
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nawet Bogu nie powiem
Gdy moja córka pytała mnie, na czym polega moja praca, odpowiadałam, że oprawiam książki. Gdy dorosła, przyznałam, że segreguję śmierć. Matka natomiast nigdy nie pytała o moją pracę. Nie tak jak mój mąż. Ale on już nie żyje. Zmarł bohaterską śmiercią kiedyś i gdzieś. Ojciec zawsze przeklinał dzień, w którym zaczęłam tam pracować. Niekiedy przyznaję mu rację, szczególnie wtedy, gdy wychodzę do pracy w zimny deszczowy poranek. Chociaż nie wiem, czy słońce zmieniło by cokolwiek. Bo czy idąc na cmentarz, nawet gdy Bóg zsyła nam czyste niebo i letni ciepły wietrzyk, czy myślimy wtedy o tym, jakie piękne jest życie, czy też o tym, że za cmentarną bramą czeka na nas śmierć? A ja – tak mawiał mój ojciec – pracowałam właśnie na cmentarzu.
Pomachałam strażnikowi przepustką; wpuścił mnie, kiwając głową na przywitanie, a ja przemknęłam między barakami, by po kilkudziesięciu krokach dopaść klamki baraku numer 1. Podczas wojny mieszkali w nim zarządcy obozu. Dziś mieści się tu archiwum. Dwupiętrowy długi domek. Cztery okna na prawo, cztery okna na lewo – wszystkie takie same i przyciemnione – pośrodku drzwi. Zawsze, gdy wchodzę do środka, wita mnie światło jarzeniówek. Podłoga z linoleum wygłusza moje kroki, gdy dreptam codziennie wzdłuż korytarza, przerzucając sterty papieru, dokumentów, zdjęć, teczek, butów, walizek, listów – wszystko z jednego pokoju do drugiego.
Dziś skierowałam się do pokoju numer 6. Trzecie drzwi w lewym skrzydle korytarza po prawej stronie. Najmilszy pokój w baraku. Stół, krzesło, szafka na ubrania, kuchenka. Świeżo odmalowane żółte ściany. To tutaj zawsze przyjmuję gości.
Zdjęłam kurtkę, przewiesiłam przez oparcie krzesła i nie zapalając światła, zaparzyłam herbatę. Czasami człowiekowi wystarczy do szczęścia zwykłe ciepło. Takie, które spływa przez gardło i rozpływa się w przełyku, by dojść tam, gdzie ponoć tkwi w ciemnościach trzewi nasza dusza.
Drzwi na zewnątrz – o dziwo – zaskrzypiały. Pomimo wczesnej pory ktoś, prócz mnie, wszedł do baraku. Nie był to strażnik, on nigdy nie ruszał się z miejsca. Inni pracownicy mieli dzisiaj wolne.
W końcu były święta. Czas przebaczenia. Ponoć narodził się dziś Bóg, kiedyś tam, gdzieś. Ale tu, w miejscu w którym pracowałam, dla niektórych właśnie tutaj umarł.
W jednej chwili przyszło mi do głowy, że pracuję w prosektorium Boga. Listy są tego dowodem, kiedy dokonuję autopsji. Boże spraw bym przeżyła… Módlcie się za mnie…, Miej mnie w opiece… – wystarczy przejrzeć tylko ich nagłówki albo podpisy. Wszystko mam przed oczyma.
Pismo chwiejne. Literki stawiane w pośpiechu. Czarny atrament. Niebieski atrament. Tłusta plama.
To dowody na istnienie Boga.
Kiedyś.
Tutaj.
Usłyszałam kroki na korytarzu.
Tym bardziej upewniłam się, że mam do czynienia z gościem. Jeszcze nigdy nie słyszałam kroków żadnego z pracowników. Dziwne, ale strażnicy, kustosze, archiwiści, wszyscy oni potrafili chodzić po cichu; zdawali sobie sprawę, że ich ciężkie kroki w korytarzu, odbijają się echem od ścian – brzmią zbyt władczo. A szuranie… Szuranie przypominało ofiary. Lepiej było więc chodzić bezgłośnie.
Natomiast obcy wdzierali się w nasz świat – jak to mówią – z butami.
Głuchy stukot obcasów zbliżał się powoli, by ucichnąć tuż przy moich drzwiach. Zanim usłyszałam pukanie niechętnie mruknęłam, może nazbyt głośno i nieuprzejmie:
– Wejść.
W takiej ciszy wystarczyłby nawet szept, ale nie mogłam się powstrzymać, by w jakiś sposób wyrazić niechęć wobec intruza.
Herbata pozostała przecież niedopita.
Ton mojego głosu faktycznie musiał być niemiły, bo kobieta, która weszła przywitała mnie pojednawczym uśmiechem.
