Prolog: Niesamowita klientka
Inspektor de Kondor był tego dnia bardzo ponury i zmęczony jeszcze zanim się obudził. Dlatego też pierwszą rzeczą, którą przedsięwziął, kiedy się obudził, było sięgnięcie po papier osy, gdyż zamierzał się pobudzić i być rześkim, a nie ponury i zmęczony.
Chwycił paczkę papierosów, podważył wieczko kciukiem prawej dłoni, wyjął papierosa lewą ręką, odkładając paczkę na kwadratowy stolik o czterech bokach i czterech rogach, z którego przedtem ją podniósł. Potem przełożył rurkę do prawej i włożył tenże badylek tą że prawą ręką do ust, jednocześnie, lewą, sięgając po zapałki do tylnej kieszeni spodni. Następnie, trzymając już krewniaka cygara w ustach, stuknął paznokciem wskazującego palca prawej ręki w zadnią część pudełka zapałkowego, gdy luźno przytrzymywał je palcami lewymi… i zaklął! Bardzo brzydko i głośno.
Bo stuknął zbyt mocno. Zapałki sypnęły się. Wprost na ziemię. A właściwie na pokrytą perskim dywanem podłogę, prezent od klientki, dla której wyśledził pokrywacza jej perskiej (tak samo jak dywan) kotki. Za co ta była jemu wdzięczna, więc dała mu dywan, perski. Inspektor schylił się, dalej przeklinając, ale mimo to dalej trzymając tubusek w ustach. Mógł tak przeklinać, gdyż lata praktyki spowodowały, że umiał rozmawiać, i to biegle, z papierosem. Podniósł zapałki, na wszelki wypadek trzy, i potarł mocno ich siarkowymi łepetynkami o swój własny bardzo szorstki, duży łeb, a dokładnie o zarost na prawym policzku. Zapłoniły się. Żywą, jasną furią płomienistego blasku. Jak to zapałki.
Wtedy przyłożył je do czubka nikotynowego wałeczka i znowu zaklął. Przez nieuwagę i roztargnienie włożył sobie ruruchnę do ust odwrotnie.
Ale inspektor miał sposób na takie zbuntowane papierosy. Sprytnie podniósł ku sufitowi twarz, wypluł z dołu do góry półsaltem i złapał z naprzeciwka. Prosto między wargi. Inspektor de Kondor uśmiechnął się z satysfakcją cyrkowca, którym był w młodości i skąd go wyrzucili za molestowanie słoni. To wszystko było oczywiście oszczercze. Wszystko to stało się dlatego, że lubił zwierzęta, ale wcale nie w taki sposób. Tak naprawdę po prostu nie pozwalał treserowi walić konia, a oni bezczelnie go wrobili. Napoili słonie dużą ilością wódki, żeby jakoby były szalone od podobno molestowania, a potem wyrzucili trupy.
W tej chwili, kiedy zapałki już prawie parzyły mu palce (ale detektyw miał grubą skórę – jak słonie, boże, biedne słonie!) przyłożył te zapalczywe, intensywnie pachnące, świecące główki zapałek do czubka wsadzonego w inspektora de Kondora pręta (to znaczy wsadzonego w siebie, chociaż sam się tak w myślach nie nazywał, myślał po prostu: ja). A rurcia wtłoczona była już teraz do ust we właściwą stronę. Zawęził usta ku centrum swojej własnej twarzy, zwinął wargi w trąbkę… I znowu, znowu, na Boga, znowu przypomniały mu się te nieszczęsne słonie! Ale zwalczył w sobie zimny dreszcz, który by nim potrząsnął i utrudnił zapalenie cigarette, jak to nazywają Anglicy. Po czym zassał płucami do środka swojego organizmu, w czasie gdy do małego przedmiotu w kształcie walca był przyłożon ogień, i papieros wreszcie zaczął się żarzyć i dymić.
Nagle zapukała i weszła do niego klientka. Wyglądała na ponurą i zmęczoną. Spojrzała na inspektora de Kondora, a ten, wyraźnie już pobudzony, pociągał.
– Czy może uraczy mnie Pan swoją gorącą pałką? – spytała klientka, bo była blondynką.
– To się nazywa papieros. Tak, proszę – ogłosił inspektor.
– Ciągle zapominam. Dziękuję – podziękowała z wdzięcznością.
– Też czasem zapominam – oszukał perfekcyjnie zełgawszy de Kondor, by ją pocieszyć.
Przychodziło mu to z łatwością, bo kiedy był chłopcem, musiał kłamać, żeby przeżyć. Ojciec pijak zatłukł całą jego trójkę rodzeństwa, bo kiepsko zmyślali, dlaczego nie przynieśli mu alkoholu. W takich warunkach egzystencji człowiek uczy się dobrze kłamać albo zdycha.
– Będę waliła prosto z takiej deski, co się ją rozciąga nad wodą.
– Ubikacja jest zaraz przy wejściu, po prawej.
– Co? A nie, nie. Chodziło mi o coś takiego jak na rzece Kwai.
– Most.
– Ano właśnie, będę to robiła pod mostem. Pewnie mi Pan nie uwierzy. A w takim wypadku nie ma sensu, żebym owijała w gumę. Tylko straciłabym czas.
– Słucham – zaintrygował się inspektor. – Niech pani mówi śmiało.
– A więc, panie inspektorze, jestem królową elfów. Zabłądziłam. Nie mogę trafić z powrotem do swojego królestwa – rzekła. Rzekła to ponurze i zmęczenie, mimo że paliła dobre i mocne papierosy de Kondora.
A inspektor uwierzył, zanim jeszcze odsłoniła uszy. Dzięki sztuce dedukcji zrozumiał nagle, że jej dziwne pomyłki językowe wynikały stąd, że była obcokrajowczynią, a nie blondynką. Zaś skoro pochodziła z innego kraju, to mogła być królową elfów. Bo ów królowa również jest z innego kraju. Logiczne – podsumował w myślach inspektor de Kondor.
– Wierzę – wyemitował z dymem dzielny detektyw. – I pomogę Pani wrócić do domu.
Ucieszona elfka mrugnęła do inspektora, na co ten zaczerwienił się jak burek.
Tak właśnie zaczynała się jedna z najtrudniejszych i najmroczniejszych spraw inspektora de Kondora. Wówczas jednak nie mógł on sobie z tego zdawać sprawy. Zaciągnął się więc tylko trzymanym w palcach zwitkiem tytoniu ulubionej marki – słomcią swoją jednorazową, grubiutką, ukochaną – trzy razy, beztrosko. A potem poprosił elfkę o szczegóły.