- Opowiadanie: grucha - W milczeniu słów i brzęku stali

W milczeniu słów i brzęku stali

Błędny rycerz, bezduszny najemnik i nawiedzony las. Czy fanom fantasy trzeba do szczęścia czegoś więcej?

 

Serdeczne podziękowania dla bemika za pomoc w przeredagowaniu tekstu!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

W milczeniu słów i brzęku stali

Wyszedłem z oświetlonego słońcem brzozowego lasku na piaszczystą drogę. Kawałek dalej rozciągała się ukryta we mgle, widmowa puszcza. Rycerze, którzy mi towarzyszyli, rozbili na rozdrożu obóz. Przystanąłem przy ognisku. Wystarczyło tylko parę kroków, by znaleźć się dalej od domu niż kiedykolwiek wcześniej.

Byliśmy rycerzami lata. Śmiałkami w pięknych, błyszczących zbrojach. Turniejowymi czempionami, których miecze nigdy nie posmakowały krwi. Uczono nas, byśmy chronili słabszych, postępowali zgodnie z honorowym kodeksem i nie ulegali pokusom życia doczesnego. Jakież było to łatwe z perspektywy pokoju. Nadeszła jednak wojna, a razem z nią koniec naszej młodości.

Żaden z nas nie był gotowy na to, co krył świat poza murami zamków. Wiedzieliśmy, że opuszczamy nasze domy po to, by oddać za nie życie. Że na tym opiera się idea, w której nas wychowano. W młodości była nadzieja. Naszym ojcom wydawało się, że jesteśmy w stanie naprawić świat, nie powielając ich błędów. Wiedzieli, że nie udało się to w ich przypadku, ale i tak naiwnie wierzyli, że historia tym razem nie zatoczy koła. Żeby mógł istnieć dobry świat, musieliśmy zginąć, biorąc udział w bezmyślnej krucjacie. Najlepiej oblani promieniami słońca, otoczeni przez hordę dzikusów i wsparci na chorągwiach swoich domów. 

Wiedziałem, że tutaj się rozstaniemy. Każdy miał swoje rozkazy. Znaliśmy się od zawsze, ale w tej chwili staliśmy się sobie obcy. Przypatrzyłem się herbom wielkich rodów zdobiącym proporce, chorągwie i tarcze. Przebity włócznią lis. Obdarty ze skóry jeleń. Najeżony strzałami niedźwiedź. Nie wiem, kto wpadł na koncepcję zobrazowania wojennych zasług przy pomocy zwierzęcej martyrologii, ale pomysł najwyraźniej się przyjął.

Odszedłem od ognia bez słowa. Stary zwyczaj mówił, by nie żegnać się i nie życzyć sobie powodzenia. Dosiadłem Cynamonka i wkrótce zniknęliśmy we mgle. Obróciłem się tylko na chwilę, żeby ostatni raz spojrzeć przez szarość porannego oparu na tlące się ognisko. Wkraczaliśmy w spowitą cieniem dolinę. Do lasu o drzewach pamiętających początki świata. Wysokich i o koronach tak rozłożystych, że zupełnie przesłaniających słońce. Cynamonek, niewzruszony mrokiem, posłusznie parł do przodu. Byliśmy po ciemnej stronie księżyca. Przygotowywano mnie na tę chwilę od urodzenia, ale i tak chciałem się wycofać. Przyznać, że jestem tchórzem. Lepiej umrzeć zhańbionym na szubienicy blisko domu, czy zostać wciągniętym przez trzęsawiska na obcej ziemi?

Gnijący świat przywitał mnie z otwartymi ramionami. Z każdym krokiem bliżej jego czarnego serca stawałem się wbrew własnej woli jego częścią. Tłumaczono mi, że tylko w ten sposób odkryję samego siebie. Zdejmę maskę i stanę w prawdzie przed Bogiem.

Po godzinie piękno pucowanej przez cały wczorajszy dzień zbroi zakrywało błoto, listowie i pajęcze nici. Bór zamienił się w mokradła. Czułem, że jesteśmy obserwowani. Obawiałem się, że błyszczące w gęstwinie ślepia nie należą jedynie do ciekawskiej zwierzyny. Słyszałem wiele opowieści o tej puszczy. Z tym, że w moich stronach traktowano je jak historyjki do straszenia grymaszących dzieci. 

Zacząłem wątpić, czy droga, którą podążam, doprowadzi mnie do celu. Przestrzeń między drzewami zaczęła się zwężać. Kilkanaście kolejnych kroków i stanęliśmy w miejscu. Trakt wieńczył ślepy zaułek. Uwiązałem Cynamonka przy jednym z mniej spróchniałych konarów i wszedłem w gęstwinę, szukając urwanej drogi. Robiło się coraz chłodniej i ciemniej. Nie wiedziałem, czy zaczął padać deszcz, czy też targane wiatrem drzewa pozbywały się nagromadzonej na listowiu wilgoci. Las zdawał się ożywać. Śpiewał, rozciągając swoje zdrętwiałe kończyny. Małomiasteczkowy zabobon stawał się rzeczywistością. Spostrzegłem zmarszczkę na powierzchni mętnego stawu. Potem poczułem jak coś miękkiego wpełza pod nagolennikiem do nogawki. Przez szparę w przyłbicy prześlizgnęła się nabrzmiała od juchy pijawka. Chciałem wyciągnąć miecz, ale kolczaste pędy malin skutecznie mnie unieruchomiły. Widziałem jak drzewa pochylają się nade mną, wyciągając swoje długie, patykowate palce. Między nimi zwinnie manewrowało nocne ptactwo. Kilka sów zatrzymało się na konarach, odbijając w swoich żółtych ślepiach ciemność mokradeł. Korzenie oplotły moje kończyny. Mech i porosty powoli wdrapały się po nich i poczęły kwitnąć na mojej zbroi. Potem niespodziewanie wszystko zamarło w bezruchu. Widmowy twór nasłuchiwał. Jedną chwilę czy dwie. Skończyło się sowie pohukiwanie. Robactwo wycofało się spod mojego pancerza. Las odsłonił przede mną dalszą część traktu. W oddali usłyszałem rżenie Cynamonka i coś w rodzaju klikania.