Zadbana starsza pani. Siedemdziesiątka. Okrągła nalana buźka, rumiane policzki, ciekawe oczka.
Wskazałam jej krzesło naprzeciw mojego. Gdy usiadła na samiuteńkim brzegu, niepewnie, zaproponowałam herbaty. Odmówiła.
Zastanawiałam się do jakiego gatunku gości należy. To taki nawyk zawodowy. Ale przecież od wielu lat segregowałam przyjezdnych. Starsza Pani nie pasowała do pierwszego typu – wzoru A. Taki wzór był nachalny, wymagał szybkiej obsługi, a do sprawy śmierci swoich przodków podchodził bez emocji:
– Ma pani jakąś pamiątkę po moim dziadku? – mówił z reguły wzór A. – Cokolwiek. Może jakiś list, grzebień? Czy możemy to załatwić szybko, bo śpieszę się na egzamin, na przystanek…
Bo czekają na mnie żywi – dodawałam wtedy w myślach.
Starsza Pani nie pasowała także do wzoru B. Gość przychodził, siadał i płakał. Ci należeli do wytrwałych poszukiwaczy śladów swoich przodków. Można było ich skierować na drugi koniec świata, bo ponoć gdzieś tam, kiedyś, mieszkał ktoś, kto znał ich ojca, nawet dziadka. Jechali tam, a potem dzwonili. Płacz, wzruszenie, koniec wędrówki. Podziękowania. Z mojej strony słowa otuchy. Czasami.
Nic więcej.
Trzask słuchawki.
Pustka.
Był jeszcze typ C. Ale takiego typu jeszcze nikt nie zdefiniował. Starsza pani, jak się miało okazać, należała właśnie do tej kategorii ludzi.
Spytałam, w czym mogę pomóc, czy dobrze się czuje – bo w jednej chwili zrobiła się blada. Odpowiedziała kręceniem głowy. Dopiero po chwili zobaczyłem, że przytaszczyła ze sobą niewielki pakunek. Długo zwlekała zanim położyła go na stole.
– Szukam wiadomości o moim ojcu – przełknęła ślinę.
Grdykę miała jak u kury.
Skinęłam głową. Po to tu byłam.
Zaczęłam powoli rozpakowywać paczuszkę. Wiedziałam, czego się spodziewać – koszuli, skrawka listu, grzebienia – czegoś co pozwoli zidentyfikować kogoś gdzieś.
Jak zawsze przeżywałam to od nowa.
Kiedy gość przychodził do nas z paczką, oznaczało to nie pierwszą jego wizytę w prosektorium Boga. Gdzieś kiedyś, w innym obozie, zidentyfikowano prywatne rzeczy ojca, żony, może dziadka, na prośbę gościa wydano to, co zostało po krewnym, i opakowano w zimny papier. Wskazano kilka miejsc na mapie, gdzie paczkę można uzupełnić. Gdzie można dostać coś jeszcze do kolekcji.
Ręce mi drżały ze strachu, czułam się, jak chirurg podczas pierwszej operacji. To tak jakbym ratowała komuś życie. Dokonywała przeszczepu jego ostatnich dni życia, jego myśli i tego co czuł, do serca i duszy jego najbliższych.
Położyłam dłonie na zimnej paczce.
Gładki papier. Taki jaki sprzedają na poczcie. Standard.
Po niektórych pokoleniach zostanie zdjęcie oprawione w ramkę, po innych czasami grzebień, szczoteczka do zębów, może pukiel włosów, a wszystko oprawione w chłodny papier.
Ze zdenerwowania rozerwałam paczkę.
– Co to jest?
Gdy wyjęłam na zewnątrz mundur odrzuciłam go ze wstrętem.
– Mundur mojego ojca.
– Proszę panią. – Patrzałam na wyblakły kolor felgrau, pagony ober Schulze. – My tu pomagamy rodzinom ofiar, a nie oprawców.
I wtedy starsza pani rozpłakała się. Tak zwyczajnie. Jak kategoria B. Z tą różnicą, że nie mogła liczyć na moje współczucie.
Kiedy się uspokoiła, wyjęła po dłuższej szamotaninie z torbą, z czeluści jej wnętrza, papierowe chusteczki. Wytarła oczy, nos, usta. Przetarła policzki. Każdą część twarzy inną chusteczką.
– Mój syn był ofiarą jak oni. Ci, po których pozostały walizki, buty i listy.
Już nie płakała. Oczy jej bardzo szybko stały się suche, jakby od dawna nie zeszklone żadną łzą. Twarda sztuka, pomyślałam. Tym bardziej nie mogłabym się nad nią ulitować, jak nad zwykła kategorią B.
