- Opowiadanie: Paleolit - Wisielec w parlamencie

Wisielec w parlamencie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wisielec w parlamencie

Aleksander Bernard był szanowanym członkiem parlamentu. Z racji swoich talentów politycznych i wierności zasadom moralnym kierował w izbie niższej komisją zwalczającą nadużycia władzy. Był to człowiek majętny, a mimo to, ze swej natury skromny. Brzydził się jawnym przekupstwem i nadmierną inwigilacją. Przeforsował przepisy pozwalające przekazywać stronom sporów datki organizacjom pożytku publicznego. Dzięki niemu wprowadzono zakaz monitorowania przepływów finansowych fundacji. Poczesne miejsce w hierarchii cywilizowanego społeczeństwa przyznawał przepisom.

– Gdyby nie one, do dziś nie zeszlibyśmy z drzew – mawiał. Wszystkie swoje apanaże uzyskiwał w sposób zgodny z prawem. Z powodu pełnionej funkcji, oraz wrodzonej życzliwości wczorajszego wieczoru spotkał się z osobą, której operacjom biznesowym zaczęła przyglądać się prokuratura. Aleksander Bernard i pan X przeprowadzili ze sobą szczerą, do granic szczerości, rozmowę o prawnych ramach biznesu pana X, zakończoną konkluzją, że pan X powinien przeznaczyć na fundusz wspierania transparentności w życiu publicznym pewną kwotę, w zamian za co, pan Aleksander Bernard miałby przeprowadzić z Prokuratorem Generalnym rozmowę wyjaśniającą temuż, jakim to pan X jest uczciwym i prawym obywatelem, i jakie niepowetowane szkody mogłyby zostać wyrządzone gospodarce kraju, w wyniku nieodpowiedzialnych działań wiadomego typu urzędników.

– Jest całkiem jasne, że gdyby nie wyważona polityka gospodarcza rządu nikt, panie, nie prowadziłby w tym miejscu biznesu – przekonywał pan X, a pan Aleksander Bernard z wyrozumiałością kiwał głową. Rozmowy te toczyły się długo po północy, przy lampce doskonałego wina, półmiskach wypełnionych owocami morza i unoszącej się wokół atmosferze życzliwości. Ktoś stojący z boku, choćby taki kelner, mógłby przysiąc, że to spotkanie dwóch, starych przyjaciół, którzy odnaleźli się po latach. Ten klimat otwartości i emocjonalnej swobody roztaczał niewątpliwie pan Aleksander Bernard, który jako wyśmienity mówca i dyplomata czynił z każdego spotkania ucztę dla ducha i balsam na skołatane i zastraszone przez nadgorliwy niekiedy aparat administracyjny państwa serce. Panowie gościli w pobliżu parlamentu, w restauracji „Krowa i Przyjaciele”, z czego pan Aleksander Bernard był jednocześnie zadowolony i niekontent. Jego radość budziła wrodzona chęć niesienia pomocy dręczonym przez zawistnych i podłych urzędników, których do końca nie udało się okiełznać, ale tęsknił także za bliskością ukochanego miejsca, jakim było zacisze gabinetowych kuluarów, oraz sala plenarna obrad. Przygnębiała go myśl o opuszczeniu, tego wieczoru, pierwszego czytania projektu zmian w przepisach niwelujących uciążliwe bariery biurokratyczne na wrażliwym rynku instrumentów finansowych. Kierunkowi zaproponowanych rozwiązań, z pewnością, przyglądały się znaczące kręgi biznesowe, z którymi pan Aleksander Bernard już nawiązał niejaką znajomość. Byli to oczywiście ludzie nieposzlakowanej opinii, aż do szpiku kości uczciwi. Aleksander Bernard przekroczywszy marmurowe progi izby niższej – wytarte stopnie, będące świadkiem krajowego parlamentaryzmu – powziął zamiar sumiennego wczytania się w nowe zapisy do tworzącej się ustawy. Otwierał już drzwi macierzystego klubu, kiedy jakiś dyndający przedmiot, po lewej ręce, przykuł jego uwagę. Balon – przemknęła myśl przez dostojnie oszronioną siwizną głowę. Ale nie. Ten przedmiot nie był znów taki wiotki. Więc może wycięta z kartonu figura? Zerknął jeszcze raz. Żywy człowiek wisiał na linie. W dłoniach coś trzymał. Pieniądze, cała fura nowiutkich banknotów – zdziwił się Aleksander Bernard. Grube pliki setek i pięćdziesiątek. Kiedy jakaś persona wkraczała na salę plenarną, człowiek ten spuszczał się spod sufitu – niczym pająk – na świeżo wypastowaną podłogę i wręczał wartościowy pęk pojawiającemu się w auli. Czaruje muchę – pomyślał Aleksander Bernard. Nie do wiary. To nie mieściło się w głowie. Bezczelność sprzymierzona z łajdactwem.

– Wyborcy takiej rzeczy nie wybaczą – mruknął. Na oczach całej Wysokiej Izby, oddawano się powszechnie potępianym praktykom.

– Pankracy – zderzył się ze znajomym. – Dzięki Bogu, Pankracy. Wytłumacz mi proszę, co się tutaj wyprawia?

Człowiek spojrzał na Aleksandra Bernarda nieobecnym wzrokiem i już miał go minąć, kiedy Aleksander Bernard powstrzymał go wyciągniętą ręką.

– Ależ Pankracy – spojrzał wymownie na druha – powiedz, czy to happening, o którego organizacji tylko ja nie miałem pojęcia?

– Nie bardzo rozumiem.

– To tutaj…

– Pan wybaczy – Pankracy odsunął dłoń Aleksandra Bernarda, jak nieprzyjemny zezwłok i pośpiesznie wszedł do pomieszczenia swojego klubu.

– Na litość boską – zawołał pan Aleksander Bernard i wtedy spostrzegł, że jego ugrupowanie polityczne również ma swojego wisielca. I, że ten wisielec znajduje się wewnątrz pokoju. Opadły mu ręce. Przynajmniej tuzin jego kolegów siedzących na swoich, tradycją uświęconych miejscach było zajętych liczeniem gotówki. Aleksander Bernard stał zrezygnowany, z otwartymi ustami, kiedy groteskowa postać podała mu paczkę nowiutkich, przepasanych banderolą pięćdziesiątek. Odtrącił je z wyrazami największego obrzydzenia jakie udało mu się przywołać na usta. Trzęsły mu się dłonie. Nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymał się przed drażniącą zmysły pokusą. W końcu chodziło o forsę. Pięć tysięcy w małych nominałach, pachnących jeszcze farbą, szeleszczących i śliskich, a przy tym dostatecznie lepkich by utrzymać się w palcach. Unoszący się od nich zapach miał w sobie tak dużą siłę odurzania, że nawet pan Aleksander Bernard, przy dłuższym wchłanianiu ich aromatu, musiałby ulec czarownej pokusie. Na szczęście zachował wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby przewidzieć konsekwencje takiego czynu. W oczach opinii publicznej byłby skończony. Nie mógłby liczyć na taryfę ulgową. Przeciwnie, wypominano by mu to do końca życia. Nikt by go nie wybrał na kolejną kadencję. Czym prędzej wybiegł więc na korytarz, a potem zbiegł po szerokich i kręconych schodach na parter, gdzie czekała na niego straż parlamentarna.

– Na Boga, co się tu wyprawia? – zapytał bliski szaleństwa.

– Zaraz pan wszystko zrozumie – odparł komendant i wskazał drogę prowadzącą w głąb korytarza.

W hallu pan Aleksander Bernard nieco przycichł. Spokorniał, niejako, przed mającą się odsłonić tajemnicą dzisiejszego poranka. Pokój, do którego wszedł, miał okna zasłoniętymi kotarami. Stał tam długi stół przykryty zielonym pluszem. Nad nim migotała energooszczędna świetlówka. Za stołem siedział mężczyzna z kobietą. Aleksander Bernard w mężczyźnie rozpoznał pana Kofana Anana – Wicemarszałka Wysokiej Izby, a w kobiecie parlamentarzystkę o wdzięcznym imieniu Gienia. Gienia Czassięzmienia, zupełnie bezbarwna persona, z którą pan Aleksander Bernard nigdy nie zamienił słowa, miała za zadanie wyjaśnić wysoko postawionemu członkowi parlamentu kulisy przedstawienia rozgrywającego się na górze. Zrobiła to w sposób prosty i rzeczowy. Mianowicie przyłożyła panu otwartą dłonią w twarz. Wykonała to tak zręcznie, iż obiekt zabiegu z miejsca usiadł na twardym i niewygodnym siedzisku. Uczynił to nie wydając z siebie żadnego dźwięku, poza krótkim pytaniem: za co? W niejakiej konsternacji i oczekiwaniu na odpowiedź, pan Aleksander Bernard – zupełnie bezwolnie – przyglądał się jak Wicemarszałek wiąże go sznurem. Dwunożna postać sięgnęła po owej operacji do szuflady osiemnastowiecznej komody i wyciągnęła z niej przedstawiciela kosmicznej szarańczy. Położyła go – na blednącej z chwili na chwilę – twarzy dostojnika i poczekała, aż zwierzopodobna figura dobierze się do tkanek miękkich.

Pan Aleksander Bernard, nawet wówczas, kiedy obco-planetarna forma życia wchłaniała się w jego organizm nie rozumiał, że wisielec był pułapką. Lepem na niezdobytych dotąd parlamentarzystów. Zwornikiem odruchu nie tyle moralnego co wizerunkowego. Gmach izby niższej był jednym z pierwszych celów ataku istot kolonizujących Ziemię. Dokonała tego straż przednia szarańczy. Jednostka specjalna obcych zrzucona w celu przejęcia ciał ziemskich decydentów i przygotowania gruntu prawnego pod zmasowaną inwazję. Realizowała plan uniknięcia do minimum strat własnych, poprzez eliminację – urzędowym rozporządzeniem  – z obrotu gospodarczego planety środków zawierających pestycydy, oraz regulując system karny w ten sposób, by każdego człowieka unicestwiającego Acrididae oddać pod sąd.

Koniec

Komentarze

» Poczytne miejsce w hierarchii cywilizowanego społeczeństwa przyznawał przepisom. « ==> hmmm… poczytne miejsce?

Miejscami hiperprzecinkoza.

Przykro mi, ale kłamać nie chcę – przeczytałem i za pięć minut zapomnę. Absurdu za dwa grosze, parodii, wychwyconej przeze mnie, za jeden grosz, kropla satyry i garść błędów, w sumie nic takiego…

Poczesne, oczywiście poczesne. Dziękuję za odwiedziny i komentarz.

Również nie jestem zachwycony, choć po części jest to spowodowane faktem, że nie lubię tekstów związanych z polityką i pieniędzmi…

Pewnie gdybyś zaczął snuć opowieść od ostatniego akapitu, bardziej przypadłoby mi do gustu :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

W sumie ta kosmiczna szarańcza jest zupełnie niepotrzebna. Samo stwierdzenie o uczciwych posłach jadających kolacyjki z biznesmenami było wystarczająco fantastyczne.

CountPrimagen – jak to się rzecze: o gustach się nie dyskutuje :)

MPJ 78 – z uwagi na złożenia konkursu musiałem odrealnić nieco rzeczywistość. 

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

O.K. …

Jakby nie “Krowa i Przyjaciele”, to nawet by na półce obok parodii nie leżało. To chyba jedyny wspólny mianownik z tym gatunkiem.

Tekst zdecydowanie przegadany. Czytając, aż sie chce krzyknąć: “Panie szanowny, do płenty!” :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Zalth – a ja głupi myślałem, że pierwszy akapit to czysta parodia.

Nie było napisane przez kogo szanowanym, może był bardzo popularny w kręgu swojej rodziny?

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Hmmm. Nie potrafię zgadnąć, jakiego utworu to parodia. Bo jeśli wziąłeś na celownik rzeczywistość, to za słabo się po politykach przejechałeś. Tekst nie rozbawił zbytnio, zgadzam się z opinią, że fragmentami bardzo przegadany.

Za stołem siedział mężczyzna z kobietą.

Tak to zabrzmiało, jakby mężczyzna siedział bardziej. Na przykład, jakby miał kobietę wytatuowaną na bicepsie, ewentualnie trzymał jakąś dziunię na kolanach…

Babska logika rządzi!

Przeczytałam i aż sprawdziłam w słowniku, czy parodia w dalszym ciągu znaczy to, co do tej pory pod tym pojęciem rozumiałam, bo, mówię to z prawdziwą przykrością, Wisielca w parlamencie, niestety, nie  zrozumiałam. :-(

 

Prze­for­so­wał prze­pi­sy po­zwa­la­ją­ce prze­ka­zy­wać stro­nom spo­rów datki or­ga­ni­za­cjom po­żyt­ku pu­blicz­ne­go. – Nie udało mi się zrozumieć tego zdania. :-(

 

Z po­wo­du zaj­mo­wa­nej funk­cji… – Funkcji się nie zajmuje; funkcję można pełnić.

 

Pan­kra­cy od­su­nął dłoń Alek­san­dra Ber­nar­da, jak nie­przy­jem­ny ze­zw­łok… – …jak nie­przy­jem­ny ze­w­łok

 

Przy­naj­mniej tuzin jego ko­le­gów sie­dzą­cych na swo­ich, tra­dy­cyj­ną uświę­co­nych miej­scach… – Jakąż to tradycyjną święcono miejsca?

 

Czym prę­dzej wy­biegł więc na ko­ry­tarz, a potem zbiegł po sze­ro­kich i krę­co­nych scho­dach… – Powtórzenie.

 

przed ma­ją­cą się od­sło­nić ta­jem­ni­cą dzi­siej­sze­go po­ran­ka. Pokój, do któ­re­go wszedł, miał okna za­sło­nię­ty­mi ko­ta­ra­mi. – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wisielec w parlamencie nawiązuje do “Wisielca” Dicka. polecam lekturę, bo zaprawdę zacna.

Zalth, tytoń, Finkla, regulatorzy, dziękuję za pozostawione komentarze.

Mam mieszane uczucia co do tego tekstu. Z jednej strony jest ciekawie napisany, ale z drugiej trochę za mocno przerysowany i brakuje mu tego czegoś, co wyróżniałoby go na tle innych okołopolitycznych tekstów. Innymi słowy – jest dobrze, ale mogłoby być lepiej.

Pstryczek w nos polityków zawsze cieszy :) W sumie ciekawe zestawienie polityki z absurdem, choć na kolana nie rzuciło.

Tak, wiem, że w wymaganiach nie zostało doprecyzowane, co ma/może być parodiowane, ale wydawało mi się, że jednak literatura lub film będzie tematem. A tu mamy niby-parodię polityki.

Gdyby ta polityka była jednym z wielu elementów, gdzieś w tle, przyjęłabym to lepiej. Jednak Jako główny temat jak dla mnie odpada. Bo parodii w tym nie widzę, tekst nie bawi, nawet lekko nie rozbawia. Do tego jest przegadany i to tak, że momentami traciła wątek i gubiłam się gdzie jest i co robi w danym momencie pan Bernard.

Niestety, poza „postacią” wisielca i wspomnieniem obcych, nie widzę nawiązania do opowiadania Dicka. Jak dla mnie z pewnością nie jest to jego parodia.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przyznam, że bardzo trudno było przedrzeć mi się przez ten tekst. Niby poszczególne słowa i zdania są zrozumiałe, ale zebrane razem jakoś mi nie wchodziły.

Przyznam też, że również nie widzę tu parodii konkretnego motywu, a całość – prawdopodobnie właśnie przez trudność czytania – nie rozbawiła mnie, niestety.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jak nie brak, to nadmiar przecinków, zdania dziwacznie skonstruowane – mało czytelny ten tekst.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka