W imię Boga Jedynego, Miłosiernego, Litościwego! W imię Boga Wielorakiego, Sprawiedliwego, Niepojętego! Słuchaj, Ludu Pustyni, jak wielkie rzeczy uczynił ci Wszechmocny, a święte jest Imię Jego. Opowiemy, a nie skłamiemy, cośmy widzieli i cośmy słyszeli, czegośmy byli świadkami w piątym roku gigantomachii, podczas walk z pogańskim królem Antiochem Epifanesem, dwudziestym czwartym tego bluźnierczego miana, który oblegał Ostatnią Cytadelę wraz ze swoimi wojskami, machinami plującymi ogniem, ze swoimi bestiami, żmirłaczami, słoniami i dromaderami, a ponadto armią dżinnów i cyklopów z kraju Kusz. Opowiemy o Sądzie Bożym, jaki dokonał się nad Neftali, córką Szeolu, od siedmiu lat wierną wojowniczką trzeciego pułku husarii pod dowództwem miłościwie nam panującego szejka, Milczącego Murakaby ibn Batorego z zakonu mewlewitów.
[Roczniki Ziemi Ocalenia, księga XX]
Rygiel szczęknął, łańcuchy zadzwoniły. Drzwi do celi były grube jak pięść, a na dodatek okute srebrem z grawerunkami świętych wersetów. Ale Willigis pchnęła je bez trudu. Inskrypcje ochronne nie mogły jej zaszkodzić. Była przecież bożą bojowniczką. Tak jak i Neftali – pomyślała. Podziemia Cytadeli dawały przyjemny chłód, przenikający przez prostą, lnianą tunikę. Wokół panowały ciemności, ale pod bosymi stopami wyczuwała suchą słomę. Tuż za progiem mało nie kopnęła glinianej miski z kaszą i grochem. Dbają o nią. Nieźle karmią – stwierdziła w myślach i zagryzła wargi. Nie wiedziała, czy to dobry czy zły znak. Oczy Willigis szybko przyzwyczajały się do braku światła, kocie źrenice zogromniały i już po kilku minutach mogła dojrzeć najdrobniejszy załomek muru, najdrobniejsze pęknięcie na sklepieniu. Ale przyjaciółki nie widziała. Zrobiła jeszcze kilka kroków. I usłyszała jej oddech.
Neftali leżała w rogu celi, skryta za siennikiem, który odrzuciła na bok, skulona jak przed burzą piaskową. Dygotała z zimna, choć tuż obok leżał grubo tkany koc z wielbłądziej wełny. Kaftan był cały w strzępach, w połowie drogi do tej dziwnej kryjówki Willigis dostrzegła na nim plamy rdzawej, zakrzepłej krwi. Bladą, ściągniętą w potwornym grymasie twarz zasłaniały skołtunione włosy, wciąż tak samo zaskakująco jasne, jak w dniu, kiedy Neftali i Willigis się poznały.
Nikt w obozie nie miał podobnych. Willigis uśmiechnęła się cierpko. W rodzinnej wiosce uchodziła za piękność dzięki swoim kasztanowym warkoczom. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że uciekinierzy z Północy mogą mieć skórę tak białą, białą jak mleko, a włosy w kolorze dojrzałych kłosów. Wcześniej Willigis widziała tylko jednego takiego człowieka, a był nim sam Milczący Murakaba ibn Batory, najwyższy z dostojników i największy z wojowników, jakich nosiła pustynna Ziemia Ocalenia. Myślała, że tak może wyglądać tylko anioł boży. Ale kiedy pierwszy zachwyt minął, Willigis uświadomiła sobie fakt znacznie bardziej prozaiczny: że w porównaniu z Neftali wygląda równie pospolicie jak pozostałe dwie setki czarnowłosych adeptek, które ubiegały się o miejsce w armii. Tak, tak. To było siedem lat temu, jeszcze przed wojną. Nosząc stągwie wypełnione piachem, kopiąc rowy melioracyjne, ćwicząc walkę dwiema szablami i strzelanie z łuku, wiążąc sznury w sieci i lepiąc woskiem skrzydła dla dromaderów, miała jeszcze czas martwić się swoim wyglądem. Ale była młoda, głupia, wychowana w czasach stuletniego pokoju. Przynajmniej, w przeciwieństwie do reszty, nie dokuczała Neftali. Nie, żeby nie chciała. Ta dziewczyna była naprawdę słaba, wychudzona, niezaradna, chyba jedynie nauka świętych tekstów przychodziła jej bez trudu. I faktycznie szybko pozbywała się północnego akcentu. Tak naprawdę Willigis bała się, że w jej wypadku kpiny pod adresem koleżanki zostaną odebrane jako przejaw zazdrości. Sama przecież też nie była zbyt lubiana.
Może właśnie dlatego powoli nawiązywała się między nimi nić porozumienia. Raz czy drugi Willigis pomogła małej, gdy Neftali niemal została wypchnięta z kolejki po wodę. Nauczyła ją walczyć „rogami fakira”, o których drugie ostrze Neftali ciągle się kaleczyła – pokazała, jak trzymać rękojeść, aby swobodnie obracać nadgarstkiem. Broniła przed docinkami. Jasnowłosa dziewczyna przyjmowała każdy objaw życzliwości z naiwną, pełną zapału wdzięcznością i już w trzecim miesiącu szkolenia nie odstępowała Willigis ani na krok. A Willigis zdała sobie sprawę, że już nie udaje jej przyjaciółki – że naprawdę się nią stała.