Spojrzałam na mundur. Feldgrau. W sumie coś tu nie pasowało. Bardziej przerażający byłby czarny. Te piszczele i czaszki wyszyte na nim. I w jednej chwili poczułam ciekawość. Nie zawodową. Ludzką.
– Czego pani ode mnie oczekuje? – szepnęłam, próbując wyrzucić ze swojego głosu napięcie.
– Chciałabym, żeby wysłuchała pani mojego syna.
Znowu zaczęła grzebać w torebce. Tym razem bardziej pewnie. Po chwili wyciągnęła przed siebie na dłoni dwie małe pigułki.
– Jedna dla pani, druga dla mnie.
– To zakazane – przeraziłam się.
– I bardzo drogie. – Podsunęła mi bliżej swoją dłoń. – Zachowałam specjalnie na tę okazję. Proszę nie udawać, że pani nie chce. Każdy chce.
– To uzależnia – potrząsnęłam głową.
Musiałam wyglądać jak dobrze wychowana dziewczynka, która tylko czeka, aż coś z zewnątrz przyzwoli na jej zachowanie, doda otuchy, pozwoli złamać zakaz.
– Owszem, uzależnia. Ale bogatych. Pani wybaczy, ale domyślam się, ile wam tu płacą. Może pani ewentualnie sprzedać dom rodziców i będzie panią stać na rok życia z pigułką. Ale wątpię, czy pani się to uda. Zawsze można też pójść, sprzedać się na ulicę. Odradzam. Tak samo marnie płacą jak tu – uśmiechnęła się.
Przez chwilę myślałam, że szydzi, lecz wyraz jej twarzy pozostał bez zmian. Starsza, zadbana pani kategorii C. Po prostu bardzo chciała mnie przekonać do swojego pomysłu.
– Proszę mi uwierzyć, wiem coś o tym – uśmiechała się dalej. – To wszystko, co mi zostało z mojego majątku – wskazała na pigułki. – No i ta kiecka. Ale wiem, że będzie warto.
Wyciągnęłam drżącą dłoń po skarb i grzech jednocześnie.
– Niech się pani nie martwi. Długo czekałam na tę chwilę, proszę.
– Jestem w pracy – jęknęłam jeszcze, ale sama już sobie nie wierzyłam.
Zaufałam tej kobiecie.
– Tym bardziej powinna pani mi pomóc. Oczywiście, pójdziemy razem. Sama bym się nie odważyła.
– Pani syn tu był? Tego chce pani być pewna.
– Nie, skądże. Ja wiem, że jego tu nie było, ale w jakiś sposób jest związany z tym miejscem.
Popatrzyłam niechętnie na mundur.
– Proszę mi pomóc – powiedziała z naciskiem i pierwsza wetknęła sobie do ust tabletkę. Nie pytając o pozwolenie przełknęła moją niedopitą herbatą.
Po chwili poszłam w jej ślady.
* * *
Bliźni. Bóg kazał nam ich kochać. Bezwzględnie. On kazał nam wybaczać. Wszystko. Mogłem się tylko śmiać na widok walającego się w błocie Copina. Stary Żyd wyglądał jak tłusta świnia, która uciekła z chlewa. Szmuel Goldschmidt własnoręcznie dobrał mu się do tyłka. Kazał mu się rozebrać i walił jego tłuste dupsko metalowym prętem. Krew mieszała się z błotem. Zastanawiałem się czy Copin wybaczył już Szmuelowi, czy wybaczy dopiero, jak przeżyje, czy może właśnie wybacza, żrąc ziemię.
Wszyscy na rozkaz Goldschmidta wyszli przed baraki, by przyglądać się tej bajecznej scenie. Wydawało się, że byli już przyzwyczajeni do metod wychowawczych żydowskiego zarządcy getta, ale po ich smutnych minach, domyślałem się, że widowisko jest im co najmniej nie w smak. Najbardziej przerażone wydawały się jednak dwie tulące się do siebie kobiety. Stara, aż dziw jak wymuskana, i dużo od niej młodsza szara myszka. Przez chwilę pomyślałem, że można by tak wieczorem odszukać ją i dać jej szansę, żeby poznała mnie bliżej, ale…
Tylko ja się bawiłem.
Ja i mój mały Joshua, który trzymał mnie za nogę i próbował gryźć swoimi trzema ząbkami.
Gdy Szmuel skończył, skinął na kilku żydków by zebrali nieprzytomnego Copina, a niemej widowni kazał się rozejść.