 

***

 

Biegłem szybciej, niż powinienem, zapadając się po kostki w błotnistej mazi. Nie pomyślałem o tym, by oszczędzać siły na to, co dopadło mojego wierzchowca. Pośpiech pozbawił mnie zdrowego rozsądku. Wrząca krew dodawała skrzydeł, jednak już po kilkunastu susach miałem problem ze złapaniem oddechu. Nie pamiętałem drogi powrotnej. Po prostu pędziłem w kierunku, z którego dochodziło rżenie. Wierzchowiec wybiegł mi na spotkanie. Widocznie udało mu się zerwać z uwięzi. Był przerażony, jednak nie zostawił mnie. Prawdziwy przyjaciel. Miał w swoim sercu więcej męstwa niż ja. To jego powinni pasować wczoraj na rycerza.

Znowu to klikanie. Coś przemknęło blisko mojej prawicy. Usłyszałem plusk wody za plecami. Z naprzeciwka dotarł do mnie szelest zarośli. Są wszędzie – zrozumiałem. Przypomniałem sobie wykłady z bohaterskiego umierania. Nie dać się otoczyć. Nie dać się pojmać. Nie błagać o litość. Zginąć w milczeniu słów i brzęku stali.

– To będzie nasza ostatnia szarża, Cynamonku – wyszeptałem rumakowi do ucha, gładząc jego lśniącą grzywę.

Klikanie było coraz głośniejsze. Dosiadłem konia, po czym spiąłem go ostrogami.

– Za Lorda, Który Nie Ugiął Kolan! Za Samotny Młyn! Za dom, Cynamonku! Śmierć! Śmierć! – darłem się jak opętany, wyobrażając sobie, że za chwilę zza naszych pleców wyjrzy jutrzenka, a wróg czmychnie oślepiony jej blaskiem.

Nie dojechaliśmy do linii wroga. Zapomniałem, po jak grząskim gruncie się poruszamy. Po kilku długich susach Cynamonek zarył przednimi kopytami głęboko w błotnistą kałużę, przenosząc pęd na dosiadającego go jeźdźca. Wyleciałem jak pocisk z procy. Przełamałem swoim ciężarem butwiejący olchowy konar. Chmura siwych zarodników, termitów i małych ciem wzbiła się w powietrze. Straciłem przytomność.

Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem grupkę gnijących stworów, zjadających żywcem mojego wierzchowca. Grzybowi ludzie. Po jasnej stronie księżyca snuto opowieści o tych, którzy oddali pokłon Starym Bogom w zamian za ich łaski. Przemiana, której poddawane było ciało, powoli pozbawiała ich człowieczeństwa. Napełniali puste brzuchy pleśnią. Zasypiali w próchniejących korzeniach. Wdychali wypełnione zarodnikami opary, które pozbawiały ich zarówno ludzkich zmartwień, jak i odruchów.

Ogier wciąż walczył, jednak uwieszone na jego tułowiu, spragnione krwi potwory, nie dawały mu szans. Jeden z grzybowych ludzi uczepił się wylewających z podbrzusza trzewi. Koń po raz ostatni wierzgnął tylnymi kopytami, stanął dęba, po czym pochylił się ku ziemi, przytłoczony ciężarem bezlitosnych oprawców. Jeden z członków grzybowego ludu, którego rąk nie pochłonęły jeszcze zarodniki, złamał przednią nogę zwierzęcia. Cynamonek zarżał i oddał tęczowego ducha.

– Koniku – z trudem wyjąkałem, dusząc w sobie ból po stracie najbliższego przyjaciela.

Zdawało mi się, że widzę, jak jego jaśniejąca dusza wspina się po korze drzew na wystające ponad mgłę konary.

– Bądź szczęśliwy, Cynamonku! – pozdrowiłem jego wspomnienie.

– Bądź szczęśliwy, Rolandzie – zarżała w odpowiedzi zjawa.

Powoli powstałem z ziemi, starając się uważać na obolałe żebra. Teraz moja kolej – pomyślałem. Podniosłem leżący nieopodal, wyszczerbiony przy upadku miecz. Kalekim truchtem skierowałem się ku ucztującym na zwłokach wierzchowca przeciwnikom.

– Klik, klik – przemówił jeden z większych osobników, zagradzając mi drogę.

Uderzyłem z góry. Żebra zabolały, ale dobre intencje pozwoliły mi zignorować przeszywające ukłucie. Ostrze ze świstem przecięło powietrze. Kończyna, którą zasłonił się mój przeciwnik, upadła pod jego cielskiem. Miecz zaklinował się głęboko w nieprzypominającym już ludzkiego obliczu. Stwór odepchnął mnie. Odseparowane ramię wspięło się na swoje miejsce. Zobaczyłem jak wyrastające w zadziwiającym tempie grzybniowe nici oplatają ranę. Do mojej twarzy zbliżyła się zdeformowana facjata. Gdy otworzył się przypominający dziuplę otwór gębowy, na zewnątrz wydostał się niewielki rój os.

– Klik, klik (dołącz do nas). Klik, klik, klik (lub zostań zjedzony).

Z każdym kliknięciem z jego wnętrza wydobywał się zielony opar. Kichnąłem. Stwór wyjął ze swojego łba wyszczerbione ostrze i uniósł je nad moją głowę.

– Kończmy ten cyrk! – zakrzyknąłem.

Byłem gotowy. Zamknąłem oczy, wyczekując końca. Koniec jednak nie nadszedł.