Jednak nawet podczas pierwszych tygodni w obozie dla rekrutów Neftali nie wyglądała tak mizernie jak teraz. W niczym nie przypominała tej sprytnej małej, która podczas prób na pustyni radziła sobie niewiele gorzej od samej Wigillis. Zręczność, wyczucie i opanowanie drobnej dziewczyny z Północy chwaliła każda z kolejnych dowódczyń. Teraz Neftali chowała się za siennikiem jak zaszczute zwierzę. Jej wątłym ciałem targał bezgłośny szloch.
Willigis zastanawiała się, jakim cudem – czy raczej: jakim okrutnym zrządzeniem losu – mogło do tego dojść. Patrzyła, jak palce Neftali zaciskają się na jej ramionach, a paznokcie wbijają w skórę. Widziała zimną, opalizującą poświatę, która otaczała jej przyjaciółkę – jeden ze skutków zażycia ofiru, niedostrzegalny dla zwykłych ludzi. Ale Willigis nie była już zwykłym człowiekiem. Była bożą bojowniczką. Jej ciało emanowało podobnym blaskiem. Dlatego pozwolono jej tu wejść. Nie z powodu zasług dla Białej Armii, dla trzeciego pułku husarii, do którego obie należały. Nie przez wzgląd na ich wieloletnią przyjaźń. Willigis pozwolono wejść do celi Neftali, ponieważ wierzono, że więźniarka nie wyrządzi kobiecie krzywdy. Choćby próbowała.
Mizerny tobołek skóry, kości, strzępów materiału i jasnych włosów drgnął. Neftali bardziej wyczuła niż dostrzegła obecność drugiej osoby. Ulga, z jaką wypuściła z ust powietrze, kazała domyślać się, że rozpoznała Willigis po zapachu. Ale nie wydobyła z siebie głosu. A już po chwili spazmy przybrały na sile.
Willigis klęknęła przy niej. Niezgrabnie objęła przyjaciółkę i przyciągnęła do siebie. Ta wyszarpnęła się z przerażeniem, a może i złością, której Willigis nie przewidziała. Odruchowo zwolniła uchwyt. Kocie źrenice zalśniły i zgasły, przykryte powiekami. Ich właścicielka już wiedziała, że obie będą potrzebować czasu. Czasu, którego żadna z nich nie miała.
Po długim, długim milczeniu oblizała spierzchłe wargi i powiedziała tak stanowczo, jak tylko potrafiła:
– To nie twoja wina, Neftali.
Przyjaciółka podniosła na nią oczy pełne bezbrzeżnego zdumienia. Chwilę potem wypełnił je ból. Zwiesiła głowę i szepnęła cicho jak przestraszona dziewczynka, którą od tak dawna nie była.
– Moja wina…
– To nie twoja wina, Neftali – powtórzyła Willigis cierpliwie, siadając na klepisku, blisko, ale nie za blisko. – Uwierz mi. Wiem, jak działa ofir.
Tych kilka jęków, które wydała z siebie Neftali, Willigis wzięła najpierw za płacz. Dopiero po chwili zrozumiała, że więźniarka śmieje się, śmieje się śmiechem bardziej rozpaczliwym i rozdzierającym od najrzewniejszego płaczu.
– Teraz… i ja… i ja wiem…
A ofir jest darem danym nam przez Wszechmogącego, świętym napojem i jedynym ratunkiem w czasach wielkiego ucisku, w czasach wojny i zarazy, w czasach gigantomachii, gdy przyszło nam się mierzyć z Goliatem z Gad, filarchą Bakchidesem, podstępnym Nikamorem Medyjczykiem i innymi olbrzymami, a także dżinnami i cyklopami, i bestiami z Otchłani. Pod koniec pierwszego roku wojny, gdy mury Pierwszej Stolicy legły w gruzach, a lud wzywał imienia Pana w pokucie i poście (wszak i tak wielki głód trwał w onej godzinie), Święty i Niepojęty wejrzał na uniżenie sług swoich, i zapłonął gniewem przeciw Antiochowi Epifanesowi i jego bluźnierczym ustom, i wszelkiej obrzydliwości, jaką sprowadził do Ziemi Ocalenia. Wtedy to nasi królowie, mędrcy i magowie, oświeceni przez Przedwiecznego, z krwi ofiarnych koźląt, ze złota najwyborniejszego, ofiarowanego w Świątyni, z olejków alabastrowych i kryształów morskich przyrządzili ofir, święty napój, sprowadzający złotą gorączkę na bożych bojowników. Oczy ich zachodzą bielmem, język staje kołkiem, a członki pęcznieją i rozrastają się jak ciasto na zakwasie, a potem, niby chleb w piecu, twardnieją, i jak ten chleb okrywa się skórką złocistą, tak na ich członkach wyrasta złoty pancerz, twardy niczym skała, od którego odbijają się pociski nieprzyjaciół, któremu nawet plujące ogniem działa niestraszne. I tak boży bojownik, niczym golem silny, lecz, jeśli Najwyższy pozwoli, wciąż z pomyślunkiem własnym, wielki jak wieża oblężnicza, jak taran śmiercionośny, zapalczywy jak grom z niebios, staje przeciwko dżinnom i jak dzieci je rozgania, staje naprzeciw wojsku i jak psy je depcze, staje przeciwko olbrzymom i cyklopom z kraju Kusz, i o śmierć je przyprawia. Od bestii, lwów, żmirłaczy nawet się nie odpędza, gadziny zęby swoje łamią o jego piętę, jego siła siłą Najwyższego, On umacnia jego biodra, On tarczą naszej opieki.
