Śledź był zły.
Nie, to zbyt łagodne określenie na owo uczucie, bulgoczące ciężkim gorącem wewnątrz pęcherza pławnego, niczym woda wokół komina hydrotermalnego. Śledź był wściekły. Na Złotą, na rybołówstwo, na cholerny, wredny świat. Ale przede wszystkim na siebie. Chętnie plułby sobie teraz w brodę, gdyby miał odpowiednie gruczoły. Bo winę za paskudną sytuację, w której sie znalazł, ponosił jedynie on sam.
Niemal dwie tony rybnej drobnicy tłoczyło się jak sardynki w puszce wewnątrz sieci o małych oczkach.
– Au! Zabieraj swój śmierdzący ogon!
– Ooo, wypraszam sobie! Śmierdzący? Dosłownie przed momentem się kąpałem!
– Czego się rozpychasz, szprocie!
– A zasadził ci ktoś kiedyś z płetwy w …
– Co za maniery! Panie, za moich czasów…
– Kogo obchodzi twój prekambr, trylobicie!
– Ja muszę na stronę! Mam chore pranercza!
– Moi drodzy, po co kłótnie, po co wasze swary, smutki, wnet podadzą nas do wódki!
– Zamilcz, defetysto! Mówię wam, gdyby tak razem, wespół i w zespół…
– Precz z komuną!
Wiedziałem, że tak będzie – jęknął Śledź w głębi duszy, boleśnie ocierając się linią boczną o kolczastą płetwę grzbietową sąsiada. No, może nie ja, ale mamusia wiedziała z całą pewnością. Mówiła mi, ostrzegała, nie wiąż się z nią. Niespełniona artystka, cierpiąca na narcyzm i emocjonalną niestabilność, ze skłonnościami do napojów wyskokowych. Taka ci ikry nie złoży, narybku nie odchowa. Że szlachetna, z dobrego domu? Tym gorzej, bo to ten, me… Mezalians jest. A jak mezalians, to zaraz jakiś statek o górę lodową się rozbija, jedno tonie, drugie żyje dalej i cierpi… Tragedia. Wiem, bo mi koleżanki z północy opowiadały.
Śledź kłapnął pyskiem, zrezygnowany. No i okazało się, że mamusia, jak zwykle, miała rację. Tragedia. Przyjdzie teraz zdechnąć nędznie i anonimowo, w ścisku i zgiełku powodowanym przez te głupie, trzepoczące przyszłe zakąski. I to w imię czego? Nie, nie miłości. Umrę z powodu gorzały – westchnął. Tak, drogie dzieci, alkohol zabija.
Nagle siecią coś szarpnęło, linki napięły się jeszcze bardziej i cały włok razem ze swą błyszczącą, hałaśliwą zawartością, ruszył w górę, ku powierzchni. Żegnaj Złota – pomyślał Śledź, czując na skrzelach powiew świeżej, morskiej bryzy. Żegnaj, o bezkresna toni. Właśnie wypływam na suchego przestwór oceanu.
Ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, były wielkie, sękate paluchy i zarośnięta, wykrzywiona grymasem totalnego rozczarowania gęba starego rybaka.
A wszystko zaczęło się od zwykłej kłótni. Sprowokowanej, oczywiście, atakiem złego humoru u Złotej. Humoru, którego nawet najlepsza ukwiałówka nie była w stanie poprawić.
– Śledziu, skocz po coś do jedzenia – powiedziała rybka. – Śledziu! Czy ty w ogóle słyszysz, co do ciebie mówię?
– Tak, skarbie? – Śledź łypnął nieprzytomnym okiem na swą lubą, oderwany od obserwacji fascynującego tańca godowego ślimaków morskich. Kiedy nadchodziły złe dni, najlepszą strategią przetrwania było wycofanie się. Taki cichy kamerdyner – zawsze obecny, dyskretny, gotowy, by w każdej chwili nieść pomoc i spełniać nawet najdziwniejsze żądania. Bez żadnych dyskusji, bo konsekwencje mogły być nieprzyjemne.