Ktoś nas obserwował. Od bardzo dawna. Właściwie od kiedy przekroczyłem granicę poczytalności. Zastanawiał się, na ile ryzykowna byłaby interwencja. Kalkulował możliwy zysk i stratę. Rozważał najprawdopodobniejsze scenariusze. Opłacalność – w zasadzie jedynie do tego sprowadzała się filozofia tych, którzy nie pytali dlaczego, tylko za ile. Na ich chorągwiach mieszek wypełniony srebrnikami. W ich sercach obojętność i ignorancja. Najemnicy. Jak ich tu nie kochać?

Płonący bełt zgryźliwie świsnął mi koło ucha, przebijając oprawcę. Rażony strzałą stwór natychmiast stanął w płomieniach. Uciekające z dziupli w jego głowie osy wyglądały na tle okrytego nocą lasu jak świetliki. Potwór próbował gasić tańczące na nim jęzory ognia, panicznie się okładając, efekt był jednak mizerny. Wycofując się, wpadł na kolejnego ze swoich pobratymców. Po chwili obaj zatańczyli ognisty taniec.

Powietrze wypełniało histeryczne klikanie. Bali się. Wciąż jednak nie odstępowali zdobyczy. Widocznie była zbyt cenna. Ryzykowali życiem tylko po to, by napełnić trzewia. W zasadzie niewiele się różnili od ratującego mnie najemnika.

– Klik, klik, klik (mięso jest nasze) – wykrzyknęli zgodnie biesiadnicy.

– Klik, klik, klik (gówniarz jest mój). – Zaskoczył znajomością obcego języka mój wybawiciel.

Uczciwa wymiana. Nie tak wyobrażałem sobie jednak chwalebną śmierć. Obrońca pociągnął mnie za kołnierz do tyłu, zasłaniając się pochodnią. Gdy oddaliśmy się na bezpieczną odległość, pospiesznie zdusił płomień.

– Dlaczego? – Nerwowo ścisnąłem osmalony miecz.

– W lesie są również tacy, których przyciąga światło. Stare kostuchy z wiejskich opowiastek. Demony z piekła rodem, którymi straszy się dzieci. Stworzenia z…

Jegomość miał melodyjny głos. Idealny do takich opowieści. Niewiele brakowało, a powstrzymałbym się od wejścia mu w słowo.

– Nie. Nie o to mi chodziło. Dlaczego stanąłeś w mojej obronie?

– No tak. Przed nami kawał drogi. Doniesiesz na sobie zbroję do miasteczka, które zamierzam odwiedzić. Potem blachy są moje.

Zysk. Strata. Ryzyko. Prawie zapomniałem.

 

***

 

Podróż ciągnęła się już cztery dni. Z każdą kolejną godziną coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że dobiłem dobrego targu. W końcu to tylko trochę żelastwa. W zamian dostawałem życie – okazja jakich mało.

Pogardę, którą początkowo darzyłem mojego kompana, z czasem zastąpił podziw. Bez Ragnara, bo tak się nazywał towarzyszący mi barbarzyńca z północnych krain, nie przetrwałbym w dziczy choćby chwili. On sam wciąż miał mnie w głębokim poważaniu. Dlaczego zresztą miałoby być inaczej? Niosąca jego dobytek klacz mogłaby bez problemu unieść ciążącą mi zbroję, jej właściciel uznał jednak, że lepiej do tego celu nadają się błędni rycerze.

Ragnar nie mówił zbyt wiele. Kiedy już otwierał usta, robił to głównie po to, by przekazać mi kolejny rozkaz lub skarcić za brak rozwagi i nieumiejętność radzenia sobie w terenie. Nie liczyłem na to, że podzieli się ze mną swoją historią, ale i tak mimowolnie się to działo. Każda chwila w jego towarzystwie była przygodą. Każda blizna na jego twarzy była osobną, głuchą opowieścią.

Okazało się, że grzybowi ludzie byli jedynie wstępem do tego, co kryły kolejne partie lasu. Nie walczyliśmy ze strzygami. Zamiast tego oddawaliśmy im parę kropel krwi. Tamte i tak nie mogły zaspokoić głodu. Posmak posoki na końcach języków przypominał im o ciążącej na nich klątwie. Dziewczęta przypominały sobie, za co zostały przeklęte. Ich ciała zespajały się wtedy w rozpaczliwej stagnacji, pozwalając nam bezpiecznie ruszyć w dalszą drogę. Omijaliśmy pochłonięte przez las stare cmentarze i kaplice. Zbyt wielu pielgrzymów obok darów i modlitw zostawiło w nich swoje kości. Stawaliśmy, gdy Ragnar wyczuwał wywołane marszem olbrzymów drgania ziemi. Biegliśmy bez tchu, gdy mijane przez nas drzewa zaczynały podnosić spod ziemi korzenie i wyciągać w naszą stronę ramiona. Odpędzaliśmy dziką zwierzynę i umarlaków pochodniami. Gdy na naszej trasie pojawiały się z kolei błędne ogniki, szliśmy w zupełnym mroku, nie chcąc zwracać na siebie ich uwagi.

Piątego dnia nawiedził nas jeden ze Starych Bogów. Wiązowa postać, w której sercu jaśniał niegasnący płomień. Golem, w którego duszy utrwaliła się wizja objawiającego Mojżeszowi Jahwe. Istota pamiętająca nie tylko czas Niewoli Egipskiej, ale samo wypędzenie ludzi z Raju. Ragnar nie wiedział, skąd wygnany anioł wziął się w lesie. Wiedział natomiast, że nie zadowoli się samą modlitwą. Kolejna wymiana. Klacz nie przypominała baranka, ale wystarczyła. Od tamtej pory poza zbroją, ciągnąłem za sobą to, co wcześniej dźwigał na grzbiecie wierzchowiec Ragnara.

Ostatni etap podróży był tym najtrudniejszym. Nie mogliśmy się zatrzymywać, dlatego szliśmy bez przerwy dzień i noc, brnąc zanurzeni po kolana w trupich mokradłach. Czułem, jak moje ciało z każdym krokiem coraz zuchwalej odmawia posłuszeństwa. Mięśnie paliły od środka niczym rozgrzane żelazo. Już dawno temu przestałem liczyć obtarcia i pęcherze. Krew mieszała się na powierzchni skóry z potem, niemiłosiernie piekąc. Najgorsze było jednak to, że wciąż musieliśmy iść. Bez przerwy, bez przystanku. Ciągle uciekać.