[Kroniki dni, rozdział XII]
Śmiech zmienił się w szloch, a szloch przerwała czkawka. Willigis pokręciła głową z niedowierzaniem. Zdawała sobie sprawę, że wypicie ofiru może skutkować pomieszaniem zmysłów. Doświadczyła tego na własnej skórze, gdy cztery lata wcześniej to jej podano magiczną miksturę. Pamiętała uczucie wszechogarniającego, przybierającego na sile ciepła w trzewiach i tępego bólu, rozrywającego mózg na strzępy. Nie pamiętała, jak walczyła. Nie pamiętała, przeciw komu walczyła. Nie pamiętała, jakie zniszczenie poczyniła w zastępach wrogów ani jak przetrzebiła szeregi własnego pułku. Ze zdumieniem słuchała relacji świadków w czasie swojego Sądu Bożego. Gdy obudziła się w lochach, już w swojej ludzkiej postaci, skuta czterema srebrnymi obręczami z wypisanymi czterema Prawdami Wiary, potrafiła sobie przypomnieć jedynie zwierzęcy strach, jaki towarzyszył jej w momencie przemiany, gorąc i ból, jakby wlewano jej do gardła roztopiony ołów. Tak było za pierwszym razem. Za drugim już nie. Przeszła odpowiednie szkolenie. Czy może raczej – tresurę.
– Sie… siedemnaścioro ludzi… już mi powiedziano… – jęczała Neftali. – Siedemnaścioro ludzi… Osiem koni… dwa wielbłądy… cysterna… cysterna, dwa tysiące hinów wody…
Wyliczankę przerwał kolejny atak czkawki. Willigis odwróciła wzrok. Neftali znów zachowywała się jak na samym początku szkolenia. Współczuła tej małej, a jednocześnie nie potrafiła opanować czającej się gdzieś w głębi serca pogardy dla jej łez i śmiesznej czkawki, i ocierania nosa wierzchem dłoni. Odkąd Willigis kazano wypić ofir, bardzo się od siebie oddaliły. Boża bojowniczka, zdolna rozgromić armię dżinnów, była zbyt cenną bronią, wymagała specjalnych treningów, no i wszyscy schodzili jej z drogi. Ale bardziej niż ranga od Neftali i czasu wspólnych ćwiczeń oddzieliły ją te trzy miesiące spędzone w katowniach Cytadeli. Willigis nie zdołała ukryć, że patrzy na przyjaciółkę z wyższością.
– Tak, siedemnaścioro ludzi, osiem koni, dwa wielbłądy i cysterna – przytaknęła z roztargnieniem i pewną niecierpliwością. – Ale chyba nie zapomniano cię poinformować, że obaliłaś Eglona Moabitę i świętokradczego Lizymacha, a dżinny, które wezwał parszywy Dorymeusz, wybiłaś co do nogi. Zerwałaś z kołków ich namioty, obóz zajął się ogniem. Reszta zginęła przy wybuchu siarki i prochu, które składowali do swojej piekielnej machiny. Bilans zysków i strat można więc uznać za zadowalający.
I na potwierdzenie swoich słów wzruszyła jeszcze ramionami. Nawet nie zwróciła uwagi, jak cynicznie to zabrzmiało.
– Siedemnaścioro ludzi… – powtarzała Neftali. – Ali… Eleazar… Jazon i Menelaos… Bernie i mała Benjamin…
– Przestań wreszcie – warknęła Willigis. – W ten sposób na pewno im nie pomożesz.
Miała ochotę chwycić przyjaciółkę za nadgarstki i potrzasnąć nią kilka razy. Albo pogłaskać ją po plecach. A najlepiej jedno i drugie. Histerią nic nie zdziałają. A ona przyszła tu, by przemyśleć wspólnie linię obrony. Neftali miała oddać się pod Sąd Boży – ale diabli wiedzieli, co z tego wyniknie. Ludzie jednak potrzebowali znaku, czy Najwyższy zechce dalej posługiwać się narzędziem, które zawiodło. Tak to wyglądało. Wielkie zgromadzenie na dziedzińcu Świątyni, duszący zapach płonącego lnu, gdy łuczywa rozświetlają niebo przed brzaskiem. I spokojny, miarowy głos Kacicy, Anioła Bożego, na którego wspomnienie Willigis wzdrygnęła się mimowolnie. Co to miało wspólnego z wolą Bożą? Nie wiedziała do dziś. Nawet po trzech miesiącach spędzonych w katowniach Cytadeli. I właśnie dlatego chciała oszczędzić przyjaciółce takiego losu.
– Wszyscy jesteśmy świadomi, że nie zrobiłaś tego specjalnie. Nie miałaś nad sobą kontroli. To był twój pierwszy raz. Wiem, że przeprosiny nie zwrócą życia zmarłym… No i dwa tysiące hinów to naprawdę niepowetowana strata, ale…
– Stratowałam… Bernie… – kwiliła Neftali, zaciskając palce na ramionach. – Ro… rozdeptałam ją… Mam krew na rękach…
– Jeśli już, to na stopach.
– Eleazara…
Willigis zacisnęła dłonie w pięści. Starała się uspokoić oddech.