Skierował się w stronę swej rezydencji, jak kazał nazywać parterowy ceglany domek, gdzie kiedyś mieściła się stacja kolejowa. Ale w królestwie Goldschmidta nie było już torów. Na placu, o wielkości połowy boiska, który okalały wysokie mury, stało kilka podupadających baraków i niewielka manufaktura. Od 1944 roku kilkadziesiąt żydowskich rodzin szyło w niej od świtu do zmierzchu mundury dla niemieckich chłopców z Wehrmachtu, udających się front wschodni, Bałkany, nawet do Polski. Wszystkim zarządzał Goldschmidt. Właścicielem był Albert Grun, porucznik SS, były zarządca niewiadomego obozu koncentracyjnego. Gdzieś. Tam. Po informacjach o przełamaniu frontu nad Wisłą, Niemcy zaczęli zwijać interes. Na obszarze Ostu, Pomorza, Generalnej Guberni likwidowano przypisane do obozów fabryki, fabryczki, manufaktury. Te ważniejsze przenoszono do Niemiec, te mniej ważne wysadzano w powietrze.
A o naszej ktoś, kurwa, zapomniał.
Były zbiórki na placu, odliczanie, ale nie takie jak zawsze dokładne, tylko pobieżne. Nasz komendant, nie pamiętam nazwiska, wpatrywał się tylko usilnie w bramę obozu albo nerwowo spoglądał na niebo wyczekując sowieckich samolotów.
A potem przyjechały ciężarówki.
Raz, dwa, trzy razy.
Ci z więźniów, którzy jeszcze wierzyli, że przeżyją obóz i wojnę, darli pasiaki. Nie zamierzali jechać drogą donikąd. Tych rozstrzeliwano na miejscu.
Gdy obóz prawie opustoszał, przyszli ci, co mieli posprzątać. Wszystko zależało od tego, kto nimi zarządzał. Oficerowie SS byli różnego autoramentu. Wielu z nich pamiętam. Pojawiali się w deszczu albo we mgle, rano albo wieczorem. Wydawali rozkazy w pośpiechu, choć zawsze stanowczo. Potem odchodzili, równie pośpiesznie.
I kiedy w obozie pozostała nas garstka, wydawało się, że zapomniana, wtedy pojawił się porucznik Grun.
Pewnej nocy, w Gdańsku i okolicach zrobił łapankę na Żydów, napakował nimi ciężarówki i umieścił w obozie. Zależało mu tylko na manufakturze, która bez względu na wszystko miała pracować od świtu do zmierzchu. Miała tętnić niczym serce obozu, podczas gdy życie wokół niej, w opuszczonych barakach, wymierało na dobre.
Kiedy przyjeżdżał na inspekcję zawsze podkreślał, z przekąsem patrząc na Szmuela, że tu, w królestwie Goldschmidta, Żyd jest bezpieczny, bo jest pod opieką porucznika. A tam – wskazywał za mury – szaleje wojna.
Goldschmidt nigdy nie utyskiwał na Gruna. Był wobec niego lojalny. Powtarzał, że Albert Grun jest prawdziwym Niemcem, honorowym oficerem, i że nie da zrobić im krzywdy, gdy skończy się wojna. Albert ponoć znał samego Himmlera. Nie wiem, ile było w tym prawdy, i w ile z tego co opowiadał Goldschmidt, wierzył on sam. Albert Grun nie wyglądał na takiego co nie wiedział, jak przeżyć wojnę. To była jego manufaktura, jego prywatne getto. Dwa plutony pod jego komendą nie ruszały się z obozu na krok. Nigdy też nie przyjeżdżał na inspekcję nikt inny prócz niego.
Goldschmidt kiwnął na mnie ręką.
Oddałem syna żonie. Ezra przytuliła go mocno i znikła w baraku. Wiedziała już, że nie wrócę do niej trzeźwy dziś w nocy.
Podbiegłem za zarządcą i zrównałem z nim kroku. Pomimo pięćdziesiątki na karku był krzepki. Siwy włos komponował się ładnie z ciemną cerą. Ale gdy się przyglądałem się jego nalanej twarzy, podkrążonym ciemnym oczom, bardziej przypominał zbitego psa niż pewnego siebie zarządcę. Podpierał się teraz metalowym prętem, jakby od niechcenia, ale zauważyłem, że wykończyła go ta zabawa z tłuściochem. Copin miał za duże dupsko, trzeba było włożyć wiele siły, by stłuc je na miazgę.
Szmuel wpuścił mnie przodem do swojej rezydencji. Wszedłem, ukłoniwszy się w podziękowaniu i rozgościłem się w dobrze znanym mi pokoju. Dwa skórzane fotele, okrągły dębowy stół, cztery krzesła, szafa, duże, dwumetrowe kryształowe lustro, wszystko było prezentem od Gruna dla zarządcy za dobrze wypełniane obowiązki. Na ścianie obrazy. Jeden przedstawiał dwa koty, dwa pozostałe, twarze pięknych dziewcząt, o których zawsze myślałem, że to bliźniaczki. I był jeszcze jeden obraz. Alejka, brzozy i ławka na skraju jeziora. Goldschmidt przekonywał mnie, że po wojnie znajdzie to miejsce i zamieszka tam. Z daleka od cholernych Żydów. Nigdy nie odważyłem mu się przypomnieć, że sam był Żydem.