Kiedy zaczęły uginać się pode mną kolana, Ragnar postanowił wziąć na swoje barki część bagażu. Nie z litości. Upadając, spowalniałem marsz. Mógł mnie zostawić razem ze swoim bogactwem, lub rozłożyć ładunek. Kolejne równanie. Chwila zastanowienia, a po niej mniej oczywista decyzja.

W końcu wyszliśmy z ciemnego lasu na zwęgloną polanę. Znad horyzontu akurat wydostawały się ostatnie promienie różowego słońca. Upragniony moment. Zagubione w leśnych odmętach, otoczone wysoką fasadą miasteczko bez nazwy. Miałem nadzieję, że tej nocy w końcu zaśniemy z pełnymi żołądkami. Najlepiej w suchej, odgrodzonej od niebezpieczeństw sieni. Nadzieja była jednak krucha. Ragnar był od tego lepszy. Potrafił oprzeć się ciału. Zrezygnować z wygód, by choć trochę zwiększyć swoje szanse na przetrwanie. Instynkt i doświadczenie podpowiadały mu, że nierozważnie będzie wchodzić do miasta po zmroku. Nie wiedzieliśmy, na kogo byśmy trafili. W tym stanie nie mielibyśmy szans z kimkolwiek. Co dopiero z podobnymi Ragnarowi. Domyślałem się, że w głowie mojego towarzysza rodziły się również inne scenariusze. W każdym, by przeżyć, musieliśmy być w pełni sił.

 

***

 

Ukryliśmy się w jednym z zawalonych domów, stojących u progu lasu. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, rozpaliliśmy dzięki wyrwanym z podłogi deskom ognisko. Dym był niewidoczny na tle nocnego nieba, blask płomieni z kolei dobrze maskowały otaczające nas ceglane ściany.

W powietrzu unosiła się usypiająca woń rozpałki z brzozowej kory. Od ziemi nie ciągnęły już reumatyczna wilgoć i chłód. Było dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek do tej pory.

Mój mentor wziął pierwszą wartę. Postanowił zakopać swój dobytek razem ze zdobyczną zbroją tuż pod domostwem. Zasypiałem, obserwując jak Ragnar niestrudzenie drąży coraz to głębszy dół. Nie mogłem zrozumieć, skąd w tym człowieku brał się taki upór.

Gdy się obudziłem, dół wciąż był odsłonięty. W leżących na wierzchu sterty skarbów fragmentach płytówki odbijało się światło księżyca. Nie było mi jej szkoda. Czułem, że zaczynało się coś nowego. To, co było, należało zostawić za sobą. Ukryć jak najgłębiej i jak najszybciej zapomnieć. Ostatni raz rzuciłem okiem na zdobiący pancerz rodowy herb. Chciałem zapytać Ragnara, czy chce, abym dokończył za niego robotę, okazało się jednak, że tamten zdążył już zasnąć.

Zaistniała sytuacja wpędziła mnie w nastrój zadumy. Udało nam się. To był koniec. Byłem jak kawałek hartowanej od tygodnia stali. Mimo to nie czułem się spełniony. Trochę tak, jakbym o czymś zapomniał.

Nie pamiętałem już, jak to jest być kimś szlachetnym. Patrzeć na świat spod przymkniętej przyłbicy. Chełpić się niebieską krwią. Niesprawiedliwie korzystać z danej z góry przynależności. Nie pamiętałem, a może nie chciałem pamiętać? Przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Przestały liczyć się wojny szlachetnych panów, dworskie intrygi i to co pomyślałby o mnie ojciec, znając moje poczynania. Mogłem myśleć jedynie o tym, co było tu i teraz.

Wodziłem wzrokiem między leżącymi w dole kosztownościami, a moim towarzyszem. Gdy spał, jego twarz wyglądała błogo. Przypominała moją. Blask ogniska wygładzał zmarszczki. Ciemność nocy ukrywała jego siwiejące włosy. Zrozumiałem, że po raz pierwszy mam nad nim przewagę. Okazję, która już nigdy się nie powtórzy. Nasze drogi i tak miały się rozejść. Czas nauki dobiegł końca. Mogłem nie zrobić nic i pozostać sobą, lub wziąć w ręce los osoby, którą stałbym się potem. Czy byłem gotów na ostatni sprawdzian? Czy uczeń był gotów zająć miejsce mistrza? Wbicie ostrza w plecy śpiącego wojownika byłoby przekreśleniem wszystkiego, w co nie tak dawno wierzyłem. A jednak wydawało się tak bardzo konieczne.

Znad stojącego na wzgórzu w oddali dworu zaczęły przedostawać się promienie jutrzenki. Najwyższy czas na podjęcie decyzji. Gdy Ragnar otworzy oczy będzie za późno. Wystarczyłoby, że dostrzegłby choćby cień moich intencji. Bez namysłu poderżnąłby mi gardło, zatłukłby leżącą nieopodal deską, albo po prostu skręcił kark. Mój wzrok utkwił w leżącym nieopodal wyszczerbionym mieczu. Ostrzu, które pękło, gdy naiwne wyobrażenia starły się z brutalną rzeczywistością.

 

***

 

Pogrzebałem go jak trzeba. Sześć stóp pod ziemią. Ubranego w zbroję, którą byłem mu winien. Wiedziałem, jak wiele była warta. Mimo to jakaś gasnąca cząstka mojej dawnej osobowości przekonywała mnie, że jeśli nie spłacę zaciągniętego wobec Ragnara długu, nie będę w stanie ruszyć do przodu. Chociaż ożywający w głowie zbój żarliwie protestował, usłuchałem szeptu umierającego w sercu rycerza.