– Kiedy ja po raz pierwszy wyszłam na wroga, straty w naszych oddziałach były jeszcze większe. Fakt, nie zmarnowałam tyle wody… Mimo wszystko uważam jednak, że zasługujesz na wyrozumiałość. Przez te cztery lata sposoby dawkowania ofiru bardzo się zmieniły. Ja byłam pierwsza… Potem długo eksperymentowali, nie tylko na mnie… Rozumiesz, że sułtan jest przerażony. Szczerze mówiąc… – Tu Willigis przerwała i rozejrzała się w obie strony, jakby sądząc, że nadworni szpiedzy przyszli za nią do tego ciemnego lochu. –… on zawsze jest przerażony. Dlatego to od naszego dowódcy wszystko zależy. Sąd Boży musi się odbyć, ale nie wierzę, by mieli potraktować cię szczególnie suro…
– Zabiją mnie, prawda?! – krzyknęła nagle Neftali. – Prawda, że mnie zabiją?
Jej oczy rozpromieniała nadzieja.
Willigis przełknęła ślinę. Przeraziło ją to niewypowiedziane życzenie przyjaciółki, a jeszcze bardziej – jego daremność. Kryształ morski, użyty do wytworzenia choćby naparstka ofiru, mógł zapewnić całej Cytadeli zapasy wody na rok. Skoro Neftali wypiła ofir, była dla wojska zbyt cenna, by pozbawiać ją życia. Nie tego bała się Willigis.
– Musimy ich przekonać, że… – podjęła temat.
I wtedy usłyszała tuż za sobą cichy, bezbarwny głos.
– Twój czas minął. Wyjdź.
Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, do kogo należał. Ale to było silniejsze od niej. Zerwała się na równe nogi. Stanęła na baczność. Pewnie ukłoniłaby się, gdyby kacica nie stała tak blisko. Tak przerażająco blisko, że mogłyby zderzyć się czołami. To idiotyczne wyobrażenie pomogło jej opanować pierwszy odruch panicznego strachu.
– Więźniarka potrzebuje spokoju – dodała kacica i spojrzała Willigis prosto w oczy. Ta odwróciła wzrok. Znów zabrakło jej siły. To spojrzenie wąskich, podkrążonych oczu wracało do niej każdej nocy, kiedy budziła się z krzykiem. Dopiero po chwili odważyła się spojrzeć…
Miała twarz podlotka i oczy starej, zmęczonej życiem kobiety. Jej tunika była ciemniejsza i znacznie bardziej dopasowana od tej, którą nosiła Willigis, ale raczej przypominała pancerz niż ubranie. Wszystko w tej istocie wydawało się odpychające – wysunięty podbródek, opadające kąciki oczu, blade, wąskie usta, włosy – oczywiście pospolicie czarne – zaczesane gładko w tył, podejrzanie drobna sylwetka.
Na imię miała Lewi, córka Lewiatana. I była chyba jedyną wśród Ludu Pustyni, do której tradycja Potwornych Rodziców naprawdę pasowała. Mityczne monstra dodawano do imion wszystkim, kobietom i mężczyznom, by odstraszyć pomniejsze bestie zamieszkujące Otchłań, a także jako przypomnienie grzesznej przeszłości ich pogańskich przodków, czcicieli ognia. Lewiatan był legendarnym potworem, zamieszkującym bezmiar wód otaczających świat, nazywanych Oceanem. Nikt oczywiście nie wierzył w istnienie Oceanu. A jednak w Lewiatana Willigis byłaby w stanie uwierzyć. Mówiono, że kacica jest zwykłym człowiekiem. Że przyjęła swoją funkcję z pokorą, jak jej matka i babka. Że nigdy nie próbowała ofiru. Ale potrafiła zabić dżinna. Potrafiła zabić golema. Potrafiłaby zabić i ją.
– Tak. Wiem. Ale…
Kacica posłała Willligis coś na kształt przepraszającego uśmiechu. Tak przynajmniej kobieta zrozumiała ten dziwny grymas. Skinęła głową w stronę Neftali, ale bez krzty nadziei, że przyjaciółka odwzajemni pożegnanie, i ruszyła ku drzwiom.
Nie słyszała za sobą kroków, ale była pewna, że Lewi idzie jej śladem. Widocznie chciała porozmawiać na osobności. A przynajmniej – nie w towarzystwie Neftali.
Zamknęła drzwi. Zasunęła rygiel. Zabezpieczyła łańcuchy. Dłonie Willigis drżały nieznacznie, jak zwykle, gdy czuła, że ktoś patrzy jej na ręce, chociaż ciemność korytarza nie zdradzała niczyjej obecności. Ruszyła szybkim krokiem przed siebie, a serce biło jej coraz mocniej, jakby opuszczała miejsce zbrodni. Loch, do którego trafiła cztery lata wcześniej, był cuchnącą klitką, zupełnie niepodobną do tej części podziemi. A jednak w drodze na zewnątrz uświadomiła sobie, jak bardzo bała się przez cały ten czas. I chociaż pragnęła pomóc Neftali, w tym momencie marzyła jedynie o tym, by wydostać się na powierzchnię. Prażące południowe słońce, zalewające placyk, wydawało jej się prawdziwym cudem. Zmrużyła oczy, zwracając twarz ku niebu. Kacica zniknęła jak cień. Tak przynajmniej myślała, póki nie usłyszała tuż obok:
– Dawno się nie widziałyśmy, Perło.
Zacisnęła dłonie na balustradzie, o którą oparła się, wychodząc z podziemi. Próbowała nie okazać, że ciągle boi się tego głosu. Ale nie mogła zapomnieć, kiedy pierwszy raz nazwano ją „Perłą”.
