoilerów, a nie chcę psuć przyjemności innym czytelnikom.

Gdyby nie literówki, mogłabym powiedzieć, że opowiadanie jest napisane bardzo porządnie. ;)

 

Do­ty­kam czuł­ką grun­tu i na­mie­rzam źró­dło wi­bra­cji. – Do­ty­kam czuł­kiem grun­tu i na­mie­rzam źró­dło wi­bra­cji.

Czułek jest rodzaju męskiego.

 

…roz­wa­le­nie nie­smier­tel­ni­ków spra­wia mi przy­jem­ność. – Literówka.

 

Nie bę­dzie wie­cej za­bi­ja­nia. – Literówka.

 

Do czasu, gdy siła Johna oka­za­ła się ni­czym wie­cej, niż pro­jek­cją obłę­du. – Literówka.

 

Ofia­ry zrzu­ci­ły oso­bo­wo­ści do nie­smier­tel­ni­ków… – Literówka.

 

uoso­bie­nie spo­ko­ju i nie­zmien­no­śći… – Literówka.

 

Sztu­ka Diapré na­zy­wa­ła się "Sło­necz­ni ko­chan­ko­wie"… – Czy sztuki nazywają się, czy raczej maja tytuły?

 

Gwał­tow­ny trans­fer oso­bo­wo­ści jest okrop­nie traum­tycz­ny, to fakt. – Literówka.

 

Po­ję­cia nie mam, jak się do­wie­dzia­leś… – Literówka.

 

– Nie bądź glupi. Jasne, że nie. – Literówki.

 

Jakby pró­bo­wa­no wy­pcha­nąć ci mózg przez uszy. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję i cieszę się niezmiernie, że przypadło do gustu.

Co do litrówek, pewnym usprawiedliwieniem (choć niewielkim) może być fakt, że tekst dodany był z komórki. Co nie zmienia faktu, iż powinienem być bardzie uważny.

Zaraz zabiorę się za poprawianie.

Jeszcze raz dzięki za klika!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Ależ bardzo proszę. Mam nadzieję, że klików będzie więcej. ;)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajne opowiadanie.

Ciekawy pomysł, nawet w pewnym momencie się domyśliłam, że to może mieć coś wspólnego z Johnem (a u nie to nie jest oczywiste). I jest czarno-biało. I dobrze napisane (w ogóle nie zauważyłam literówek, jeśli jeszcze są). Albo mnie po prostu wciągnęło ;)

Przeczytałam z przyjemnością.

Przynoszę radość :)

Bardzo ciekawa koncepcja, misie.

Tekst krótki, ale udało Ci się poruszyć kilka wątków, a to zawsze działa na plus.

Babska logika rządzi!

Ha, już jestem.

Dzięki Anet, dzięki Finklo!

Nie byłem pewien, czy tekst w ogóle choć trochę będzie wciągał i czy będzie się go dobrze czytało, bo powstawał bez zwracania uwagi na limit. A potem była łowicka wycinanka. Tym bardziej cieszę się, że nie obciąłem tekstowi jaj, ani innego, żywotnego organu. I że nawet parę wątków zostało :)

Dobra, czas poprawić błędy. Szczególnie tę nieszczesną czułkę ;)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Interesujące opowiadanie :)

Postać Anny jakoś do mnie nie przemówiła, chociaż trzeba przyznać, Anonimie, że  nadałeś jej sporo charakteru przez zamiłowanie do tradycyjnych rozwiązań;) 

Przemiły ukłon w stronę początków kina że strony Pana Lumiere:) Generalnie bardzo barwny bohater, a czarno – biały wymiar konkursu sprytnie wykorzystany :)

I końcówka dobra przy takim adekwatnym tytule:)

Anna chyba padła ofiarą tego, że zbyt wysoko postawiłem sobie poprzeczkę. Miała być psychologiczne popaprana, ale jednocześnie w miarę logicznie skonstruowana i jej działania choć trochę prawdopodobne. I jeszcze do tego być perwszoosobową narratorką. I jeszcze tamtych dwóch, których też nie można było nakreslić dwoma słowami. I świat, który powinien trzymać się kupy. Tekst rozpychał się w limicie łokciami, jak nadpobudliwy kanar w zatłoczonym tramwaju.

Oczywiście, obwinianie limitu to pójście na łatwiznę, więc nie obwiniam ;)

Ale najważniejsze, że się podobało!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Melduję, że przeczytałam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Niestety, nie przypadło mi do gustu. Postacie wydają mi się drętwe, nieprawdziwe, irytujące.  Napisane nawet nieźle pod względem technicznym, ale nudziłem się podczas czytania. Przegadanie plus trochę chaosu w narracji sprawiły, że czytałem dialog i zapominałem, gdzie są bohaterowie, nijak ich sobie nie wyobrażałem. 