Sam przywdziałem prosty strój Ragnara. Kolczuga dobrze leżała na skórzanej, pikowanej kurtce. Nie przyciągała niczyjej uwagi. Czułem się w niej lekki jak piórko. U mego boku na pasie wesoło dyndał wypełniony srebrnikami mieszek. Wziąłem ze sobą tyle, by móc spędzić parę dni w karczmie i kupić nowego wierzchowca. Resztę dobytku Ragnara postanowiłem zabrać po opuszczeniu miasteczka.

W ostatnim odruchu rycerskości skleciłem z desek krzyż, po czym wydłubałem na nim imię człowieka, który leżał w grobie:

 

„Sir Roland spod Opuszczonego Młyna.

Wasal Lorda, który nie ugiął kolan.”

 

 

 

Koniec

Komentarze

Całkiem niezły tekst. Spodobał mi się sposób kreowania atmosfery lęku w mrocznym lesie. Spodobali mi się grzyboludzie. Nazwanie konia Cynamonkiem na początku trochę bawiło, ale potem dostrzegłem walor kontrastu. Mam tylko zastrzeżenia co do końcówki. Mogłeś poświęcić nieco więcej uwagi zbroi, bo wg moich spostrzeżeń, rycerz powinien był zabrać ze sobą to, co było wartościowe, a jeżeli chciał być pośmiertnie uczciwy wobec człowieka, którego zdradził, to jako czytelnik chciałbym wiedzieć co działo się w jego głowie.  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nie jestem fanką opowieści o rycerzach, którzy z bezdusznymi najemnikami błądzą po magicznych lasach, więc opowieść nie dała mi pełni szczęścia, ale muszę wyznać, że pełnia zadowolenia z lektury jest całkiem satysfakcjonująca. ;-)

 

Przy­pa­trzy­łem się her­bom wiel­kich rodów zdo­bią­cych pro­por­ce, cho­rą­gwie i tar­cze. – Proporce zdobiły herby, nie rody, więc: Przy­pa­trzy­łem się her­bom wiel­kich rodów, zdo­bią­cym pro­por­ce, cho­rą­gwie i tar­cze.

 

Bie­głem szyb­ciej, niż po­wi­nie­nem. […] Po pro­stu pę­dzi­łem w kie­run­ku, z któ­re­go do­cho­dzi­ło rże­nie. – Czy można szybko biec, a nawet pędzić, mając na sobie zbroję?

 

Po­wo­li pod­nio­słem się z ziemi, sta­ra­jąc uwa­żać na obo­la­łe żebra. – A może: Po­wo­li powstałem z ziemi, sta­ra­jąc się uwa­żać na obo­la­łe żebra.

 

Wią­zo­wa po­stać, w któ­rej sercu pło­nął nie­ga­sną­cy pło­mień. – Nie brzmi to zbyt dobrze.

Proponuję: Wią­zo­wa po­stać, w któ­rej sercu pło­nął nie­ga­sną­cy ogień. Lub: Wią­zo­wa po­stać, w któ­rej sercu jaśniał nie­ga­sną­cy pło­mień.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nevaz:

Dzięki za miłe słowo i zgrabną krytykę.

Cynamonek też był dla mnie dyskusyjny. “Różowe” imię dla wierzchowca kogoś, kto idzie na wojnę śmieszy. Zgadzam się, że Cynamonek nijak pasuje do tej “ciemności”, którą opisuje w świecie opowiadania. Zdecydowałem się pozostać przy Cynamonku bo dobrze obrazuje światopogląd Rolanda przed wyjściem poza zamkowe mury. Chciałem jak najmocniej przedstawić zderzenie trzymanego pod kloszem dzieciaka z brutalną rzeczywistością. Chłopca, który całe życie machał drewnianym mieczem, brał udział w rycerskich turniejach, po których w najgorszym wypadku mógł liczyc na parę siniaków, itd.

Jeśli chodzi o zbroję, widzę to tak: przemiana, której poddał się Roland zmusiła go do pewnego kompromisu. Chociaż stał się najemnikiem, jakiś ostatni głos przyzwoitości (tytułowy odruch) nakazał mu spłacić dług, który zaciągnął u Ragnara. Poza tym rozstanie z pancerzem pomogło mu zamknąć pewien rozdział. Zostawić przeszłość za sobą. Rozumiem Twoje zdziwienie – zbroje tanie nie były i mało kogo były na nie stać (w moim uniwersum również).

 

Ostatecznie: Cynamonek zostanie, ale do końcówki dopiszę jeszcze parę zdań “przemyśleniowych” na temat zbroi, aby kolejni czytelnicy nie czuli się “niedopieszczeni”.

 

regulatorzy:

Cieszę się, że mogłem zadowolić/usatysfakcjonować kolejną kobietę :)

Dziękuję za wnikliwy komentarz.

 

Jeśli chodzi o bieg w zbroi: jest to możliwe (chociaż trzeba być w totalbym amoku, by zdecydować się na taki rozpaczliwy ruch – to też dzieję się z Rolandem) i kończy się totalnym wyczerpaniem po kilkunastu krokach.

Z resztą uwag/propozycji się zgadzam. Za chwile naniosę poprawki.

 

 

Ja czytałam oczywiście to opowiadanie wcześniej. Było znacznie bardziej rozbudowane, ale uzgodniliśmy z Autorem, że większość tego tekstu może spokojnie odejść w niebyt. 