A perła jest klejnotem niezwykle rzadkim, bajkowym, jednym z cudów zza krańca świata, opisanym w Księdze Tysiąca i Jednej Księgi. Hen, za granicami Ziemi Ocalenia, gdzie nie postała ludzka stopa, rozciąga się szafirowym jak okleina Księgi Ksiąg bezmiarem ogromne słone jezioro, a imię jego Ocean. W Oceanie żyje bestii bez liku, wielkich i małych, a jedna z nich, małż, ciało ma tak wątłe, że musi mieszkać w pancerzu, muszlą zwanym, i tak się chroni przed drapieżcą wszelakim. Kiedy jednak do muszli wpadnie ziarnko piasku, małż cierpi okrutnie, jak człowiek, który kamyka nie może wyjąć z sandała, i dlatego otacza to ziarnko masą podobną do tej, która wyściela mu wnętrze muszli, gładką, mleczną i połyskliwą. Tak powstaje ów klejnot osobliwy, Mały Księżyc, Łza Oceanu. Nikt perły nie widział, ale w starych annałach sprzed Wielkiej Wędrówki znaleźć można wiersze i pieśni, w których poeci rymarze do pereł przyrównują dzielne niewiasty. Bo blask perły rodzi się w bólu, bo w cierpieniu hartuje się serce człowieka.
[Spis cudów świata tego i przyszłego]
Przez te trzy miesiące, każdego dnia, każdej nocy, zimny, bezdźwięczny głos sączył w jej uszy jak truciznę, jak miłosne zaklęcie, słowa Pieśni o perle, aż znienawidziła je i pokochała całym sercem. Jesteś perłą, perła rodzi się z bólu… I chociaż wyszła z tej próby zwycięsko, choć potem umiała posługiwać się mocą złotej gorączki jak rzadko kto, nie chciała, by Neftali musiała przechodzić przez to samo. Na usta cisnęły jej się tysiące pytań. Wybrała pierwsze:
– Czemu do tego dopuściłaś? – rzuciła gdzieś w pustkę.
– Pytasz, czemu Neftali została zmieniona w bożą bojowniczkę? – upewniła się kacica. I po chwili dodała jakby bez związku: – Dawno nie zaglądałaś do tej części Cytadeli.
Willigis musiała przyznać jej rację. Cytadela była wielka jak świat. Była całym światem. Jedynym obszarem, na którym mogli schronić się przed potęgą obcych, wrogich żywiołów. Jako bożą bojowniczkę wysyłano ją tam, gdzie inne pułki potrzebowały wsparcia, by zdobyć zapasy żywności, odbić źródła wody, odeprzeć oblężenie.
– Ktoś zatruł klątwą jedną ze studni. Wybuchła zaraza. I choć szybko opieczętowaliśmy chorych świętymi wersetami, stan kilku nie pozostawiał już nadziei. Nie umieliśmy wybudzić Neftali ze śpiączki. Wtedy wasz dowódca rozkazał, by podać jej tyle ofiru, ile nam zostało. Nie było go wiele, dlatego jest taka słaba.
Willigis słuchała, kiwając głową. Jej cień na piasku kołysał się razem z nią, to rosnąc, to malejąc.
– Wiedzieliście, że nie ma predyspozycji. Ale podaliście jej ofir, bo liczyliście, że ją uzdrowi – upewniła się.
Kacica siedziała u jej boku, w milczeniu żując źdźbło jakiejś trawy. Z ociąganiem powiedziała:
– Wasz dowódca…
– Twój też – syknęła Willigis, sama zaskoczona gwałtownością swojej reakcji.
– Nasz dowódca – poprawiła się kacica tym samym płaskim i wyblakłym tonem, przezroczystym jak szkło. – Wasz dowódca powiedział, że nie chce stracić dobrego stratega. I że warto zaryzykować.
– Zaryzykowaliście. Ba, wysłaliście ją do boju. Nie pomyśleliście, że choroba mogła poczynić już nieodwracalne spustoszenia nie tylko w jej ciele, ale również…
Odkaszlnęła. Głos uwiązł jej w gardle. Nie chciała wypowiadać na głos obawy, która zrodziła się w jej sercu już podczas wizyty w celi – że Neftali oszalała. Że teraz żadne zaklęcia, żadne szkolenia, żadne modlitwy ani mikstury nie pomogą, a jej przyjaciółka już na zawsze zostanie tym przerażonym zwierzęciem, niewiele rozumniejszym od golema, w którego się zmieniała.
– Podjęliśmy takie ryzyko – stwierdziła kacica. – A gdybyś chciała znać moje zdanie… Uważam, że jest w szoku. Że jej ciało jeszcze ma problemy z transmutacją ofiru. Że nie kontroluje momentu swojej przemiany i nie potrafi sama wrócić do człowieczej postaci. I że to przyjdzie z czasem.
– Właśnie! – krzyknęła Willigis. – Ale…
Wbiła wzrok w świetlistą tarczę słońca. Oczy zapiekły niemiłosiernie. Nakryła je powiekami, ale wciąż widziała blask zmieniający się w skrawki czerni z krwawymi krawędziami. Jak płonący papier – pomyślała. Winny opuścić dziedziniec, zanim powali je demon południa, skryć się w arkadach albo wejść pod dach. Wolała jednak zakończyć tę rozmowę tu i teraz.
– Ale? – spytała Lewi bez cienia zainteresowania.