Za to sam pomysł ciekawy :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

No właśnie Fun, wymyśliłem sobie pokreconych  bohaterów i pokręconą intrygę. Myślisz, że gdyby tekst był dłuższy, a bohaterowie lepiej rozpisani, to by pomogło? A może trzeba by było więcej akcji i rozpirerduchy, skracając mędzenie bohaterów?

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bardzo lubię  trylogię Takeshiego Kovacsa autorstwa Richarda Morgana. I to opowiadanie jest jakby żywcem wyjęte z tego uniwersum, gdzie ludzkie ciało to powłoka, a świadomość – program. Oba można do woli kopiować, modyfikować, niszczyć. Zarazem nadal zostaje w nas bliżej nieokreślony pierwiastek czegoś, co wymyka się naukowcom. Stąd wielki plus za przeniesienie mnie ponownie w tak sympatyczne uniwersum.

Poza tym ciekawie zarysowana postać Anny, choć pierwszy dialog między nią, a tym Francuzem wydał mi się nienaturalny. Wstawki kursywą na początku męczą, ale jak poznałem już czym są, układają się w logiczną całość. Technicznie też nic mi nie sprawiało problemu z czytaniem.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Z “Modyfikowanym węglem” Ci się skojarzyło? Ciekawe. W ogóle o tym mi się nie pomyślało…

Babska logika rządzi!

Bohaterowie nie muszą być “rozpisani”. Wolę, jak jest krótko i celnie. Motywy działania bohaterów były dla mnie mętne. Gdyby to było lepiej rozpisane, przynajmniej wiedziałbym, w czym kibicuję. 

“Mendzenie” bywa ok, akcja bywa nie ok… Bardziej chodzi mi o konkretniejszą scenerię. Weź np. pierwszy fragment niepisany kursywą. Nie ma tam chyba ani słowa o tym, gdzie rzecz się rozgrywa. Wstawki między dialogami poświęcasz głównie na informacje o bohaterach – ich wyglądzie i przeszłości. Ich jakoś dostrzegam, ale nie widzę, gdzie stoją ani co robią. To tak jakby robić teatr z aktorami, ale bez sceny…

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Znaczy, z punktowym reflektorem? ;-)

Babska logika rządzi!

NoWhereMan – w ogóle nie czytałem Richarda Morgana. Tym bardzie cieszę się, że tekst wywołuje miłe skojarzenie. Choć oczywiście przenosiny umysłu do przeróżnych ciał to nie jest jakaś oryginalny pomysł  ;)

Tylko "datasferę", taki miedzyplanetarny internet z WiFi, skubnąłem Danowi Simonsowi z serii o Hyperionie.

Fun – znowu mógłbym się zasłonić limitem, chociaż to żadne usprawiedliwienie. Nie stało umiejętności, by zmieścić przekonywujących bohaterów i bogate dekoracje, poza punktowym reflektorem :) Przedstawienie skomplikowanej postaci kilkoma maźnięciami słownego pędzla, bez potrzeby rozpisywania, to cholernie trudna sprawa.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No jasne że się mogę mylić, ale jestem prawie przekonany, kto kryje się  za tym stylem. ;P 

Zgrabna konstrukcja opowiadania z różnych perspektyw przypadła mi do gustu. Zacny pomysł, wykonanie i sporo ciekawych emocji. Choć muszę stwierdzić, że perspektywa pisana kursywą bardziej mi się podobała – dlatego też, że inne tempo. Misię :)

Niezmiernie się cieszę, że przypadło do gustu! Dzięki!

 

No jasne, że mogę się mylić, ale jestem prawie przekonany, kto kryje się za tym stylem

Oj, panie Blackburn, możesz się zdziwić  ;-)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No, mogę, ale skąd Anonim wie, kogo mam na myśli? ;-)

Ha, racja, Anonim nie wie. Anonimowi się jeno wydaje, że rozpoznawalnego stylu nie zdołał jeszcze wypracować  :-)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Hmm… No to klina mi zabiłeś. :/ 

:)

Niby opowiadanie ciekawe, wszystkie elementy na swoim miejscu, warsztatowo na “piątkę”, ale tekst nie potrafił mnie do siebie przekonać ;(

Mnogość elementów nieco burzyła mi narrację, w sumie odebrałem tekst podobnie jak Fun…

Spodobało mi się natomiast uniwersum, “datasfera” przywołała przyjemnie wspomnienie Hyperiona. Dialogi niezłe, choć mogły przydać więcej głębi bohaterom. Zdawało mi się, że balans opowiadania szwankuje – przeskoki sprawiły, że nie potrafiłem “wsiąknąć” w historię.