Podobał mi się przyspieszony proces dorastania rycerza, przejście od wyidealizowanego dzieciństwa i świata w realną rzeczywistość. Do tego niebanalne pomysły, które wkroczyły do mrocznego lasu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Grucho, bardzo się ciesze, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Ciesze się, że Ci się podobało, Anet :)

 

btw. Zrobiłem mały wywiad z kolegą, który hobbistycznie zajmuje się szermierką (frei fechter z Wrocławia). Przeczytał opowiadanko, konfrontując mnie z paroma mitami. Jeśli chodzi o mobilność rycerza w pełnej płytowej zbroi (poza taką turniejową, stworzoną tylko i wyłączenie do jazdy na koniu, maksymalnie chroniącą od jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu) najlepszym komentarzem będzie ten filmik: https://www.youtube.com/watch?v=qzTwBQniLSc

Inną sprawą jest fakt, że do takich czynów trzeba mieć cholernie dobrą kondychę. Oni w bractwie przez ¾ treningu wykonują nieraz jedynie ćwiczenia sprawnościowe (coś w stylu treningu obwodowego), tylko po to, by później łatwiej im było machać dwuręcznym mieczem (bez dodatkowego obciążenia). Za radą Nevaza tak, czy inaczej dopiszę w opowiadaniu małe sprostowanie.

 

Inny mit (na który sam się nabrałem) dotyczy cen zbroi. Okazuje się, że wcale nie jest to AŻ taka droga rzecz (źródło http://www.eioba.pl/a/1jyh/sredniowieczne-ceny-broni)

 

W skrócie:

W 1460 mistrz puszkarz w Toruniu dostawał od miasta dwie grzywny tygodniowo.

Pełna zbroja, w zależności od jakości kosztowała od 10 do 52 grzywien (bywały oczywiście wyjątki, ale to dla tych najbogatszych)

 

Jak łatwo policzyć, porządny rzemieślnik (nie będący szlachcicem, tylko kimś z niższych warstw społeczeństwa) mógł zarobić na najprostszą płytówkę w 5 tygodni.

 

Czy jeśli mowa tu o rycerzach lata, to znaczy, że zima nadchodzi, a za Murem czają się koszmarne bestie?

Czy ubiór rycerza jest tak skonstruowany, że pijawka rzeczywiście mogła dostać się do nogawki pod nagolennikiem? 

Czy rycerz w pełnej zbroi płytowej (zakładam ok osiemdziesięciu kilogramów na zdrowej postury chłopa plus około dwudziestu kilogramów na zbroję) nie jest za ciężki, by móc relatywnie bez szwanku przemierzać mokradła?

Ot trzy zagwozdki, w tym jedna żartobliwa. Samo opowiadanie jest bardzo przyjemne. Bemik słusznie poradziła ci, żeby wywalić część tekstu – większa rozbudowa tylko zaszkodziłaby całości, a tak mamy narrację całkiem ładnie wyważoną, ani zbyt rozwleczoną, ani nadmiernie kompaktową. Sama historia ani kreacja świata nie są może najbardziej oryginalnymi rzeczami na świecie, ale dobrze się uzupełniają i są na tyle spójne, że mogą zaintrygować czytelnika.

Innymi słowy – prosta, ale dobrze poprowadzona historia w spójnym i ciekawym świecie. Ładnie. 

Usterki usunięte, pełnia zadowolenia z lektury była, pozostaje kliknąć. Co niniejszym uczyniłam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odpowiadając na zagwozdki:

 

Zagwozdka I (podejrzewam, że jest tą żartobliwą):

Tak, jestem wielkim fanem “Pieśni lodu i ognia” i tak, strasznie mi się podobało użycie tego sformułowania w ustach Catelyn odnośnie rycerzy Renly’ego (http://www.goodreads.com/quotes/561136-for-they-are-the-knights-of-summer-and-winter-is). Nie wiem, na ile nie fair jest użycie tego związku w moim opowiadaniu. Mam nadzieję, że G.R.R. Martin się nie obrazi. BTW: Słyszałem, że sam inspirował się zawołaniami średniowiecznych rodów z Europy.

 

Zagwozdka II:

Owszem, z tego co podpowiada mi rozsądek mogłaby. Wystarczy popatrzeć na konstrukcję zbroi, leżącej na skórzanej kurtce/nogawicach. Z pewnością znajdzie się mnóstwo otworów, przez które przedostałyby się głodne pijawki. Z resztą: może ktoś byłby chętny dla potwierdzenia położyć się na chwilę na brzegu pokrytego rzęsu stawu, mając na sobie płytówkę? Akcja nadawałaby się na odcinek łowców mitów! :)

 

Zagwozdka III:

Tak, jak w przypadku biegu w zbroi, kolega z bractwa rycerskiego podpowiada, że udałoby się przejść w ten sposób krótki dystans. Kultura wspólczesna znowu przyzwyczaja nas do pewnych mitów (ja mam w głowie grzęsnących między pałkami tataraku wikingów z serialu opowiadającym losy Ragnara Lothbroka). Oczywiście, gdyby marsz trwał bardzo długo z pewnością źle skończyłoby się to dla takiego piechura. W przypadku “Odruchu” jednak rycerz przemieszcza się głównie na koniu. Schodzi z niego tylko po to, by przejść (na oko) kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów.

 

Cieszę się, że mam takiego “opiekuna – bemika” :) opowiadanie skrócone o ok. ¼ rzeczywiście czyta się znacznie lżej. Mam już pomysł na kontynuację historii Rolanda. W kolejnym opowiadaniu o podobnej długości może być całkiem zjadliwie.

 

Dziękuje, za wyczerpujący komentarz oraz zwrócenie uwagi na szczegóły – im bardziej wiarygodne pisanie, tym większa radość z czytania.

 

regulatorzy: dziękuję za kliknięcie!

;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chciałem zadać to samo pytanie, co Vyzart – o rycerzy lata ^ ^.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Ciekawy tekst, spodobała mi się koncepcja tych grzyboludzi. A Ragnar… Cóż, cholernie ludzki.

W ogóle mam wrażenie, że nie doceniamy ludzi z przeszłości. Skoro nie potrafili obsłużyć komputera, to głąby i koniec. A oni po prostu potrzebowali innych umiejętności niż my. Na przykład taka logistyka – jak doprowadzić do tego, żeby trzy części armii spotkały się w określonym czasie i miejscu? Bez komórek, bez GPS, bez prognozy pogody, bez McDonaldów po drodze…

Babska logika rządzi!