– Neftali jest naprawdę mądra. Dlatego umie nadrobić brak kondycji i odporności… Nie wątpię też, że od początku szkolenia jej siła i umiejętności znacznie się podniosły. Ale szkolenie zostało już zakończone. Tuż przed wybuchem walk. Nie możesz oczekiwać, że nauczysz ją dużo więcej. Jest też, jak widzisz, wątłego zdrowia. Uważam, że podawanie jej ofiru było błędem. Ja… ja nawet się cieszę, że popełniliście ten błąd, bo dzięki temu mogłam wrócić i dowiedzieć się, że została uwięziona, a nie – już pogrzebana… Mogłam ją jeszcze zobaczyć… Ale nie zmuszajcie jej do takiej walki. A przede wszystkim – nie karzcie za błąd, który popełniliście wy sami.
– Jakaś ty dziś gadatliwa – mruknęła Lewi. A po chwili spytała: – Czego tak się boisz?
– Że…
Zaciśnięte na barierce dłonie Willigis niemal pobielały. Oddech miała płytki, coraz krótszy. Nie umiała wykrztusić ani słowa więcej.
– Pozwól, że zgadnę – podjęła kacica tonem jeszcze bardziej znudzonym niż zwykle. – Myślisz, że spotka ją to samo co ciebie. Że połamiemy jej ręce… i nogi… i będziemy czekać, aż się zrosną, aby połamać je jeszcze raz? Że zagłodzimy ją na śmierć, aby sprawdzić, czy ofir zacznie wytwarzać niezbędne składniki odżywcze? Że wypalimy jej oczy i zobaczymy, kiedy znów będzie w stanie płakać? Że…
– Tak – przerwała Willigis, walcząc ze wzbierającymi torsjami. – Tego się boję.
Nawet wspomnienie własnej męki nie przerażało ją tak bardzo jak świadomość, że podobny los czeka Neftali. Gdzieś na dnie jej duszy kiełkowało przekonanie, że byłaby w stanie znieść jeszcze raz pobyt w Cytadeli, byle tylko oszczędzić przyjaciółce podobnych cierpień.
– Jeśli tak, to bądź spokojna. – Kacica wyjęła z ust źdźbło. – Kara musi być adekwatna do winy. A ja nie robię tego dlatego, że lubię. To wszystko odbywało się dla twojego dobra. I dla dobra naszej nauki. Wiesz o tym doskonale. – A gdy Willigis uparcie milczała, Lewi kontynuowała: – Tobie potrzeba było właśnie tego. Tresury. Byłaś silna i zdrowa, i nawet nie podejrzewałaś, że ciało może tak boleć. Dlatego obchodziłaś się z nim bezmyślnie. Narażałaś siebie i innych na niebezpieczeństwo. Twoim problemem był przede wszystkim brak świadomości własnego ciała. Mówiłam ci, że ból jest najlepszym nauczycielem. I miałam rację. Stałaś się silna, bardzo silna. A Neftali? Od samego początku musiała walczyć z różnymi ograniczeniami swojego słabego organizmu. Jej nie będę musiała tyle tłumaczyć. Zresztą… widziałaś, w jakim jest stanie. Wierzysz, że jestem zdolna zrobić cokolwiek, by bolało ją bardziej?
Willigis poczuła, że od strachu i upału kręci jej się w głowie. Wzięła kilka głębszych oddechów. Nadal nie rozumiała.
– Więc co zamierzacie z nią…?
Odwróciła się, ale kacicy już nie było. Odeszła nie wiadomo kiedy i dokąd. Jak nocny koszmar, jak senne widziadło.
Aż zapadł zmierzch, a po nim noc, na niebie wszedł księżyc, pełny dwunastego dnia miesiąca Suchego. Zabraliśmy się w imię Boga Jedynego, Miłosiernego, Litościwego, na dziedzińcu Świątyni, z każdej strony otoczonym schodami – te północne prowadziły do przedsionka Świętego Świętych, południowe – do miejsca, w którym anioł Boży objawił się praojcu naszemu, Abrahamowi z Ur Chaldejskiego, wschodnie – do miejsca, gdzie składano ofiary pokarmowe i płynne, a zachodnie – do ołtarza kadzenia, przy którym rzucano losy. Dowódcy i starszyzna, świątobliwe a wpływowe niewiasty, nasi uczeni medycy i astronomowie, którzy uczestniczyli przy narodzinach ofiru, wreszcie sam szejk, Milczący Murakaba ibn Batory z zakonu mewlewitów, z głową odkrytą, z włosami jaśniejącymi jak słońce i oczami jak turkusy z Kraju Piramid. Zapalono ognie i wznieśliśmy hymn pochwalny ku czci Bożej Mądrości i nieprzeniknionych zamysłów Przedwiecznego, który dziś, w tę gwiaździstą noc, pod skrzydłami mroku, zechce dokonać sądu nad Neftali, córką Szeolu, bożą bojowniczką, z rąk której zginęło siedemnastu wiernych, a także osiem koni i dwa dromadery, i która rozbiła cysternę z zapasem wody, wracając z walki toczonej pod postacią golema z wojskami przeklętego po stokroć Antiocha Epifanesa, jego dżinnami i bestiami.
[Roczniki Ziemi Ocalenia, księga XX]
Willigis siedziała w pierwszym rzędzie zachodnich schodów, okryta burą opończą z owczej wełny, nieruchoma, otępiała, w asyście dwójki strażników. Obok świadków i rzeczoznawców roił się tłum gapiów – tak samo od strony wschodu i południa. Tylko północne schody pozostały puste. U ich szczytu zasiadał Murakaba ibn Batory, szejk, generał husarii. Za nim prężył się mężczyzna w żółtym turbanie i z bardzo poważną miną, świadczącą o nowo nadanej randze Mówiącego.
