W dupie miałem pasy Van Allena.
Białoróżowa tarcza Jowisza wypełniała prawie całe pole widzenia, a ja byłem pierwszym człowiekiem, który mógł zobaczyć ją na żywo z tak bliska.
Godzinami wpatrywałem się w chmury i burze, kolorowe pasy i wiry w górnych warstwach atmosfery. Do tego statek nadawał się idealnie. Dwumetrowe szklane kopuły na obu końcach i w połowie jego długości pozwalały mi oglądać planetę bez pośrednictwa ekranów i kamer. Nie mogłem oderwać wzroku.
Pewnie dlatego coś schrzaniłem i dwa dni po wejściu na orbitę Jowisza rozbiłem się na Europie.
Spałem akurat. Obudził mnie alarm ostrzegający przed zbliżaniem się do powierzchni księżyca. Komputer nawigacyjny nie zczaił, że jesteśmy na kursie kolizyjnym, bo dwa dni wcześniej kazałem mu przestać się tym zajmować. Następnie przepisując poprawki kursu z planu lotu, zagapiłem się na kalejdoskopowe transformacje chmur we wnętrzu Wielkiej Czerwonej Plamy i pewnie źle postawiłem któryś przecinek. Wobec tego, dopiero czujniki zbliżeniowe, laserowe dalmierze, uświadomiły mi, że zaraz zginę przez rozsmarowanie po lodowej powierzchni Europy.
Wyskoczyłem ze swojego niby-łóżka w samych gaciach, potykając się o spodnie i buty. Jedną reką zapiąłem pasy fotela nawigacyjnego, drugą odpaliłem wszystkie silniki po stronie księżyca.
Mimo wszystko, widok był piękny. Chaotycznie ułożone rdzawo-czerwone linae na białej powierzchni Europy zajmowały już cały ekran. Na moment znów zapomniałem co się dzieje, gapiłem się urzeczony.
Przez chwilę. Potem z prędkością przekraczającą dwadzieścia metrów na sekundę przywaliłem w lód.
I nagle pasy radiacyjne nabrały znaczenia.