Dziękuje za miłe słowa. Myślę, że każdy może znaleźć w sobie trochę Ragnara.

Kiedyś rzeczywiście było inaczej, aczkolwiek w dzisiejszych czasach też są ludzie, którzy wybrali prosty żywot. Samotnicy budujący chatki w środku lasu na Alasce, żyjący z myślistwa. Starsze małżeństwa, które mieszkają we wsiach, z których uciekli młodzi ludzie… Tam jest inaczej. Inaczej płynie czas, inne są priorytety i inne potrzeby. Nie wiem czy potrafiłbym żyć w takiej ciszy i spokoju. Chyba za bardzo przyzwyczaiłem się do otaczającego mnie hałasu (póki co z resztą zupełnie mi to nie przeszkadza:).

Jeśli chodzi o sferę logistyczną – nieraz musiało to być nie lada problemem. W związku z tym domyślam się, że często dochodziło do różnego rodzaju pomyłek. Nie jestem jednak ekspertem i nie znam żadnych spektakularnych przypadków takich sytuacji. Może w tym temacie wypowie się ktoś inny? :)

Bardzo mi się podobało. To moje klimaty :) Opis lasu i całej atmosfery były super, od razu czuło się ten mroczny klimat. Szkoda tylko, że nie było więcej bardziej szczegółowych opisów starć z magicznymi bestiami, chętnie bym sobie poczytała ;)

Kiedy życie daje ci w twarz, uśmiechnij się i z politowaniem powiedz: "Bijesz się jak ciota"

Ciesze się, że moje pisanie przypadło Ci do gustu.

Jak zadeklarowałem wcześniej, zamierzam doeksploatować okolice ciemnego lasu i miasteczka bez nazwy. Najprawdopodobniej historia zakręci się w okół innego bohatera, rozpoczynając w chwili, w której kończyła się opowieść o Rolandzie. Specjalnie dla Ciebie dorzuce bardziej szczegółowy opis starcia z magiczną bestią :)

Czyżby były tu zakamuflowane postacie rycerza Rolanda i Ragnara Lodbroka?

Ciekawie pokazałeś brutalne zderzenie rycerskich ideałów z rzeczywistością… Biedny Roland.

Jaskier. Jesteś cynik, świntuch, kurwiarz i kłamca. I nic, uwierz mi, nic nie ma w tym skomplikowanego. - Geralt z Rivii

Roland był najbardziej standardowym imieniem dla rycerza, jakie tylko mogłem sobie przypomnieć. W opowiadaniu niejako nawiązuje do Rolanda z “Pieśni o Rolandzie”(cnoty, rycerskość, motyw bohaterskiego zdychania:), nie jest to jednak ta sama postać. Ragnar też nie jest Ragnarem – królem wikingów z serialu “Wikingowie”. W tym przypadku spodobał mi się po prostu wydźwięk samego wyrazu. Jakby nie patrzeć – Ragnar jest kozackim imieniem :)

Nie uważam, że Roland był biedny. Przydarzyło się mu to, co było właściwie nieuniknione. Młodzieniec ponad honor/zasady/cnotliwość wybrał po prostu życie.

Dziękuje za miłe słówka o zderzeniu teorii z praktyką.

Dobry, przemyślany tekst. Niezłe i przekonywujące zakończenie. Dodatkowo plus za sprawy techniczne (zbroja itp.). Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do faktu, iż rycerze, jako elitarni i cenni wojownicy, raczej nie podróżowali w pojedynkę. Zwykle mieli towarzystwo, choćby giermka. Z drugiej strony piszesz w klimacie fantasy, a nie powieść historyczną, więc obowiązują inne reguły. Podsumowując – mi się podobało.

Nie sposób się z Toba nie zgodzić, jeśli chodzi o towarzącą rycerzowi wesołą kompanię. Jeśli rycerza było na to stać, oprócz giermka mógł mieć przy sobie dodatkowo kilku zbrojnych, którzy taszczyliby na wozie większość jego rynsztunku i zapasy.

Tak na dobrą sprawę jazda w pełnej zbroi w czasie podróży, a nie jedynie walki, po prostu zamęczyłaby wierzchowca. Trzymałem się jednak realiów fantastycznych, ubarwiając pewne kwestie. W przypadku “Odruchu” przejście przez rycerza nawiedzonego lasu jest pewnego rodzaju próbą (taką, która ma mu uzmysłowić, że nie da się zmierzyć ze złem tego świata, nie brudząc sobie przy okazji rąk). Stąd samotna podróż w nieznane.

Dziękuje za słowa uznania i ciekawe spostrzeżenie!

Dobrze skondensowany, dobrze napisany tekst.

Podoba mi się pewna, na szczęście nieprzesadna i dośc pojmowalna metaforyczność – próba wejścia w prawdziwe życie (przebrnięcie przez las na bagnach), zderzenie z paskudną rzeczywistością (grzyboludzie, cyniczne kalkulacje Ragnara) i wreszcie klasyczna, co nie znaczy, że źle napisana, przemiana bohatera, symboliczne zamknięcie pewnego rozdziału naiwności i otworzenie nowego, realnego – choć przy tym brudnego i bezwzględnego,

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Początkowo metaforyczność opowiadania była zdecydowanie wyraźniejsza. Na szczęście usłuchałem bemika, która poradziła mi, żebym uciął bezpośrednie nawiązania do rzeczywistości i dorastania, bo z nimi tekst traci cały urok.

Cieszę się, że opis przemiany bohatera przypadła Ci do gustu.

Dziękuję za polecenie w dziale z “Niepiórkowy tekstami” i za piąteczkę.

 

Pozdrawiam!

Plusy:

 

„Byliśmy rycerzami lata. Śmiałkami w pięknych, błyszczących zbrojach. Turniejowymi czempionami, których miecze nigdy nie posmakowały krwi. Uczono nas, byśmy chronili słabszych, postępowali zgodnie z honorowym kodeksem i nie ulegali pokusom życia doczesnego. Jakież było to łatwe z perspektywy pokoju. Nadeszła jednak wojna, a razem z nią koniec naszej młodości.”