Neftali została wprowadzona, dopiero gdy hymny ucichły. Skuta srebrnymi obręczami, z oczami i ustami przewiązanymi zielonym jedwabiem, ledwo stała na nogach, gdy przykuto ją do mosiężnego pala wbitego pośrodku dziedzińca.
Powstała jedna ze starszych, prawdopodobnie matka Alego, i drżącym głosem odczytała zarzuty ciążące na oskarżonej, punkt po punkcie. Gdy przerywała, tłum czekał w ciszy, a Neftali tylko kiwała głową, niemal dusząc się od płaczu i knebla. Wreszcie kobieta zamilkła. A mężczyzna w żółtym turbanie oświadczył donośnym głosem, że oskarżona przyznała się do wszystkiego.
Wtedy Murakaba ibn Batory zwrócił swe oblicze do kacicy.
Mężczyzna w żółtym turbanie zapowiedział:
– Teraz głos Anioła Bożego, Lewi, córka Lewiatana, z woli boskiej i katowskiej, przemówi.
Na trybunach zapadła pełna czci cisza.
– Wszystkiemu winna trąbka – oświadczyła Lewi lakonicznie. Potem odczekała, aż okrzyki zdziwienia, pojedyncze śmiechy i głosy sprzeciwu przycichną. Kiedy szejk uniósł dłoń, ostatnie hałasy umilkły. Ibn Batory skinął głową. Było to wezwanie do udzielenia wyjaśnień.
Lewi skłoniła się nisko w stronę północnych schodów.
– Trąbka – powtórzyła. – Trąbka wzywająca nasze wojska do odwrotu za mury, gdy boża bojowniczka Neftali, córka Szeolu, obaliła Eglona Moabitę i świętokradcę Lizymacha, a także dżinny przyzywane przez bluźnierczego maga Dorymeusza, a ponadto spaliła żywym ogniem obóz ich wojsk. Wiecie wszakże, że człowiek zmieniony w golema niewiele więcej ma pomyślunku od dzikiej bestii. Jednakowoż Neftali, córka Szeolu, zawsze odznaczała się tęgim umysłem, jak również wielką pobożnością i łagodnością.
Przykuta do mosiężnego słupa Neftali wyprostowała się nagle, jakby próbowała wywęszyć, z której strony dolatuje niepokojący zapach siarki. Willigis, która nie spuszczała wzroku z przyjaciółki, była zaskoczona jej reakcją. Co prawda sugestia, by wojskowa trąbka spłoszyła bożą bojowniczkę niczym młode słoniątko, wydawała się dziwna, ale była przecież jakąś linią obrony, całkiem prawdopodobną, jeśli po prostu nie prawdziwą. Co więcej, kacica wymieniła niemal wszystkie zasługi oskarżonej, o których nikt ze świętego zgromadzenia nie wspomniał. Willigis poczuła przypływ otuchy. Tylko zachowanie Neftali ją niepokoiło.
– Kiedy więc rozbrzmiała trąbka wzywająca do powrotu, Neftali, córka Szeolu, uznała ją za pieśń rogu wzywającego do wieczornej modlitwy. Dlatego rzuciła się ku otwartej bramie i dopadła cysterny, by jak najszybciej obmyć swe ręce i złożyć je, wielbiąc Najwyższego za cuda, których dokonał, gromiąc naszych nieprzyjaciół. Jednak, będąc uwięzioną w ciele golema, nie pamiętała, że jest tak wielka, i biegnąc ku bramie, stratowała wszystko, co nie zdążyło uciec spod jej pięt. Próbując dostać się do cysterny, przechyliła ją i rozłupała, również wyrządzając poważne szkody. W żadnym jednak wypadku nie kierowało nią nic poza żarliwą pobożnością i kiepską koordynacją ruchów.
Willigis podniosła oczy w kierunku kacicy. Jej profil rysował się niczym ciemny kształt na tle płonących pochodni. Ale Willigis była pewna, że widzi, jak kąciki ust Lewi unoszą się w kpiącym uśmiechu. Brakowało tylko źdźbła trawy, które żuła dziś w południe.
– Wnoszę więc, by w dowód licznych zasług, wcześniejszych i tych wymienionych, a także dla docenienia godnego naśladowania zapału w służbie bożej, Neftali, córkę Szeolu, bożą bojowniczkę… uniewinnić…
W tłumie zawrzało, jakby na dach świątyni spadło stado szarańczy.
– … a nadto otoczyć modlitwą i jak najżyczliwszą opieką…
Neftali szarpnęła się ze wszystkich sił. Krew spływała po jej szyi i nadgarstkach.
Wtedy Willigis zrozumiała. Wiedziała już, jaki cel przyświeca kacicy. Pojęła, że dla istoty tak wrażliwej, tak bezsprzecznie niewinnej jak Neftali właśnie uniewinnienie jest najcięższym, najdotkliwszym wyrokiem, najokrutniejszą katorgą, najbardziej wyrafinowaną torturą.