– No ileż mam prosić?! Plankton się skończył, a ja mam ochotę na coś słodkiego. Poza tym dobrze wiesz, że nie lubię pić tego fioletowego paskudztwa bez zakąski. I jakaś gąbka do przesączenia by się przydała…
– No to po co trujesz się ohydnym płynem? Wiesz w ogóle, gdzie kałamarnica go trzymała? Powiedzieć ci? – Śledź zignorował mrugające światełko, ostrzegające o niebezpiecznym naruszeniu zasady niedyskutowania. Ślimaki zakończyły zaloty i pełzły sobie niespiesznie w przeciwnych kierunkach. Przegapił moment kulminacyjny.
– Poza tym, skąd wezmę plankton o tej porze? Dopiero o świcie…
– Masz mi natychmiast zorganizować zakąskę! Choćby kiszonego ogórka morskiego…
– Sphływaj, stahła flądhło – odezwała się siedząca za pobliskim koralowcem strzykwa, wypluwając muł.
– … I zrób coś z tym glebożernym podglądaczem! Czy ty się do czegokolwiek nadajesz? Och, a mogłam wyjść za Rekina!
– Ten twój cudowny Rekin już dawno wącha łódki od spodu – Śledź zdawał sobie sprawę z tego, że przeholował i nie ma odwrotu. Pozostało już tylko brnąć dalej, przynajmniej wyładuje nagromadzoną frustrację. – Zaciukał go jakiś były ratownik, bo durny worek mięśni nabrał ochoty na surferów. I nie próbuj mi wmówić, że pijesz z żalu po nim.
– Oczywiście, że nie. Dobrze o tym wiesz. Wiesz, dlaczego piję. – Przejście od histerycznej wściekłości do kwintesencji łzawej bezradności nastąpiło szybciej niż atak włócznika. – Gdybyś chociaż raz postawił się w mojej sytuacji. Wiesz, jak to jest cierpieć wieczne męki z powodu permanentnego braku weny? Kiedy możesz tworzyć tylko na specjalne, konkretne żądanie, nie zostawiające prawie żadnej kreatywnej swobody? Rozumiesz, zimna rybo, co ja muszę znosić, by móc cieszyć się choćby tą namiastką twórczości? Pomyślałeś kiedyś? Szwendam się w tę i we w tę pod samą powierzchnią, jak ta… Jak jakaś pinda morska, stercząca przy głównym nurcie oceanicznego prądu. Licząc na to, że ktoś pochwyci mnie w swoje brudne, gorące łapska i wyrazi ŻYCZENIE.
– A to niby moja wina jest? Musisz mnie karać za swoje ułomności? Poza tym, gdybyś tyle nie piła, może i wena do ciebie by przyszła…
– Ułomności?! UŁOMNOŚCI?! – Złota Rybka aż poczerwieniała z gniewu. – Czy naprawdę masz mnie za zwykłą, niewydarzoną artystkę? Mątwa twoja… To! To i tamto też! I dużo, dużo więcej! – Machnęła płetwą w nieokreślonym kierunku, zapewne wskazując na małego wieloszczeta nieco zdziwionego tą eksplozją rybiej furii. – Wszystko istnieje dzięki mnie! Nawet ty… Nawet ty byłbyś tylko zbiorem szalonych pomysłów, mieszkających w umyśle pewnego zmęczonego starca, gdyby nie ja. On miał wizję, ale to ja, rozumiesz, JA spełniłam jego życzenia i wprowadziłam je w życie. Ja zmaterializowałam świat…
Wrzaski znów zmieniły się w cichy, płaczliwy zaśpiew.
– A ty nic nie rozumiesz. Och, jak nic nie rozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy, głupi płetwalu, jaki to ciężar, jaka odpowiedzialność. I brzemię, które muszę dźwigać każdego dnia.