Gdy usiadłem na fotelu, do pokoju weszła Golda. Spojrzała na mnie ukradkiem. Mrugnęła porozumiewawczo. Wymieniliśmy uśmiechy. Goldschmidt kazał jej się ubierać schludnie i wyzywająco. Spódniczka do kolan, koszula z dekoltem, a ciemne loki zawsze spływały jej na ramiona. Szmuel powtarzał, że kobietę trzeba mieć za co ciągać. Przyznawałem mu rację, ja też lubiłem na siłę okiełznywać kobiety. Kiedyś Szmuel kazał mi przynieść z pracowni długą, pięciometrową linę. Nie pytałem po co mu potrzebna. Dopiero gdy nazajutrz zobaczyłem Goldę, całą w pręgach i posiniaczoną, zrozumiałem, co z nią wyprawiał. Ale Golda przyznała mi, że więcej to się nie powtórzyło. Po takich uciechach zbyt długo musiał czekać, aż wydobrzeje. Jak na niego za długo.
Uśmiechnąłem się do starego, gdy nachylił się do mnie, poklepał mnie po policzku, i wcisnął w dłoń szklankę z wódką.
– Na zdrowie!
On również rozsiadł się w fotelu. W jego rezydencji traktował mnie jak równego sobie. Wszyscy w getcie się tego domyślali, ale widziała tylko Golda. Nikt prócz niej i mnie nie miał tu wstępu. Spojrzałem w okno. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę blade twarze dwóch kobiet. Tej starej kury i jej towarzyszki. Ale to nie mogła być prawda. Nikt nie miał tyle odwagi, by zbliżyć się bez pozwolenia do siedziby zarządcy. Na wszelki wypadek podszedłem jednak do okna i rozejrzałem się po placu. Nic. Pustka.
– Stary Copin ma tłustą dupę. – Gospodarz zarechotał. – Należało mu się. Gdyby nie ty, Jacob, gdyby nie ty… – zamyślił się.
Gdyby nie ja, Szmuel nie dowiedziałby się, że stary Copin skrytykował zachcianki Goldschmidta, wyzywając go od szwabów. Zamarzył mu się szary mundur, na wzór niemieckiego. Skrojony został przez Belaset według najnowszej frontowej mody. Wygodny i praktyczny. Na zlecenie zarządcy Żydówka wykonała prawdziwe cudo.
Jednak niby ten sam feldgrau, co Wehrmachtu, a jednak jakby inny.
– Mówią, że Belaset to czarownica. Powiadają, że potrafi przepowiedzieć człowiekowi przyszłość – wtrąciła Golda stawiając na stole tacę z ogórkami i przekąską.
Stała blisko Szmuela. Jeszcze był trzeźwy. Jeszcze mogła czuć się bezpieczna.
– Stara wygląda dziwnie – przyznał. – I te jej wybałuszone oczy.
Zaśmiałem się, bo zrobił głupią minę, naśladując mimikę Belaset – nienaturalnie szeroko otworzył oczy.
– Więc będę miał czarodziejski mundur – oznajmił zadowolony.
– Belaset, gdy coś szyje, nie potrzebuje przymiarki. Wystarczy, że spojrzy na kogoś i już wie, jak skroić na niego ubranie. Prawdziwa mistrzyni. Kiedyś słyszałem od jednego Żyda, że Grun specjalnie po nią posłał – kiedy robił łapankę – dwa tuziny swoich chłopaków. A wiózł ją do obozu jak królową. Inni Żydzi jak kartofle w ciężarówkach, a ona z porucznikiem na tylnym siedzeniu w mercedesie. No, gdyby była młoda! To wiele wyjaśnia. – Zarżałem, ale widząc brak zrozumienia na twarzy gospodarza, nie kontynuowałem wywodu, tylko zapytałem.– Dlaczego jeszcze nie włożyłeś munduru?
– Bo czekam na odpowiednią okazję. Za kilka dni przyjeżdża na inspekcję Grun. Nie chcę, by jakaś świnia mi go zapluła przez nieuwagę. Muszę być czysty i nieskazitelny.
– A ja? – jęknąłem, szepnąłem, nie wiem, nawet czy naprawdę o to spytałem. Może ktoś inny mówił za mnie, chociaż rozpoznawałem swój własny, drżący ze strachu i podniecenia głos. – Czy ja mógłbym dostać taki sam? Albo chociaż podobny? – dodałem szybko, chcąc tym samym załagodzić wyrok, który w każdej chwili mógł na mnie spaść.
Jednak Samuel wprawił mnie w osłupienie. Przyjrzał mi się tylko uważnie przez chwilę po czym dobrodusznie oznajmił:
– Jeżeli tylko sobie na to zasłużysz. W końcu nie możesz do mnie przychodzić jak jakiś Żyd. Żresz lepiej od nich, a wyglądasz tak samo!
Skinąłem w podziękowaniu głową.
Stary mnie jednak uwielbiał. To się czuło w powietrzu, odetchnąłem z ulgą. I choć ja nie pałałem do niego miłością, podziwiałem jego spryt i odwagę. Nawet gdy wymieniał poglądy z Grunem, był pewny siebie, czasami nawet zadziorny. Imponowało mi to. W towarzystwie sierżanta dużo rozmawiali o Goethe, Bachu, i innych, których nie spamiętałem. Uśmiechali się wtedy do siebie przyjaźnie przy lampce wina, które Niemiec zawsze ze sobą przywoził, a Szmuel nigdy się wtedy nie upijał. Ezra nie podzielała mojego stosunku do zarządcy. Opowiadała o nim najstraszniejsze rzeczy. Nie słuchałem jej jednak. Uderzeniem w twarz zamykałem jej gębę. Przekonywałem, że dzięki niemu mamy co jeść. Krzyczałem, że jak chce to może iść do swoich Żydków i wykraść im kawałek chleba, mówiąc, że to dla Joshuy. Ale wtedy niech nie liczy na ich wyrozumiałość.
Spojrzałem na mundur, który wisiał na szafie. Wart był grzechu. Nie mogłem się doczekać, kiedy i ja go będę nosił. Przedefiluje wtedy po obozowym placu, przed tymi lichwiarzami i jubilerami, sprzedawcami podłych serów i szewcami. Wszystkimi tymi, którzy ubrani w nędzne łachmany co rano wyszarpywali sobie kawałek chleba.
Golda znikła w kuchni. Goldschmidt wlewał w siebie wódkę pełnymi haustami. Nie popijał. Zagryzał tylko ogórkami. Próbowałem mu dorównać, ale z moją posturą –mimo że jadałem przyzwoicie, byłem chudy – zawsze kończyło się to dla mnie urwanym filmem i olbrzymim kacem na drugi dzień. Szmuel rano wypijał klina i wyglądał jak nowo narodzony.
– A jak tam Ezra? – spytał nagle.
Pamiętał. Pochlebiało mi to.
– Balavignus mówi, że do następnej zimy nie przeżyje. – Wzruszyłem ramionami.
– Będziesz musiał rozglądnąć się za nową matką dla Joshuy – powiedział poważne, ale zaraz zakpił. – Nie masz dużo do wyboru.
Nie mam, pomyślałem ze smutkiem. A Golda była jego. Spojrzałem na nią, bo właśnie weszła. Przyniosła kolejną butelkę wódki.
Żyliśmy jak panowie.
Ezra tego nie rozumiała. Przekonywała mnie, że trzeba się pogodzić z losem. Że Bóg wystawia nas na próbę. I że ja, oddałem się w ręce szatana. Wspominając go, miała na myśli Szmuela. Tłumaczyłem jej, że Goldschmidt, choć się wykręca, też jest Żydem. A potrafi sobie radzić. Nie poddaje się. I że właśnie za tę cholerną karność nienawidzi żydowskiego plemienia. Goldschmidt był przekonany, że jeżeli ktoś nie jest w stanie wziąć karabinu w obronie własnej, to nie jest godny by ktoś inny wziął ten karabin i ryzykował za niego życie. Bo niby dlaczego? Przecież nie będzie mu podstawiał nogi, kiedy Żyd chce do nieba. Śmiał się, że Żydzi wysługują się Niemcami, by ci posyłali ich do nieba kominami. Jak tam w te kominy tak do końca nie wierzyłem. Ale zeszłego miesiąca, gdy siedzieli wraz z porucznikiem przy stole i wyjątkowo się upili, Niemiec wyjął portfel i wyciągnął z niego kilka zdjęć. Rozrzucił je między butelkami, tak żeby Goldsmith sobie je obejrzał.
– Widzisz? Widzisz? – prawie krzyczał. – To robią ci, którzy słuchają Bacha i Mozarta!
Spojrzałem przez ramię zarządcy. Na jednym zdjęciu zdołałem dostrzec zbiorowe groby, uśmiechnięte gęby niemieckich oficerów, w rogu jednego z takich zdjęć, chyba szminką napisane było “dla mojej Grety”. Pomyślałem sobie, że to szminka jakiejś frontowej kurwy, a Greta to czyjaś żona. Może Alberta. Bo niby po co porucznik miałby nosić przy sobie takie zdjęcia. Może chciał je wysłać, ale się rozmyślił. Mruczeli coś potem do siebie pod nosem. Siedziałem w fotelu, przełykając od czasu do czasu wódkę. Widziałem ich plecy, poruszające się na boki jakby w rytm niesłyszalnej muzyki.