Tak czy inaczej – życzę powodzenia w konkursie. Czarno-białość wyszła fajnie.

 

Tyle ode mnie, na koniec dwie uwagi:

Wrzucam gotowe fragmenty kodów do sejfu i wychodzę z datasfery.

W sumie się nie znam, ale nie powinno być liczby pojedynczej?

Muszę się od ciebie uwolnić. Muszę się uwolnić od was obu. I nigdy więcej 

Czegoś tu chyba brakuje ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dzięki za opinię, Hrabio!

Właśnie, zabrakło nieco umiejętności i doświadczenia, by zapakować pomysł w limit objętości. Teraz widzę, że tekstowi brakuje płynności, a motywacje bohaterów nie do końca są przejrzyste i należycie wyjaśnione. Sporo uciekło podczas obcinania, ale – podkreślę – to nie wina limitu, tylko nienajlepszego planowania.

Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Transmisja jest nieskończenie łagodniejsza, niż awaryjna ekstrakcja i oczywiście odpowiednio bardziej długotrwała.

Ooo! Kurka wodna. A wydawało mi się, że już przypisałem tego autora do innego tekstu… A tu psikus, ten pasuje bardziej!

Nieważne. Niedługo wszystko się wyjaśni :) 

EDIT:

Wybacz te przemyślenia na wizji ;) Za moment wrzucę kilka słów o tekście :)

Ja z kolei jestem bardzo usatysfakcjonowany lekturą, mała przejrzystość motywacji bohaterów nieszczególnie mi przeszkadzała.

Uważam, że na ten limit znaków i tak udało Ci się zmieścić w tekście dość sporo. Historia w drugiej części składa się ładnie w całość, a pomysł okazuje się ciekawy. Czytelnik może domyślać się paru rzeczy, ale nie odebrałem tego jako wady. W trakcie czytania byłem zainteresowany, jak to wszystko się rozwinie – to dla mnie spory plus.

Pod względem stylu też mnie kupiłeś, szczególnie fragmenty kursywą przypadły mi do gustu.

 

EDIT: Prawie zapomniałem. Tutaj chyba poszło coś nie tak?

Muszę się od ciebie uwolnić. Muszę się uwolnić od was obu. I nigdy więcej

 – Chcesz zobaczyć trenera? – mówię, nie patrząc na mężczyznę. – Właz serwisowy do jego celi jest tu, za terminalem konsoli.

Niewątpliwie jest tutaj zamysł. Czytelnik wrzucony zostaje w zwarty świat, wszystko ma tutaj swoje miejsce. To może się podobać. Może też zakręcić w głowie, docisnąć śrubę i wytłumić przekaz ;)

 

Bohaterka skonstruowana prawidłowo. Dobrze zarysowana psychologicznie, chociaż jako narrator… za mało kobieca. Może dla tego, że wojskowa z mocno zlasowanym mózgiem, żyjąca w czasach odmiennej moralności, a może przejawy kobiecej psychiki są dla przeciętnego faceta nieosiągalne :) Nie wiem, czy to słownictwo, którym się posługuje – nazbyt techniczne, czy to czego właśnie nie mówi? No, a jeżeli autor to autorka… No cóż – bez urazy :)

 

Świat? Pełnia, nazwanej przez ciebie „transsomatyki”, nie więcej ni mniej – przesyłu świadomości. Wizja człowieka transcendentnego, nieograniczonego swoją powłoką, która staje się kwestią wyboru.

 

W kontekście wydarzeń z opowiadania – kolejna odsłona z serii: „Gdy rozwój technologii nie ogląda się na człowieka…”.

Świat ciekawy i w moim guście :)

 

Nie można przebiec tego tekstu wzrokiem i uznać, że wszystko się zrozumiało. Nie wierzę. Moim zdaniem to stanowi o jego sile. Oczywiście ze szkodą dla czytelnika, nie zauważysz błogości na twarzy czytającego, a mars zamyślenia, szczególnie, gdy przychodzi do wyjaśnień ostro skompresowanych w panice przed limitem (raptem trzy słówka) ;)

 

Minus. Jeden, ale taki potężny.

Temat zgodny z tytułem. A był taki potencjał… ;)

EDIT:

Biblioteka, jak tylko opanuję obsługę :)

Kawał dobrego SF! Do tego bardzo dobrze napisany. Może to kwestia okoliczności lektury (wyjątkowo mam chwilę spokoju) ale wcale nie brakowało mi opisów lokacji, a motywacje – cóż, kto by ogarnął meandry miłosnego trójkąta…

Bardzo spodobała mi się scena z przedstawieniem (happeningiem?), angażującym twórcę i bohaterkę. Kończę tekst z podobnym motywem i muszę przyznać, że Twój pomysł jest lepszy ;) Mam małe wątpliwości, co do końcowej sceny – troszkę trudna, z tym profesjonalnym żargonem, wymaga skupienia, podczas gdy czytelnik, po wymagającym tekście, chciałby już nieco łatwiejszej puenty, takiego błysku.