– Złociutka… – Proste, składające się tylko z przedsionka i jednej komory serce Śledzia trochę zmiękło. – Masz jeszcze mnie. Pozwól, pomogę ci nieść to brzemię…
– Nie! Ono jest moje! MOJE! Odejdź… Gho… Gholl… Ghurr… Ależ mocna ta atramentówka. No co tak sterczysz jak wędzony węgorz? Rusz ogon, ukwiale durny! I bez zagrychy nie wracaj. A najlepiej w ogóle nie wracaj. Słyszysz?! Nie jesteś mi potrzebny. Płyń się utopić. Albo powiesić. Żegnam!
Z jej skrzeli ulatywały bąbelki jakiegoś gazu. Znak, że ciśnienie złości osiągnęło wartość krytyczną.
– A żebyś wiedziała, że popłynę, najeżko jedna! Tylko potem nie płacz za mną jak za tym swoim Rekinkiem! – Odwrócił się i nie mogąc trzasnąć drzwiami, prasnął płetwą ogonową Bogu ducha winną krewetkę.
– Śledziu… – Z oddali dobiegł go jeszcze głos Złotej – Śledziu, ale wrócisz, prawda?
Ech, co za życie, pomyślał Śledź, energicznie machając płetwami. Dobrze mi zrobi, gdy się troszkę przewodnię, ochłonę. I zorganizuję jej tę zakąskę.
Złota była, jaka była, ale… Serce nie sługa. Śledź właściwie pogodził się z jej nałogiem, zrozumiał też, że nie bardzo może liczyć na narybek. I nie chodzi o międzygatunkową niekompatybilność. Złota Rybka nie wykazywała żadnych, ale to żadnych instynktów macierzyńskich. “Światu wystarczy już jedna, taka jak ja. Nie zniósłby kolejnej Złotej Rybki” powiedziała kiedyś. “Poza tym, gdzie miałabym niby cały ten narybek trzymać? W pysku jak jakaś pielęgnicowata?”. Cóż, to w sumie niewielka cena za możliwość i niewątpliwą przyjemność bycia z najpiękniejszą i najbardziej oryginalną rybą we wszechoceanie. Tylko czasami przychodzi do łebka myśl, iż czas najwyższy, by to wszystko węgorz elektryczny kopnął.
Dno było tu piaszczyste, a na piasku niełatwo o coś do jedzenia. Złota będzie musiała odrobinę poczekać. Chociaż, o ile Śledź ją znał, paskudna kałamarnicowa berbelucha właśnie się kończy. Wybranka jego serca za chwilę wpadnie w typowy dla siebie rigor alcoholis, sztywniejąc jak jakaś figurka z drogocennego kruszcu. I dobrze. Właściwie to nawet chciałby, żeby znalazł ją w tym stanie jakiś nurek albo inna poławiaczka pereł. Bo totalne upojenie nie wpływało zupełnie na życzeniorealizacyjne zdolności Złotej. A nic nie wkurzało jej bardziej, niż tworzenie bez świadomości. Tak, to będzie wystarczająco bolesny prztyczek za ten ostatni humorzasty wyskok.
Ponad Śledziem, wysoko, niemal przy samej powierzchni, pojawił się jakiś wielki obiekt. Nie, nie jeden, lecz jak się po chwili okazało, obiekt ów tworzyły setki, tysiące drobnych kształtów, poruszających się i reagujących jak pojedynczy organizm. Ławica.
Śledź, od kiedy sięgał pamięcią (nie, nie pięciosekundową, z tym akurat nie miał najmniejszych problemów), bał się ławic. Jakkolwiek aśledziowo to brzmiało. Wydawało mu się, że jeśli raz zanurkuje w ławicowym tłumie, już nigdy się nie uwolni. Błyszczące, łuskowate monstrum pożre go, przeżuje i zmieni w, o zgrozo, bezmózgiego CZŁONKA SPOŁECZEŃSTWA. A takiego losu nie życzyłby nikomu. Nawet tym kręcącym się zawsze wokół ławic, bezmyślnym bandytom, delfinom.