–…i przenigdy w jej obecności nie wspominać przykrego i niezawinionego incydentu, który miał miejsce podczas ostatniej bitwy przeciw wojskom…
Willigis wyobraziła sobie te wszystkie dalsze dni, wypełnione pełnymi żalu spojrzeniami i krzywymi uśmiechami, te nieudolne starania innych żołnierzy, by nie poruszać drażliwego tematu, by nie wymawiać imion zmarłych. Widziała też Neftali w towarzystwie współczujących i łatwowiernych towarzyszek broni, które, kto wie, może uwierzyły w bajkę o trąbce i teraz stają na rzęsach, by udowodnić, że wciąż uważają Neftali za jedną z nich, nie widzą w niej straszliwego golema, nie boją się ani trochę. I tylko przypadkiem, przez nieuwagę, wstrzymują oddech i pocą się ze strachu, gdy obok nich przechodzi. Te niemal szczere zapewnienia, że nic się nie zmieniło. Tę samą derkę i poduszki, na których Neftali będzie spędzać noce, patrząc w sierp księżyca zawieszony nad minaretem i myśląc o okropnej, niewybaczalnej zbrodni, którą popełniła, aż wreszcie wejdzie na sam szczyt wieży astronomicznej i runie głową w dół, aż chwyci za sztylet, aż zobaczy na piasku skorpiona i zupełnie bezwiednie wyciągnie ku niemu dłoń…
I wtedy, gdy Willigis pojęła, jak okrutne może być dobro, nabrała powietrza w płuca i krzyknęła ile tchu:
– Bluźnierstwo!
Oczy wszystkich świadków zwróciły się w stronę północnych schodów-trybun, w jej kierunku. Neftali zamarła – nie próbowała już zerwać wbijających się w ciało obroży. Kacica podniosła dłoń na wysokość twarzy takim gestem, jakby odgarniała piasek lecący jej do oczu. Murakaba ibn Batory uniósł brew.
– A teraz Willigis, córka Beliara, boża bojowniczka, przemówi. – Mężczyzna w żółtym turbanie bezbłędnie zinterpretował wskazówkę zwierzchnika.
Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. Poderwała się ze swojego miejsca na schodach, wbiegła na dziedziniec i stanęła między spiżowym słupem a kacicą. Oczy Willigis płonęły wściekłością, gdy zakrzyknęła:
– W imię Boga Jedynego, Miłosiernego, Litościwego! Odpowiem, a nie skłamię. Jestem Willigis, córka Beliara, zwana również Perłą, boża bojowniczka z trzeciego pułku husarii! I klnę się na swoją grzeszną duszę, że Lewi, córka Lewiatana, kacica, wydała wyrok niesłuszny. Wydała wyrok, którego nie miała prawa wydać. Bowiem Jeden jest Bóg, Sprawiedliwy i Miłosierny. My, ludzie, jesteśmy niczym trawa więdnąca w promieniach słońca. Mamy czelność naśladować Bożą Sprawiedliwość, wierząc, że Jedyny posyła między nas swojego anioła, by objawiał Jego Wolę. Lecz jakim prawem próbujemy jeszcze być miłosierni? My, których dni są policzone, którzy żyjemy na tym łez padole, uważamy, że możemy być jednocześnie i sprawiedliwi w swych wyrokach, i litościwi w swym osądzie? Że zdołamy połączyć święte przymioty Boga, które wymykają się naszemu poznawaniu? Że wolno nam czynić dobro tam, gdzie ludzki sąd wzywa do kary? Że w naszej mocy jest przebaczać?
Odpowiedziała jej cisza. Tłum na schodach najpierw zerwał się, każdy ze swojego miejsca, ale stał jak skamieniały, oniemiały, porażony myślą, którą Willigis im przedstawiła. Kacica, głos Anioła Bożego, winna bluźnierstwa?
Widząc, że zyskała chwilową przewagę, Willigis przemówiła ponownie:
– Wybaczcie. Gorliwość o bojaźń Pańską pożera mnie. Być może Lewi, córka Lewiatana, nie zamierzała bluźnić Imieniu Bożemu, udając, że w swej łaskawości jest równa samemu Stwórcy. Wnoszę jednak, że była zbyt łagodna. Przypomnę więc, że odkąd wielki głód nastał w Ziemi Ocalenia, od wielu, wielu lat do rytualnych oczyszczeń używamy piasku, a wody tylko w największe święta. Dlatego biegnięcie do cysterny, a co gorsza przepychanie się wśród innych wiernych, nawet celem dokonania oczyszczenia, jest czynem nagannym, wedle prawa zasługującym na wymierzenie piętnastu batów. I o taką karę wnoszę dla oskarżonej.
Ibn Batory skinął głową.
– Neftali, córka Szeolu, boża bojowniczka, winna zarzucanych jej czynów, zostaje skazana na karę piętnastu batów, która zostanie wymierzona jutro po wschodzie słońca – obwieścił mężczyzna w żółtym turbanie.
Jego słowa nagrodzono gwizdami i oklaskami. Willigis widziała, jak spod zielonej, jedwabnej opaski po policzkach Neftali płyną łzy. Bez wątpienia były to łzy ulgi.
– A ja? – spytała kacica, wyraźnie zwracając się ku północnym schodom.
Gwar momentalnie ucichł. Strażnik usiłujący zdjąć Neftali knebel sam stał jak zakneblowany. Ludzie patrzyli po sobie.
Mężczyzna w żółtym turbanie ocknął się jako pierwszy.
– Ponieważ głos Anioła Bożego, Lewi, córka Lewiatana, z woli boskiej i katowskiej, spytała, teraz miłościwie nam panujący szejk, Milczący Murakaba ibn Batory z zakonu mewlewitów, przemówi!
I wtedy, zaiste, Milczący Murakaba przemówił:
– Tobie, ukochana, przyjaciółko mej duszy, tobie, siostro, złego słowa nie powiem.
Kacica zwiesiła głowę. Z pokorą przyjęła wyrok. Tłum wolno rozchodził się do domów, gdy światło wschodzącego słońca wpełzało na pierwsze stopnie świątynnych schodów.