– Jeżeli przegramy wojnę to powiesz Churchillowi, że byłem dla was, Żydów dobry. – Albert schował zdjęcia.
Zaśmiałem się w duchu. Wiedziałem, jak stary nie lubi, gdy ktoś nazywa go Żydem. Nawet parsknąłem. Wiedziałem, kto to jest Churchill. I wątpiłem, by Szmuel go znał. Czyżby Niemcowi odbiło?
– Kurwa blada! – z zamyślenia wyrwał mnie wrzask zarządcy.
Spoglądał na mnie mętnym wzrokiem.
– Co jest? – wybełkotałem.
Język mi się już łamał. W głowie szumiało.
– Gdzie ta kurwa blada? – Zawsze tak mówił o Goldzie.
Nie zgadzałem się z tym, że była blada. Była raczej śniada.
Golda weszła z zaciśniętymi zębami. Dla niej nadchodził czas, by wypełnić swoje obowiązki.
***
Koniec cz. 1
Opowiadanie dostępne na www.katedra.nast.pl i www.rw2010.pl także w plikach epub, pdf i mobi
No to profesjonalnie, ale czemu o Żydkach? Żydzi to nie fantastyka, Żydzi to realizm.
Dziękuję za komentarz. Ale nie rozumiem pytania. Zresztą to opowiadanie, jeżeli przeczytasz do końca (cześć 2), nie jest wyłącznie o Żydach. Ale nie do mnie należy ocena.
Ciekawe i dobre. Jedna uwaga - w SS nie było stopnia porucznika ( leutnant). Błąd. Właściwa nazwa - sturmfuehrer albo untersturmfuehrer ( następowały zmiany), jako odpowiednik stopnia porucznika w Wehrmachcie.
Pozdrówko. -
Dzięki. A jeżeli chodzi o stopnie to rozumiem, że mówimy o polskich odpowiednikach. A to chyba jest tak: Leutnant to podporucznik, a porucznik (który jest) w SS to SS Obersturmfuhrer (czyli jednak porucznik). Tak czy inaczej może się to wszystko pomylić. Pozdrawiam
Raczej nie. Obersturmfuehrer w niemieckim znaczy tyle, co " wyższy dowódca szturmowy", a nie " porucznik". Po prostu - SS i SA mialy odrębne stopnie. W Rzeszy nikt nie nazwałby obersturmfuehrera SS oberleutantem SS. Wykluczone. I tak też jest w literaturze i filmach ( słusznie) --- używa się oryginalnych nazw stopni SS., a także Wehrmachtu. Link --> ' http://pl.wikipedia.org/wiki/Wykaz_stopni_w_SS
No właśnie: wiki:) Nie polegałbym tylko na niej. Wiem, że SS i SA miały odrębne stopnie. Ale odpowiednikiem SS Ober... w wojsku polskim jest właśnie porucznik, myślę, że nie jest to jakieś nadużycie - podaje je większość literatury fachowej. I oczywiście w Rzeszy nikt nie nazwałby obersturmfuehrera SS oberleutantem SS, ja też nie. . . obersturmfuehrer SS to ewentualnie odpowiednik oberleutanta wojsk lądowych (Heer, Wehrmacht) a nie SS. Pisałem, że można się pogubić. Jeszcze raz pozdrawiam.
Chodzi o to, że nie warto na siłę spolszczać pewnych wyrazów i szukać polskish odpowiników. Polski odpowiednik nie oddaje często dobrze znaczenia danego wyrazu, tym bardziej wtedy, kiedy te wyrazy są znane i nadal powszechnie używane... Po prostu --- pisanie, że ktoś jest "porucnikiem SS" zmienia optykę i fałszuje obraz SS. Nadal nazwy stopni SS używane są w iryginalnym brzmieniu i nie ma potrzeby, jak na razie, szukać dla nich rodzimych odpowiedników ... Link potwierdzający tę tezę, znaleziony od ręki. ===>.http://www.pegaz-gry.pl/niemcy/325-flames-of-war-gbx16-obersturmfuhrer-michael-wittmann.html
Miałem wybór: zachować oryginał, zastosować dosłowne tłumaczenie albo polski odpowiednik. Zastosowałem polski odpowiednik, wolno mi - nie jestem pierwszy i ostatni. A link o niczym nie świadczy. Tam zastosowano poprostu oryginał. I trochę już błądzimy - bo nie wiem, czy już Tobie rozchodzi się wyłącznie o to, że porucznik w SS nie istnieje, czemu zaprzeczyłem, twierdząc, że istnieje, czy że nie zastosowałem niemieckiej nazwy. Tak czy inaczej, kiedy pieszę w 3 osobie stosuje niemieckie nazwy, tutaj opisując wydarzenia z punktu widzenia 1 osoby - więźnia - wydało mi się to bardziej naturalne, żeby nazywał go porucznikiem. Dziękuję za komentarz, pozdrawiam.
Po prostu - chodzi o to, że należalo użyć wyrazu " sturmfuehrer SS". i już, tym bardziej, że : "Tak czy inaczej, kiedy pieszę w 3 osobie stosuje niemieckie nazwy, tutaj opisując wydarzenia z punktu widzenia 1 osoby - więźnia (.... )". Więzień dobrze znał nazwę stopnia. W angielskiej nazwie tej gry też nie ma zwrotu " captain SS", lecz "obersturmfuehrer "( z uwagi na występowanie w wyrazie"fuehrer" u-umlaut stosuję powzechnie przyjętą polską transkrypcję tej litery). Wojna skońvczyła się dawno temu, a jednak nikt nie uzywa zwrotu "captain SS"....
Ale to rdrobna sprawa. Jeżeli nikogo więcej to nie razu, to znaczy, że nie ma to znaczenia.
Pzdrówko.
Łomatko, Roger to się lubi do szczególików doczepiać :)
Ja na razie mogę powiedzieć, że czyta się naprawdę gładko i ze swojej strony nie mogę absolutnie nic zarzucić.
www.portal.herbatkauheleny.pl
SuzukiM, ja po prostu stoję po stronie twórców " Stawki większej niż zycie", i tyle. Jakoś w żadnym z widzianych przeze mnie dotychczas odcinków nikt nie mówil do Brunnera " kapitan Brunnner", tylko "obersturmfuehrer Brunner" ( fonetycznie to nieco inaczej brzmi ). I jakoś to nikomu nie przeszkadza.
Jak Autor chciał być w tej manierze spolszczania konsekwentny, to trzeba było wywalić tego nieszczęsnego " ober schuetze" ( z blędem w pisowni - występuje w tej lub następnej części ) i napisać "starszy szeregowy SS / starszy strzelec SS". I tyle, co do konsekwencji w językowej stylizacji opowiadania.
Pozdrówko.
Ja nie mówię, że Ty nie masz racji. Tylko przy prawie każdym tekście znajdziesz jakiś szczegół o który się fanatycznie wykłócasz :)
www.portal.herbatkauheleny.pl
Szczegół? Nie powiedziałbym. Podobnie jest w innych tekstach. Nie zwraca się na to uwagi, a póżniej autorka "Dominion" albo tłumacz wali, że magiczny wir miał "krawędż natarcia", czyli -- przednią cżęść plata samolotu albo lopaty wirnika,. Brr... I takie fatalne lapsusy, powodujące u niektórych salwę śmiechu biorą się stąd, że nie zwraca się uwagi na precyzję szczegółów albo na użycie właściwych wyrazów. Posanie opowiadanie fantastycznego nie może oznaczać dowolności pisania--- jest to sprawa dość oczywista.
Przemyśl to.
Roger, ja kolejny raz Ci mówię, że zgadzam sie z Tobą. Tylko Twój fanatyzm mnie bawi :)
www.portal.herbatkauheleny.pl
Twoj też. Lubię czasami co nieco kogoś tak, rzeklbym, ( wpisz wlaściwy wyraz... ). I tak oszczędziłem Autora, bo w drugiej częsci napisał, że żołnierz eskortujący obersturmfuehrera oddał serię z karabinu... Dobre. A wystarczało dodać przymiotnik " automatycznego"....
I byłoby wszystko cacy, bo Niemcy posiadali i używali takiego karabinu - byl nim znany "sturmgewehr".
Pozdrówko. Bez odbioru.
Jak widzę nikt nie pokusił się o łapankę, a szkoda, bo parę rzeczy do wypisania by było. Nie będę jednak wracać i ich łapać. Postaram się być za to czujna przy czytaniu drugiej części. Wrażenia napiszę kiedy skończę całość.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Podjąłeś trudny temat, dokonujesz swoistej analizy ludzkiej natury w czasach, w których człowiek musiał dokonywać dramatycznych wyborów. Tekst wyróżnia się spośród wielu, które się tutaj pojawiają. Koncepcja też bardzo ciekawa. Ale mimo wszystko czegoś mi w tym opowiadaniu zabrakło, czuję pewien niedosyt. Może drugą częścią zdołasz mnie jednak przekonać, Autorze, do tego tekstu.
Jestem oczywiście ciekawy opinii na temat drugiej części. I oczywiście wielkie dzięki za powyższą.