Jednak fobie fobiami, ale warto zdobyć jakieś pożywienie i mieć Złotą z głowy. Później będzie jej tłumaczył zgubne skutki nałogu. Tam gdzie ławica, tam i plankton. Do dzieła. Ruszył w górę, raźno wiosłując płetwami piersiowymi. Nie zauważył drugiego cienia na powierzchni. Dużo groźniejszego, niż delfiny.
– Złota! Złotaaa!!! Skarbie, słyszysz mnie?! Zasrane powietrze w ogóle dźwięków nie przenosi. – Śledź wrzeszczał ile sił w pęcherzu pławnym, lecz bezskutecznie. Kiedy sieć się otworzyła, a całe towarzystwo rymnęło na pokład kutra, on akurat miał szczęście znaleźć się u podstawy rybnej góry, na samej krawędzi. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał swą ukochaną w obmierzłych łapskach jakiegoś starego, śmierdzącego rybaka. Na pierwszy rzut oka było widać, że Złota niespecjalnie kojarzy fakty i zdaje sobie sprawę z poziomu skomplikowania sytuacji. Była pijana jak ryba piła.
– Zmarnowałaś mi jedno życzenie – głos rybaka dudnił basowo w śledziowym uchu – to ma być udany połów? Ta drobnica? Co ja mam z tym niby zrobić? Paluszki, kurwa, rybne? Zamarynować i z wódką sprzedawać? Kto to, do stu tysięcy beczek kiszonej kapusty, kupi? Słowianie chyba. Lepiej postaraj się przy następnym życzeniu, bo to ciebie usmażę i z frytkami zjem.
Bełkotliwa odpowiedź Złotej zgubiła się kompletnie w rzadkim powietrzu. Za to rybak słyszalny był znakomicie.
– A co mnie obchodzi jakiś śledź?! Niechże go diabli wezmą!
W normalnych warunkach Śledź rozpłynąłby się ze wzruszenia jak czapa lodowa, na którą zadziałał efekt cieplarniany. Złota ruszyła za nim! Fakt, była nieźle wstawiona, ale to drobiazg. Wiara w potęgę miłości z metalicznym szczękiem wskoczyła na swoje miejsce.
Tyle że warunkom daleko było do normalności.
Po pierwsze, zapach siarki. Co prawda Śledź nigdy siarczanych wyziewów nie wąchał, okolice kominów hydrotermalnych charakteryzowały się odrobinę zbyt ciepłym klimatem, jak na jego gust. Ale coś mu mówiło, że swąd unoszący się w suchym, rozrzedzonym powietrzu, to właśnie siarka. Po drugie ryba nie miała żadnych kłopotów z oddychaniem, mimo wszechobecności tej paskudnej atmosfery. A po trzecie – Śledź popatrzył w prawo i lewo jednocześnie (co nie było specjalnym wyczynem) – leżał wewnątrz jakiegoś naczynia, prawdopodobnie półmiska, pośród kiszonych ogórków (zdecydowanie nie morskich) i plastrów czegoś, co przypominało gąbkę posmarowaną grubą warstwą zwierzęcego tłuszczu. Ktoś tu ma interesującą dietę.
Konwulsyjnie majtając ogonem, dotarł do krawędzi naczynia i wystawił łepek na zewnątrz. Półmisek stał na stole, przykrytym grubym, czerwonym obrusem. Na obrusie ktoś wyhaftował z dużą dozą wprawy, gwiazdki. Wpisane w okręgi. Obok naczynia z mroczną zakąską znajdowała się wielka flasza pełna jakiegoś ciemnego płynu. Napis na niewielkiej etykietce głosił: 666% vol. Nieco dalej, na środku okrągłego stołu niemiłosiernie kopciły dwie czarne świece, zatknięte na srebrnych świecznikach w kształcie szponiastych dłoni. Obraz najbliższej okolicy uzupełniał absolutnie nieprawdopodobny fotel, wykonany z tysięcy kości. Ludzkich. Chybiona inwestycja – mało przytomnie pomyślał Śledź. Rybie ości, tak, te robiłyby należyte wrażenie. Ale ludzkie? We wnętrzu sporego pomieszczenia dominowały czernie, szkarłaty i srebra. Liczne rzeźby, płaskorzeźby, sztukaterie i malowidła przedstawiały głównie oczy, paszcze, zęby, macki i jeszcze więcej oczu.
Śledź naturalnie nie umiałby w ten sposób opisać miejsca, w którym się znalazł. Powiedziałby raczej, że ponuro tu jak na martwej rafie koralowej, a cały pokój aż wibruje od ciężkiego kiczu niczym wielorybie pieśni.
No i jeszcze rzecz najistotniejsza – kościany fotel zawierał właściciela. A ów minę miał nietęgą. Czerwone, ozdobione imponującym kozim porożem czoło, rosiły kropelki potu.
– Jestem tą siłą… Częścią… Która wiecznie dobra pragnąc… Jak by to, do diabła, zgrabnie ułożyć… Znowu ten Mayhem! – Krzyknął w stronę wielkich głośników, wypluwających wściekle pulsującą ścianę dźwięku. – Skupić się nie można w tym jazgocie! Puśćcie choć raz Arkę Noego, Piekło od tego nie zamarznie!
– Ehem… Przepraszam… – Powiedział Śledź.
– Nie przeszkadzaj, kiedy tworzę! – Pazurzaste paluchy bębniły nerwowo o przykryty obrusem blat. – No, chyba że możesz podrzucić mi jakiś pomysł.
Rogaty jegomość nie wydawał się specjalnie zdziwiony faktem, że przemówiła do niego zakąska. Widywał już dziwniejsze rzeczy.
– Gdzie ja jestem?
– W Piekle, rybeńko. Choć nie wiem dlaczego, bo nie mam cię na liście.
Mgliste wspomnienia przepłynęły Śledziowi przez mózg. No tak, Złota, rybak i jego życzenie. Ale, flądra, wpadłem.
– Szatan jestem – powiedziało siedzące w fotelu stworzenie, pociągając solidny łyk bezpośrednio z flaszki – zwany również Lucyferem. Ale nie cierpię tej ksywki. A ty? Jakie miano twoje?
– Śledź… Słuchaj, czy zamierzasz mnie pożreć?
– Buuhahahahaha! – Lucyfer miał zamiar zaśmiać się jowialnie i dobrodusznie, ale wyszło, jak zwykle, szatańsko. – Nie zwykłem jadać kogoś, z kim można porozmawiać. Cóż cię sprowadza w me skromne progi, mój łuskowaty przyjacielu?
– No właśnie…
W tym momencie hebanowe wrota piekielnego gabinetu otworzyły się z hukiem. Wbiegł przez nie niewielki człowieczek. Na wysokim czole gościa ledwie wyrzynały się skromne różki. Małe, blisko siebie osadzone oczka strzelały spojrzeniami nerwowo na prawo i lewo.
– Tragedia! – zakrzyknął osobliwy przybysz. – Szefie, dramat, katastrofa!
– Drogi Władziu – ton głosu Szatana zmienił się na taki, jakim zwykło się karcić niegrzeczne dzieci – już mówiłem ci, co myślę o wpadaniu bez pukania. Trochę manier, proszę. Wszak mamy gościa.
– Tak… Przepraszam, szefie… Ale Stary znowu coś szykuje. I to nie jakaś zwykła fanaberia. To poważna sprawa. Mówię ci, szefie, najwyższy czas skrzyknąć legiony piekielne i…
– Uspokój się, Władziu! – Krzaczaste brwi Szatana nastroszyły się gniewnie. – Tu jest Piekło. Tutaj, nie tak jak w miejscu, z którego pochodzisz, najpierw rozmawiamy, a potem, w ostateczności, strzelamy w tył głowy.
Człowieczek odetchnął głęboko, przeklął siarczyście w jakimś miękkim, śpiewnym języku.
– Bo Staremu nie wystarczy już Świat! – wypalił – Razem z tym jego złotym podwykonawcą konstruują CZŁOWIEKA!
Lucyfer sapnął ciężko, z jego nozdrzy buchnęły kłęby śmierdzącego dymu.
– Człowieka, mówisz… No, to grubsza sprawa jest.
Jak każdy emeryt, siwobrody starzec zapragnął zorganizować sobie ogródek działkowy, w którym mógłby kopać, sadzić roślinki i pielić grządki. Ale żeby od razu zaludniać go milionami, ba, miliardami swoich przytulanek, niewolników, wyznawców, wciąż chwalących wielkość Stwórcy… To nie fair. Niegodne prawdziwego artysty. Szatan nie mógł na to pozwolić. Problem w tym, że choć doskonale wiedział, iż ten dzień ostatecznie nastąpi, do tej pory nie zdobył się na opracowanie jakiegoś konkretnego planu przeciwdziałania. I co teraz?
– Niech to Niebo pochłonie! Trzeba się w końcu wziąć do roboty. No dobrze, Władziu – zwrócił się do swego nerwowego pomocnika – dość już pomogłeś. Wracaj do swojej domeny czasoprzestrzennej.
– Ależ wodzu, co wódz…
– Bez dyskusji. Zniknąłeś przecież na niemal tydzień subiektywny. Ludzie pytają, media spekulują. A pracy masz tam mnóstwo. No już, zmykaj. Jakby co, jesteśmy w kontakcie.
Człowieczek zwany Władziem rozpłynął się w śmierdzącym siarką obłoczku.
Zapanowała niezręczna cisza.
– Wasza Wyso… To jest, panie Szatanie…
– Słucham cię, moja zakąsko?
Uff… Ten to potrafi sprawić, że rozmówca czuje się mały i nieważny – pomyślał Śledź. Bardzo chciałby się spocić, ale nie umiał.
– Myślę, że znam… Znałem… To znaczy poznam tego boskiego podwykonawcę. W ogóle mam wrażenie, iż to wszytko dzieje się… Działo dawno, dawno temu.
– Randomalizacja efektów kwantowych podczas przeskoku i wpływ pól antyentropijnych rzuca cię do takiej płaszczyzny czasoprzestrzennej, którą…
– Dobrze, dobrze. W każdym razie to wszystko wydaje się być sprawką mojej przyjaciółki. I chyba wiem, jak rozwiązać… Kwestię człowieczą.
Szatan po raz pierwszy skupił wzrok i uwagę na Śledziu.
– Chcesz powiedzieć, że można odwrócić to, co się stało? Umowy ze Starym są ostatecznie i śmiertelnie wiążące.
– Eee… Odwrócić to chyba nie. Z tego, co wiem, jak Złota spełni czyjąś wolę, to szlus, kiła i mogiła. Ale zawsze można zorganizować kontrżyczenie.
– Kontynuuj.
– No bo jeśli namierzysz Złotą i wyślesz mnie do niej, to mogę ją namówić, by dała ci się złapać i wtedy ona będzie musiała spełnić… Bo dla siebie i przyjaciół nie da rady zrobić nic…
– Okej, domyślam się, jak to działa. Co z życzeniem?
– Już, już, co nagle to po diable.
– Słucham?
– Nie, nic… – Śledź rozejrzał się wokół, w swoim stylu, nie poruszając głową. – Bo wiesz, z pozycji potrawy kiepsko się rozmawia.
– Jasne, gdzież ma gościnność. Rozumiesz, rzadko ktoś wpada do mnie bez zaproszenia.
Wokół ryby natychmiast zmaterializowało się ogromne akwarium, pełne najlepszej, świeżej, północnoatlantyckiej wody. Śledź odetchnął głęboko, rozprostował skrzela z rozkoszą.
– No, tak już lepiej. Słyszysz mnie?
– Ja słyszę wszystko. Masz może ochotę na odrobinę tej hadeskiej przepalanki? Iście piekielny trunek, mówię ci.
– Nie, dziękuję.
– Jak sobie życzysz. Ja się napiję. A ty mów.
Śledź zaczął pływać nerwowo tam i z powrotem.
– Możemy odciągnąć człowieka od… Tego twojego Starego. Sprawić, że o nim zapomni. Albo przynajmniej przestanie zwracać uwagę.
– Jak?
– Zróbmy mu… Złotą. Sam… Samicę. Babę.
– Wydaje mi się, że Stary już o tym pomyślał. Wkrótce stworzy człowiekowi towarzyszkę z piszczela, łopatki, żebra, czy czego tam…
– Więc musimy być szybsi. I skuteczniejsi. Jeśli zażyczysz człowiekowi baby dokładnie według mojej instrukcji, podążając za moimi wskazówkami, na obraz i podobieństwo Złotej, to emeryt przegra w przedbiegach. Rozumiesz, kobieta, która zajmuje cały twój czas, pochłania każdą cząstkę energii, włada twoim dniem i rządzi nocą… Gdy nie możesz z nią wytrzymać, ale bez niej nie da się żyć… Gdy budzisz się w środku nocy i kiedy na nią spoglądasz, przychodzi ci do głowy złociste światło wlewające się w jej ciało, jakby wypełniały ją księżyc i gwiazdy… I iskrzy muzyką i pręży się jak łasica… A kiedy odpływa, chcesz, by zabrała ze sobą sny.
– No, no – Szatan niemal upuścił flaszkę – a ja tu dwóch zdań do kupy sklecić nie potrafię. I skąd wiesz, co to łasica?
– Tak jakoś samo przyszło… Tak, czy owak, Stworzyciel będzie mógł zapomnieć o tym, że to jemu człowiek odda najwyższą cześć i chwałę. Nie ma szans. Ktoś inny zajmie piedestał.
Lucyfer długo patrzył Śledziowi w oczy. Oba na raz, co było nie lada wyczynem.
– Ty wiesz co? – Rzekł wreszcie – Ponad siedemdziesiąt procent powierzchni Ziemi to woda. A ja jakoś nie pomyślałem o utworzeniu tam przedstawicielstwa handlowego. Nie miałbyś ochoty popracować trochę dla mnie? Stały kontrakt, mnóstwo bonusów i dodatków…
Śledź nie zastanawiał się długo. W końcu będzie mógł udowodnić Złotej, na co go stać. Może nareszcie zostanie doceniony.
– Jasne. Ale pod jednym warunkiem. Właściwie, dwoma.
– Mówisz i masz! – Rozpromienił się Szatan. Na krwawoczerwonym obrusie w gwiazdki pojawił się antycznie wyglądający pergamin. Obok oślepiającą bielą zajaśniało wielkie, ptasie pióro.
– Pamiątka – uśmiechnął się diabeł, spoglądając na puchaty przyrząd do pisania – własnoręcznie wyrwana z tyłka Gabriela. Ech, to były czasy…
– A niby jak mam podpisać? – Śledź bezradnie rozłożył płetwy.
– Po prostu myśl. Pióro jest zdalnie kierowane elektryczną aktywnością mózgu.
– No dobrze. Zatem po pierwsze, chcę być ze Złotą. Rozumiesz, długo i szczęśliwie. W miarę możliwości szczęśliwie.
– Załatwione! – Pióro śmigało po pergaminie, zostawiając karminowe szlaczki.
– A poza tym… Wiesz, jeśli mam rządzić w morzach i oceanach…
– Z ramienia i w imieniu.
– No tak… W każdym razie w tej robocie najważniejszy jest szacun na dzielnicy. A wygląd i miano Śledzia…
– Rozumiem, że chcesz przypakować.
– I to zdrowo. I jeszcze imię… Co by tu… Zaraz… Mam! Chcę być znany jako Lewiatan!
– Da się zrobić.
– Albo jeszcze lepiej – Leviathan!!!
Pyszczek Śledzia rozciągnął się w szerokim uśmiechu. Co nigdy wcześniej nie miało jeszcze miejsca. Jedna tylko rzecz nie dawała mu spokoju i nieco psuła wrażenie totalnego happy endu.
Jakie było ostatnie życzenie rybaka?