 

Cynamonek – fajna nazwa.

 

Drzewa pamiętające początki świata.

 

Styl – dobrze się to czyta.

 

„Las zdawał się ożywać. Śpiewał, rozciągając swoje zdrętwiałe kończyny.”

 

„Przypomniałem sobie wykłady z bohaterskiego umierania. Nie dać się otoczyć. Nie dać się pojmać. Nie błagać o litość. Zginąć w milczeniu.”

 

Szkoda konia.

 

„Opłacalność – w zasadzie jedynie do tego sprowadzała się filozofia tych, którzy nie pytali dlaczego, tylko za ile.”

 

Minusy:

 

„Jeden z grzybowych ludzi uczepił się wylewających się z podbrzusza trzewi.” – Dwa „się” blisko siebie.

 

„– Dlaczego? – zapytałem, nerwowo ściskając osmalony miecz.” – A może: – Dlaczego? – Nerwowo ścisnąłem osmalony miecz.

Ciesze się, że moje pisanie przypadło Ci do gustu. Poprawiłem wyłapane przez Ciebie niefajności językowe. Dzięki!

 

Jeśli chodzi o cynamonka (tak, mi też było go szkoda), pomysł zaczerpnąłem z serii “We Broke”, odcinka dotyczącego Wiedźmina III (https://youtu.be/LSYFNQtzc98?t=295). Twórcy nazywali tak płotkę.

Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każda uwaga niewłaściwie stosowana zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu.

 

 

Przestrzeń między drzewami zaczęła się zwężać. Kilkanaście kolejnych kroków i stanęliśmy w miejscu. Trakt kończył się ślepym zaułkiem

 

Potem poczułem jak coś miękkiego wślizguje się pod nagolennikiem do mojej nogawki. Przez szparę w przyłbicy prześlizgnęła się nabrzmiała od juchy pijawka

 

Adrenalina dodawała skrzydeł

Czy on może znać takie pojęcie jak adrenalina?

 

Jeden z członków grzybowego ludu, którego rąk nie pochłonęły jeszcze zarodniki, złamał przednią nogę zwierzęcia

Jak? Bo to zdaje się, że nie jest takie łatwe.

 

– Stuk, stuk – zastukotał jeden z większych osobników, zagradzając mi drogę

Oni tak mówią?

 

Do mojej twarzy zbliżyła się zdeformowana facjata. Gdy otworzył się przypominający dziuplę otwór gębowy, na zewnątrz wydostał się niewielki rój os

Candyman! :)

 

podzieli się ze mną swoją historią, ale i tak mimowolnie się to działo

 

Czułem się przy nim jak przy starszym bracie.

Okazało się, że grzybowi ludzie byli jedynie wstępem do tego

 

Mogłem myśleć jedynie o tym[,] co było tu i teraz

 

 

Bardzo, bardzo podał mi się styl opowiadania, a właściwie snucia opowieści :)

 

Bohaterowie z krwi i kości. Rzeczywiście ich czułem.

No i bogaty świat – las, grzyboludzie. A nawet takie smaczki jak srebrniki. Chcę więcej!

 

Muszę przyznać, że początek trochę mi się dłużył, a później chwilami doskwierało, że nic się nie dzieje. W ogóle fabuły tu za dużo nie ma, wiec ciężko oceniać.

Ale styl rekompensuje to przynajmniej częściowo :)

 

Poza przykładami, które podałem jest jeszcze trochę siękozy.

 

 

Pozdrawiam i czekam na kolejny (równie dobrze napisany, ale bardziej mięsisty) tekst :)

 

B.A.

 

 

I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!

Cieszę się, że udało mi się wciągnąć kolejną duszę do wykreowanego w mojej głowie świata. Jeśli mało Ci przygód Ragnara, zachęcam do skuszenia się na kontynuację: http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/16590. Nie daje tylko pewności, że tekst sprosta Twoim oczekiwaniom.

 

Wprowadzone zmiany:

 

Trakt kończył się ślepym zaułkiem = Trakt wieńczył ślepy zaułek

 

wślizguje się = wpełza

 

Adrenalina = Wrząca krew

 

Łamanie przedniej nogi cynamonka = oczywiście, że nie jest łatwe. Jest natomiast możliwe (zmęczonym koniom zdarza się łamać nogi w pędzie). W związku z tym, że sprawcą tego potwornego czynu jest istota fantastyczna (a więc potencjalnie silniejsza od człowieka), nie widzę przeszkód, by stało się to poprzez wykręcenie/uderzenie/… stawu kolanowego. Mógłbym dodać opis tej czynności, ale cynamonek i tak już swoje wycierpiał, więc go zostawię.

 

Stuk, stuk – nie wiedziałem jak opisać ten dźwięk. Trochę poszedłem na łatwiznę w tej kwestii. Chodziło mi o coś takiego: https://www.youtube.com/watch?v=jzDMlxV7Y9k

Jasne, że chętnie przeczytam kontynuację :)

 

Odnośnie łamania, to chodziło mi głównie jak to wygląda w porównaniu do reszty narracji, gdzie wszystko zdaje się wydłużone w czasie, a tutaj złamanie nogi konia to jak złamanie zapałki. Może nie opisywać jakoś bardzo (bo to nie jest kluczowa rzecz w tej scenie), ale chociaż żeby został uderzony w staw kolanowy (albo coś w tym stylu, żeby było bardziej wiarygodne).

 

Co do stuk, stuk, to przy obecnym zapisie wygląda to tak, jakby oni po prostu mówili “stuk, stuk”. Jeśli chce zapisać dźwięki, to zapisz normalnie jako dźwięki, a nie jak dialog.

A same dźwięki z filmiku bardziej przypominają mi klik, klik (zresztą sama ich nazwa) niż stuk, stuk.

I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!

Nowa Fantastyka