W sumie: jeden z moich faworytów do podium!

Perrux, Blacktom – dzięki za komentarze! Ha, no i za bibliotecznego doklika!

No, a jeżeli autor to autorka…

Autor, autor :-) Płeć swą zdradziłem już w pierwszych komentarzach, więc nie będę ściemniał :-)

Ale faktycznie – pierwszy raz porwałem się na kobiecego narratora, i to w pierwszej osobie. Będzie trzeba poćwiczyć!

Cieszę się jednak, że powstał jako tako trzymający się kupy świat. Chyba najbardziej obawiałem się masy oczywistych nielogoczności i, że tak powiem, błędów konstrukcyjnych. Zwłaszcza, że na ewentualne poprawki czy wyjaśnienia nie było już w tekście miejsca.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Niezmiernie mi miło, drogi Coboldzie!

Końcowa scena oberwała najmocniej podczas amputacyjnego szaleństwa. Zapewne mogłem ocalić więcej, kosztem czegoś innego, ale nigdy nie pisałem jeszcze tekstu, który musiałby zmieścić się w jakimś limicie. No, może poza drabblami. Kwestia doświadczenia, zapewne.

Kończę tekst z podobnym motywem i muszę przyznać…

Oj tam. Pożyjemy, zobaczymy. Ale połechtało ;-)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Witaj!

Dobry, zacny tekst. Moją powłokę wciągneło, a umysł jest kontent.

Fragmenty kursywiczne lepszeod zwykłych, ale gdyby były samotne to pewnie byłby i smutne(męczące?)

Wrzucasz czytelnika do świata i stopniowo pozwalasz mu poskładać całość do kupy. I to lubię (nie, nie o kupę chodzi).

Dobrze napisane, przyjemne SF. Pogratulować.

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Dzięki Mytrix! Ja również jestem kontent. Dlatego, że się podobało i dlatego, że świat dał się poskładać do kupy :-)

Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No niech mnie ściśnie, nie mam pojęcia, kto to napisał. Widzę tu kawałki wielu osób, ale każde z nich to w perspektywie całości wybrakowanie i jednocześnie wiem, ze ten styl znam! Strasznie denerwujące! Tutaj i wrażliwość, którą można by przypisać bemik, i specyfika, do której sięga fun, i trochę tego, co miewa CountPrimagen, a może i mnie trochę, ale to wszystkie nie to, to wszystko wykracza poza i idzie w kierunku, do którego odpowiedni nick ukrywa mi się za jakąś mgłą ;<

W każdym razie jestem kupiona, podobało mi się tak, jak dotąd tylko jeden konkursowy tekst.

 

Ktoś twierdził, że ja jestem autorką – ja bym napisała w pierwszym zdaniu: Ten świat mnie smuci ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Mimo wielu pozytywnych opinii, gdzieś tam krążyła myśl: "Dobra, dobra, jeszcze przyjdzie Naz i usadzi."

Przyszła i nie usadziła, a nawet znalazła w moim tekście elementy pasujące do kilku utalentowanych autorów…

Dziękuję i uśmiecham się szeroko.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Najbliżej mi do opinii funa i Counta. Czytało się dość ciężko. Pomysł niezły, trochę przekombinowany. W jednym czy dwóch zdaniach pomieszana narracja w czasie teraźniejszym i przeszłym. Jakoś tak strasznie na siłę odbieram te czarno-białe wtręty, monochromatyczny świat Johna chyba by wystarczył, żeby dać zadość konkursowatości. Dla mnie mnogość wątków to niestety minus, wolałbym jeden czy dwa, ale soczystsze. Opowiadanie nie jest złe, ale wydaje mi się, że zabrakło czasu na dopracowanie.

"Nie wiem skąd tak wielu psychologów wie, co należy, a czego nie należy robić. Takie zalecenia wynikają z konkretnych systemów wartości, nie z wiedzy. Nauka nie udziela odpowiedzi na pytania, co należy, a czego nie należy robić" - dr Tomasz Witkowski

Są tu pewne elementy, które bardzo mi się spodobały – przywiązanie Anny do tradycji, nazwisko Lumiere, datasfera. Całość przeczytałam z zaciekawieniem, ale nie poczułam zbytniej więzi z żadnym z bohaterów. No, może trochę z biednym Johnem. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka