- Opowiadanie: Szavik - Ukryci

Ukryci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ukryci

To był sen. Po raz pierwszy był tego w pełni świadomy. Spokojnym krokiem sunął poprzez wąski bulwar. Niegdyś piękne drzewa leżały teraz połamane na ziemi. Ta zaś usłana była przeróżnego rodzaju resztkami. Zaczął siąpić deszcz i Marko z ulgą poczuł, jak krople padają na jego twarz, zmywając z niej cienką warstwę pyłu.

Zaraz, skąd ten osad?! Myśli wydawały się być głośniejsze od głosu. Przetarł ręka twarz i spojrzał na szarą maź pokrywającą jego dłoń. Przeniósł wzrok na własne ubranie, było jak zwykle umorusane, lecz ten brud był inny niż zwykle. Zdawał się wychodzić z tkaniny na zewnątrz. Jego zapach był niespodziewanie łagodny, choć, jeśli miałby go do czegoś porównać, to byłby to rozpuszczalnik.

Jego uwagę przykuła kupka śmieci, wyraźnie wyrastająca spod innych resztek. Przeskoczył ponad fragmentami starego ogrodzenia i przykucnął przy małym kopcu. Szybko rozrzucił zalegające resztki, a jego oczom ukazała się kwadratowa podstawa pod pomnik, którego chyba nie było już tutaj od lat. Na pokrytej cienka warstwą patyny tabliczce widniał napis. Alicja Szczecińska. Urodzona 17 marca 2002 roku – Zmarła 3 września 2019 – miesiąc po nastaniu plagi.

Spojrzał na wschód razem z ciągnącym się w tym kierunku bulwarem. W odległości sześciu metrów znajdowała się podobna kupa śmieci. Spokojnie wstał i podszedł do niej. Kopniakiem, który jej zafundował rozrzucił część resztek i boleśnie wyrżnął w ukryty kamień. Znajdował się tam identyczny fundament na posag z tabliczką: sierżant Adam Sowa. Urodzony 11 sierpnia 1994 roku – Zmarły 5 września 2019

Marko przechylił głowę. Sowa, to polskie nazwisko, coś mu mówiło. Po raz kolejny skierował swoja uwagę na wschód. Małe kopce ciągnęły się w równych odległościach wzdłuż całej ulicy. Jak to możliwe, że wcześniej ich nie zauważył. Zmrużył oczy, spoglądając w dal. Miał wrażenie, że gdzieś na granicy zasięgu jego wzroku znajdował się posąg. Ruszył szybkim chodem w tamtym kierunku, mijając sterty śmieci. Z jednej wystawał fragment tabliczki z grawerem w cyrylicy. Szewczuk, kiedyś poznał kogoś o tym nazwisku, ale to było kilka długich lat temu.

Nie mylił się. Posąg wyraźnie wystawał ponad okolicę. Nieśpiesznie stanął naprzeciwko niego. Kamienna twarz, była pokryta popękanym błotem. Bez trudu usunął je i spojrzał w ukazane oblicze. Znał tego człowieka o azjatyckich rysach twarzy.

– Mongoł? – zapytał przestrzeń.

Tabliczka, którą chwilę później odnalazł była pokryta dziwnym pismem, prawdopodobnie arabskim i nie powiedziała mu przez to nic konkretnego.

– Znasz siedem języków, ale co z tego, skoro i tak nie odczytasz tego.

Ruszył dalej. Od czasu do czasu z zakrytych postumentów wyłaniały się mniejsze, większe fragmenty dolnej części tułowia. Znów w oddali pojawiła się figura, lecz tym razem coś jej towarzyszyło, a raczej ktoś bo poruszał rękoma. Marko zerwał się do biegu. Im bliżej się znajdował tym więcej elementów rozpoznawał. Długie, jasne blond włosy, kurtka milicyjna, w końcu zamyślony wyraz twarzy, jakże charakterystyczny dla niego. W powietrzu rozbrzmiewały dźwięki. Nie miał pojęcia kiedy się pojawiły, lecz poznawał melodię wygrywaną przez niewidoczną gitarę. Gdy był w odległości zaledwie kilku kroków, Szern oderwał wzrok od posagu i spojrzał z lekkim uśmiechem na niego.

Droga stąd już tylko w dół, Marko – jego głos był pozbawiony emocji.

Pawłyczenko wyhamował bieg i spojrzał na przyjaciela, dawnego przełożonego. Nagle jego twarz wykrzywiła się w grymasie, a większa część ciała poczęła rozpuszczać się jak potraktowana mocnym kwasem. Widział już kiedyś coś takiego.

– Mogliśmy… – wydobyło się z zaciśniętego gardła przyjaciela.

Ciało Szerna zniknęło, bez błysku i trzasku. Marko poczuł jak jego nogi uginają się pod nim, a ostre kamienie wbijają się przez materiał w skórę na kończynach.

– Masz rację… – głos Pawłyczenki drżał z bólu, gniewu i bezsilności. – …mogliśmy, mogliśmy temu wszystkiemu zapobiec.

 

***

 

Miał wrażenie jakby przespał kilka godzin w ciasnym pudełku z zimnej blachy. Rzeczywistość niewiele odbiegała od tego wyobrażenia. Z wysiłkiem przewrócił się na brzuch i podnosząc się na rękach obrzucił uważnym spojrzeniem pomieszczenie. Wszystko było tak jak kilka godzin temu, jeśli nie liczyć kilku ciał pośrednich plagusów. Dwa dni temu pod Radomiem zużyli prawie cały zapas materiałów wybuchowych i zmusiło ich to do podjęcia pewnych nietypowych kroków.

Marko siłował się z zaczepami, by po chwili uwolnić głowę od „stalowej puszki” jaką miał na niej przez cały sen. Dopływ świeżego powietrza był niczym błogosławieństwo, nawet jeśli odczuwało się w nim zapach plagusów. Po chwili skupił swój wzrok na hełmie, który go więził przez kilka godzin. Sam jego widok przywodził wspomnienia. Odrzucił go daleko od siebie i rzucając wiązanka pansłowiańskich przekleństw wydostał się z wiernej repliki pancerza wspomaganego, model T-51b. Naprawdę, lachy przed nadejściem plagi nie mieli co robić z pieniędzmi i czasem.

– Aron, żyjesz? – rzucił w kierunku leżącej kilka kroków od niego pełnej zbroi płytowej z olbrzymimi, zbryzganymi krwią plagusów kolcami na ramionach i kolanach. Swoją drogą, kolejnego przykładu potwierdzającego jego tezę na temat marnotrawienia środków przed plagą.

Odpowiedziało mu przeciągły pomruk.

– Jak widzę, nie masz najmniejszego zamiaru się ruszać, czyż nie?

Pokręcił głową, słysząc niewymagającą zbytnich nakładów energii odpowiedź. Wstał podnosząc z ziemi plecak ze skromnym dobytkiem. Z rzeczy osobistych było tam kilka przeczytanych wiele razy książek i PPC, bo laptopy i netbooki zżerały stanowczo za dużo prądu. Wyciągnął z niego latarkę i linę. Następnie wsadził do kabury makarova, a przez plecy przewiesił swój nowy nabytek – karabinek ASM-DT . Po chwili wahania zrezygnował z szabli. Ratowała go wiele razy, leczy bywała nieporęczna w wąskich korytarzach do których się szykował.

– Sprawdzę tę zawaloną klatkę schodową we wschodnim skrzydle. Ty postaraj się dojść do siebie. Za godzinkę lub dwie przydałoby się już być poza granicami Łodzi.

Rozległ się kolejny potwierdzający pomruk, tym razem jakby bardziej energiczny. Marko poprawił karabin by móc z niego od razu strzelać. Następnie delikatnie uchylił pozbawione już zabezpieczeń drzwi. Pogrążony w półmroku korytarz starego akademika był pusty, jeśli nie liczyć kilku ścierw załatwionych poprzedniego dnia. Doskonałym słuchem wieloletniego muzyka też nie wychwycił żadnego konkretnego zagrożenia, chyba że za taki uznamy szum wiatru.

Ograniczając do minimum odgłosy wydawane przez ubranie i ekwipunek, ruszył ku wschodniemu skrzydłu. Nie przeszkadzało mu, że jest sam i może liczyć tylko no swoje zmysły i umiejętności. Od zawsze pracował sam, podobnie jak Szern. Na wspomnienie starego przyjaciela, z otchłani umysłu wrócił dzisiejszy sen. Nie wierzył w żadne przepowiednie, proroctwa i wszelkiego rodzaju bóstwa czczone przez wielkie sekty zwane kościołami. Osobiście zastrzelił wieszczkę, która trafnie przepowiedziała ze szczegółami śmierć kilku likwidatorom. Na sam jego widok zaczęła uciekać jak na widok śmierci. On jednak wolał mieć pewność, więc posłał za nią celnie kilka deko metalu. Co prawda miał zestaw fragmentów snów, które później zobaczył własnymi oczyma w rzeczywistości, lecz uznawał je za wyjątkowy splot okoliczności wsparty wyobraźnią.

Klatka schodowa był niezwykle szeroka jak na warunki w akademikach. Najcichszy dźwięk zdawał się rozchodzić w niej jak po kościele. Wprawiało to w zdenerwowanie nawet doświadczonych likwidatorów, którzy już nie węszyli wszędzie niebezpieczeństwa. Oni je traktowali jako stałą w układzie odniesienia, jakim była rzeczywistość. Czując dreszcz za każdym razem, gdy odgłos jego stąpania rozchodził się po okolicy, uparcie zmierzał w dół.

Zatrzymał się dopiero na skraju przepaści. Słońce przedzierające się przez brudne szyby nie były w stanie przeniknąć otchłannych ciemności panujących kilka metrów pod nim. Nietzsche miał chyba trochę racji – przyznał spoglądając w zimny mrok – tu wrażenie samotności znika natychmiast. Przywiązał linę do fragmentu poręczy, który sprawiał wrażenie trwałego i mocnego. Zapalił latarkę obsługującą po przeróbkach sześćdziesięcio-watową żarówkę, umieszczając ja w uchwycie przy karabinie. Szern miał pewną zasadę – zawsze za pomocą granatu upewniał się, że zamknięta przestrzeń do której miał zaraz wejść jest „czysta”. Jednak w tym wypadku nadwyrężona konstrukcja mogłaby nie wytrzymać wybuchu. Wyciągnął więc flarę i nadłamał ją. Zawarte w niej substancje zmieszały się wchodząc w reakcję. Ukrainiec puścił ją i obserwował dłuższy niż przewidywał lot. Jej światło ukazało pogruchotane kawałki schodów. To bardzo dobrze. Nie miał dziś najmniejszych chęć na walkę ze czyścicielem, czy też inną wszystkożerną ściółką.

– De mene czortu ponesłu – rzucił i począł powoli spuszczać się w dół.

Jedną dłonią trzymał gotową na rączce karabinku, a drugą wyciągnął z cholewki oficerskiego buta niemiecki bagnet z okresu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Za pomocą samych nóg kontrolował tempo schodzenia. Gdy był jeszcze dwa metry nad ziemią, zatrzymał się i zlustrował uważnie najbliższe otoczenie. Puste ściany wyglądały w mroku równie złowrogo jak wszystkie inne, z jakimi się do tej pory spotkał. Opuścił się jeszcze kawałek i zeskoczył, gładko lądują wśród resztek betonu. Wyszedł na korytarz uważnie nasłuchując. Panował tu nieporządek, którego się nie spodziewał w odciętej od świata piwnicy. Na podłodze walały się pudełka i różne inne śmieci. Stan niektórych z nich wskazywał na znaczny przeciek wody, prawdopodobnie wywołany pękniętą rurą. Wzdłuż szerokiego korytarza ciągnął się rząd stołów. Marko podszedł do jednego z nich i podniósł jedną ze stojących na nim rzeczy. Była to figurka przedstawiająca mężczyznę w pozycji bojowej z zielonym mieczem o walcowatym kształcie. Natychmiast przed oczami pojawiła się karta z podobnym wizerunkiem.

– Frakcja Stara republika, dwanaście punktów, pięćdziesiąt hitpointsów, czternascie defa, dwadzieścia demedży i dwa punkty mocy – wyrecytował z pamięci statystyki figurki.

Odłożył ja na swoje miejsce obok innych oznaczonych ceną 1€ /10₴ i rozejrzał się po innych pokrytych kurzem stołach. Makiety, figurki, karty, wielościenne kości i wiele innych sprzętów potrzebnych prawdziwym pasjonatom, przywodziło stare wspomnienia. Dobre wspomnienia. Podszedł do przewróconego stojaka z reklamą. Woda pomarszczyła papier i rozpuściła farbę do pewnego poziomu, jednak dało się odczytać główny napis.

– Slavicon, no przecież. – rzekł sam do siebie, gdy pamięć poczęła uwalniać dawno nie używane informacje. Największy wschodnioeuropejski konwent fantastyki miał odbyć się w dwutysięcznym osiemnastym właśnie tu w centralnej Polsce. Z perspektywy czasu cieszy się, że wyjątkowo na niego nie pojechał. Ruszył dalej.

Pierwsze otwarte drzwi były niczym wrota do raju. Pomieszczenie o powierzchni co najmniej stu metrów kwadratowych było pełne największych skarbów naszej cywilizacji – książek. Żółte światło latarki dodawało uroku starej biblioteki. Z przykrością stwierdził, że i tego pomieszczenia nie oszczędziła woda, niszcząc wszystko do wysokości około metra, na szczęście gdyż większość stołów składowała swoje skarby nieco wyżej. Chwycił najbliższą i otworzył, czytając na głos fragment zapisany w łacince.

– …owo „zero” to l i m e s i n f e r i o r, dolna granica poziomów intelektualnych, niezbędnych jednostce ludzkiej do aktywnego uczestniczenia w jakiejkolwiek pożytecznej działalności w naszym skomplikowanym świecie…

Odrzucił książkę w kierunku jednego ze stołów. Większość pozycji była stety-niestety po polsku, lecz znalazł też pozycje czeskich, słowackich, czy węgierskich wydawnictw. Dopiero po chwili w jego ręce wpadła książka w ojczystej mowie. Stare wydanie Должность во Вселенной Sawczenki w translacji ukraińskiej, kiedyś miał właśnie takie. Odłożył ją na widocznym miejscu. Wiedział, że niedługo tu wróci.

W następnym pomieszczeniu znalazł przeróżne, głównie japońskie, konsole do gier. I tu woda wyrządziła nieodwracalne szkody. Nic ciekawego na dłuższą metę.

Przed uchyleniem kolejnych drzwi podświadomość dała o sobie znać, wprowadzając niczym nieuwzględniony niepokój. Zamaszystym kopniakiem otworzył je i wpadł do środka, gotów na najgorsze. A co było by najgorsze? Zapytał sam siebie, gdy nie wykrył żadnych oznak życia. Sala była przeznaczona do walk bitewniaków. Rozległe makiety przedstawiały wraki statków, twierdze, mosty na rzekach i inne rozmaite pola bitew. W świetle latarki jego bystry wzrok ujrzał ukrytą za przewróconymi stołami stertę kości. Uważnie podszedł bliżej. Na tle porozrzucanych bez rozmysłu ludzkich kości wybijał się kompletny szkielet pokaźnych rozmiarów szczuraka. Z lekkim uśmiechem, który bezwiednie pojawił się na jego twarzy obserwował tę rzadką sprawiedliwość dziejową. Ofiara i łowca równi wobec siebie dla nieubłaganego czasu. Budynek nie spełniał wymogów bezpieczeństwa i jedyna klatka schodowa prowadząca z piwnicy stworzyła pułapkę bez wyjścia. Jego but roztrzaskał giętki kościec plagusa, dając ulgę.

Opuścił cmentarzysko i ruszył dalej. Korytarz kończył się prowadząc do otwartej przestrzeni. Schował bagnet i chwycił latarkę podnosząc ją do góry jak pochodnię. Jej światło ukazywało kontury bliżej nie określonych przedmiotów. Podszedł bliżej i wziął głęboki oddech. Z jego ust posypała się litania. Lachy naprawdę nie miały co z kasą robić.

Przednim znajdowała się stalowa gródź przywodzące na myśl zębatkę, osadzone na miejscu przez znajdujący się obok mechanizm – nie musiał go widzieć by dobrze wiedzieć jak wygląda. Widniała na nich cyfra 21, wygrawerowana charakterystyczną czcionką. Obok stał futurystyczny komputer oparty na lampach elektronowych. Podszedł do niego. Na czarnym ekranie wciąż pojawiały się zielone napisy, informujące o zamknięciu strefy i podające aktualny poziom skażenia jądrowego. Z rozbawieniem zauważył, że system, na którym pracował „komputer” to jedna z wielu dystrybucji linuxa. Prawdopodobnie jakiś debian, jeśli dobrze rozpoznał wyświetlające się napisy. Przeniósł wzrok na gródź i przez dłuższą chwilę obserwował ją w milczeniu.

– Bo inaczej Szern mi nie uwierzy – rzucił wyciągając z jednej z kieszeni mocno sfatygowany aparat cyfrowy. Włączył lampę błyskową i uwiecznił znalezisko z kilku perspektyw. Następnie odwrócił się i kręcąc głową ruszył.

– Czas plądrować – rzekł do siebie potomek kozaków, a jego uśmiech poszerzał się z każdą sekundą.

Nawet gdyby się odwrócił i spojrzał w ponad stalową gródź, jego wzrok nie przedarł by się przez bezcielesny mrok, by ujrzeć jak niewielka kamera podąża za nim.

 

***

 

Tak jak podejrzewał, Aron znajdował się w holu na dole razem z całym ich bagażem, który zdążył już zapakować na swojego Harley i jego Panonię. Pierwsza poleciała w jego kierunku ręka trzymająca pistolet z tłumikiem, a dopiero później wzrok.

Niebieskie oczy szeroko rozstawione w czaszce o nietypowym dla zwykłego człowieka kształcie. Lekko ścięte czoło, zatrzymujące się na masywnych łukach brwiowych, skrywało się za grzywka słomianych włosów. Krępa i masywna budowa dopełniały neandertalski wygląd. Dlatego też większość brała go za ruskiego barbarzyńce.

Aron był jedynym wciąż istniejącym dowodem działalności jednostki Sztorm i pewnego niemieckiego laboratorium, choć nikt nigdy o dziwo ich razem nie połączył.

O tajemniczej jednostce pełno było przeróżnych plotek i „najprawdziwszych” faktów. Marko i Szern, a raczej dwudziestka szóstka i siódemka, nasłuchali się ich tyle, że mieli to już głęboko w dupie. Nowy świat, nowe realia. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr – mówi polskie przysłowie i słusznie.

Pytający wzrok Arona na widok obładowanego Czudyśka, nie mógł pozostać bez odpowiedzi.

– Już wiem skąd się wzięły te zbroje w których spędziliśmy noc. – zaczął radośnie – Wyobraź sobie ze plagusy przerwały tu największy w tej części europy konwent fantastyczny. Pytasz co to konwent? – dodał przewidując – Otóż to zjazd pozytywnie zakręconych fantastyką popaprańców. Skąd wiem? Otóż kiedyś byłem jednym z nich. Okolica była pewnie mocno oplakatowana, lecz wiesz jak mocno Łódź została zniszczona. Ten budynek też płonął, a z pożarem zniknęło prawie wszystko co ponad gruntem, jeśli nie liczyć ścian.

Zapakował zestaw plecaków i toreb oznaczonych przeróżnymi logami gier, mang, czy wydawnictw do wózka bocznego.

– Po co mi to? – dodał widząc nieustępliwy wzrok – Zbieram na czołg – rzucił z szyderczym uśmieszkiem.

Aron pokręcił głową. Nie do końca pojmował swojego towarzysza, lecz to nic. I tak w ciągu pięciu lat obcowania z nim coraz bardziej go rozumiał. Nie czekając, wskoczył na swoją maszynę i odpalił ją. Marko z braku innych ciekawych opcji postąpił tak samo. Dwie piękne maszyny wyrwały się z budynku na ulicę miasta, a raczej tego co po nim pozostało. Na środku jezdni przy ścierwie szczuraka pochylała się mała postać daka. Jego czarnej skóry przechodzącej w ciemną zieleń nie sposób było pomylić. Małe żółte oczka o czającej się w głębi inteligencji spojrzały na nich ze strachem. Ten już pozostał na zawsze na twarzy razem z kolistą dziurką na czole pozostawioną przez pocisk.

Ten gatunek plagusów pojawił się całkiem niedawno. Drugi humanoidalny w historii plagi. W przeciwieństwie do innych stworzeń posługiwali się prostymi narzędziami, głównie własnej roboty, choć wykorzystywali też pozostałości ludzkiej cywilizacji. Nigdy nie zapomni jak ich zgraja otworzyła w jego kierunku ogień z kałachów. To było równie niewiarygodne jak przerażające. Osobiście porównał ich do Buszmenów z karabinami laserowymi. Na szczęście dla resztek ludzi to był jedyny taki przypadek. Horda, którą spotkał, nie przekaże już nowej umiejętności swoim pobratymcom. Zadbał o to. Oczywiście istniała możliwość, że nauczyli się tego od innych, lecz brak jakichkolwiek informacji o podobnych zdarzeniach napawał wątpliwym optymizmem. Sama nazwa brała się stąd, że jakiś Słowak dotarł do Koszyc, bredząc coś o Indianach. Dakotowie, Irokezi, Nawaho, różne nazwy przechodziły z ust do ust. Nie wiedzieć czemu ta pierwsza nazwa, po krótkiej acz burzliwej ewolucji wygrała z innymi określeniami, pozostali więc krótcy Dakowie.

Kości humanoida zachrzęściły pod kołami Harleya. Pędząc jak piekielni jeźdźcy lawirowali uliczkami martwej metropolii. Byle na północ, byle na A2. Dalej już była tylko jedna droga. Warszawa była koszmarem, który pojawiał się od czasu do czasu w jego snach i nie tylko. W Trójmieście nie było czego szukać, więc zostawali tylko Poznaniacy, ze swoim specyficznym szaro-złotym miastem.

Miał wątpliwości. Po raz pierwszy miał wątpliwości, by jechać na zachód. Dlaczego? Plagusów mnogo jak zawżdy, a szanse spotkania znajomej i zarazem przyjaznej mordy nadzwyczaj duże. Czy to przez głupi sen czuje teraz spięcie w brzuchu? Pojedyncze krople deszczu uderzyły go w twarz. Zdziwienie ustąpiło gwałtownemu wybuchowi śmiechu. Napięcie zniknęło natychmiast. Jednak przeczucie pozostało ukryte gdzieś wewnątrz niego. Przynajmniej, na razie.

Koniec

Komentarze

,,Zaczął siąpić deszcz i Marko z ulgą poczuł, jak jego krople padają na jego twarz''. Chodziło Ci o krople deszczu, ale wynika (na moje oko): że są to krople Marko. Poza tym 'jego' obok siebie nie bardzo pasuje.
,,Myśli wydawały się być głośniejsze od głosu''. Rozumiem... To znaczy nie do końca. Żeby myśli były głośniejsze od głosu, ten wpierw musiałby zabrzmieć, a niestety warunek ten pozostaje niespełniony. Bowiem głos (bohater) raz szepcze, a raz krzyczy. Mam sobie zgadywać o co chodziło autorowi?
Na przyszłość staraj się zachować umiar we wstawianiu tekstów, bo kilka na dzień, to na mój gust trochę za dużo.
Pozdrawiam.

Dzięki, zaraz ogarnę tego chochlika.

Przeczytałem. Lektura trudna. Duży zbiór różnych, czasami bardzo odległych skojarzeń. Trudno jest tu mówić o jakiejś myśli przewodniej, czy chociażby dobrze przedstawionym konflikcie protagonistów. Mam przedziwne odczucie: poszczególne zdania, choć pojedynczo sprawiają wrażenie napisanych w miarę poprawną polszczyzną (choć, niestety, jest sporo błędów składniowych), połączone razem, sprawiają wrażenie odrębnych, niepołączonych spoiwem fabuły jednostek. To tak, jakby chcieć zbudować dom, układając cegły bez murarskiej zaprawy. Niby dom stoi, ale nie jest to solidna konstrukcja. Choć przeczytałem tekst uważnie, trudno mi powiedzieć, o czym właściwie jest ta opowieść. Być może, masz po prostu taki styl. Ale nad stylem też trzeba pracować. Piszemy nie dla siebie, lecz dla czytelnika. A czytelnik, jak sam zdążyłeś zauważyć, jest wybredny, trzeba go do siebie przekonać, wciągnąć w historię, czasami rezygnując ze zbyt wysublimowanych pomysłów na korzyść prostoty i komunikatywności.

...always look on the bright side of life ; )

Rozumiem twoje zagubienie. To opowiadanie jest jednym z trzynastu tworzących całość, dlatego mogłeś mieć problemy z ogarnięciem wszystkich wątków.

Nowa Fantastyka