- publicystyka: "Prometeusz", czyli kosmogonia w wersji podwórkowej.

publicystyka:

"Prometeusz", czyli kosmogonia w wersji podwórkowej.

 

„Prometeusz” jest jednym z tych filmów, które odwracają znane prawo stawiania filmowych cenzurek. Podczas gdy średniej jakości dziełom przyznaje się dodatkowe punkty, o ile adresatem recenzji ma być amator gatunku, tutaj spojrzenie fanowskie nieubłaganie skazuje film na straty.

 

Nagłe przebudzenie Ridleya Scotta z hollywoodzkiego letargu wywołało grzmot, który odbił się miażdżącym echem po środowisku wielbicieli science – fiction. Burza nadchodziła z daleka, bo pierwsze błyski pojawiły się niedługo po czwartym filmie o „Obcym”, w roku 2002, kiedy to Ellen Ripley zdążyła już zasłużyć na kolejny i ostateczny tym razem spoczynek na macierzystej Ziemi. Stworzenie prequela miało być zatem posunięciem logicznym i słusznym – zlekceważonym niestety na rzecz mało ryzykownego, acz nieudanego eksperymentu, w którym do spółki z Alienem śmierć i strach miał szerzyć Predator. Choć w box office obie części „Alien vs. Predator” poradziły sobie wcale nieźle, w porównaniu z oryginalnymi cyklami klapa okazała się wielka. A tym bardziej, że negatywne opinie krytyków mogły przyprawić tą znoszącą złote jaja kurę o bezpłodność.

 

Nadszedł rok 2009 i to właśnie w tym momencie Ridley Scott powrócił do łask, samemu mając stać się tytanem zasiewającym w przyćmionej serii nową iskrę, zyskując od wytwórni Foxa moc pełnomocnictw, a spragnieni ambrozji na miarę pierwszego „Obcego” i „Blade Runnera” widzowie mieli paść przed jego nowym gargantuicznym monolitem. I choć z głębin Tartaru (niemal dosłownej) tytan wyprowadził na żer bestie jeszcze straszniejsze, a monumentalną cytadelę swego panowania wzniósł jeszcze większą (i to z cegieł prawdziwie starożytnych), nowej wiary w dawnych wyznawcach nie obudził. Cóż, nie obudził jej przynajmniej w tym jednym, którego słowa teraz czytacie – wątpię mimo to, by jakakolwiek fanatyczna sekta Prometeusza miała pojawić się, by mnie ukarać za odstępstwo.

 

Zwiastuny filmu i liczne promocyjne materiały budziły wielki apetyt, a mnogie spekulacje dotyczące utajnionej przez twórców fabuły mogłyby wręcz przyprawić o kanibalizm. W miarę jak w trailerach pojawiało się coraz więcej scen, domysły wydawały się coraz bardziej trafione, a tajemnicza blada postać widoczna na plakacie budziła więcej skojarzeń niż wątpliwości. Aż w końcu pierwsze minuty filmu ukazały mitycznego Lewiatana, składającego w ofierze swe członki, aby z nich mógł uformować się Kosmos. Taki opis sceny jest naturalnie metaforyczny, nie dosłowny, jednak kosmogoniczne nawiązanie jest tu wyraźnie widoczne i naprowadza na główny wątek historii. Słowo stało się ciałem.

 

Nie stało się natomiast tak, aby scenariusz został konsekwentnie podporządkowany rozświetlaniu głębin tajemnicy Space Jockeya. Trudno właściwie stwierdzić, czy „Prometeusz” miał być thrillerem, horrorem, kinem akcji, science-fiction, czy filozoficznym traktatem. W pewien sposób ociera się o każdy z tych gatunków, ale nie zasługuje w pełni na miano żadnego z nich. Pierwszym jego problemem jest to, iż jest z łatwością przewidywalny. Już pierwsze ujęcie statku, nawiązując do klasyki, opatrzone jest wyświetloną pozycją, datą i stanem załogi w liczbie 17 (kota tym razem nie ma). Że liczba ta ma zostać radykalnie zredukowana, doskonale wiemy. Bohaterowie umierają różnorako i w znakomitej większości przypadków widowiskowo, jednak raczej na zasadzie robienia rozwałki, a nie powolnego zaciskania pętli napięcia. Po części tak miało być, lecz zwiększenie wyjściowej populacji statku nieoczekiwanie osłabia poczucie niepokoju. Wygląda to trochę tak, jakby Scott próbował połączyć wysmakowane efekciarstwo Camerona z własnym talentem do budowania w odbiorcy przerażenia. Być może udałoby mu się to osiągnąć, gdyby postarał się o delikatniejsze stopniowanie strachu, a także o to, by decyzje i postępowanie postaci przywodziły widzowi na myśl jego własne, potencjalnie, wybory (wątpię, by ktokolwiek z Czytelników na widok śluzowatej formy życia myślał w pierwszej kolejności o głaskaniu). Tymczasem bohaterowie giną w sposób piękny (albo paskudny – kwestia smaku), za to najczęściej też niewytłumaczalnie głupi. Jest, owszem, scena prawdziwie okrutna, gdzie scenarzysta wykazuje wobec postaci niewiarygodny wręcz sadyzm, w końcowym rozrachunku całkiem jednak zmarnowana. Nie zamierzam nawet pisać, dlaczego. Warto ją po prostu zobaczyć, a samo jej pojawienie się w filmie spowodowało, że recenzja niniejsza przybiera ton tak kolokwialny.

 

Lepiej wyszła zachęta, by polubić załogę. Na pierwszy plan wysuwają się Michael Fassbender i Noomi Rapace. Android jest ciekawą miksturą wrażliwego intelektualisty i nieświadomego narzędzia w rękach bezdusznej firmy. Ci, którym model Davida przedstawiany w materiałach promocyjnych wydał się podobny do Petera O’Toole, ujrzą uzasadnienie dla swoich podejrzeń. Postać ta zgrabnie wpasowuje się w kino przygodowe i rzeczywiście, gdyby porzucić makabrę mrocznej sci-fi, taka konwencja mogłaby się okazać pożyteczna dla ewentualnego sequela. Elizabeth Shaw zaś już w zwiastunach była kreowana na protagonistkę i z jej perspektywy obserwujemy większość wydarzeń. Szkoda, że z racji przepełnienia efektami inne osoby wycofują się na dalszy plan. Charlize Theron jest uroczo lodowata, lecz uwikłanie w intrygę granej przez nią Meredith Vickers prawie niewykorzystane. Szkoda, bo wystarczyłoby popchnąć „Prometeusza” mocniej w stronę thrillera, by rozwijając postać za pomocą kilku zgrabnych niedopowiedzeń nadać jej odhumanizowany i niepokojący blask. O podobną charakterystykę Charlize otarła się już wspólnie z Johnnym Deppem w „Żonie astronauty” i powrót do tej psychologii stwarzał potencjał.

 

Logan Marshall-Green dostaje swoje pięć minut, choć nie wiadomo właściwie, czy ma być pożądającym odkryć fanatykiem nauki, czy tylko kochankiem panny Rapackiej. Nie znaczy to, że aktor zawodzi, gdyż względem wymogów filmu poradził sobie całkiem dobrze. Tego rodzaju rozmycie bohaterów jest kolejną konsekwencją wprowadzenia zbyt dużej ich liczby. Dużo większe zainteresowanie budzi Idris Elba postawiony na stanowisku dowódcy misji. Jego Janek (prawda, że swojskie nazwisko?) najbliżej podchodzi pod typ kosmicznego wojaka, faceta na tyle ignoranckiego, by nie nadawać się na zbawcę całej misji, lecz na tyle twardego by w decydującym momencie wziąć na siebie odpowiedzialność. Jego podwładni grający w zakłady o cel wyprawy tworzą dobrany zespół, lecz ciężko tu o rozbudowaną charakterystykę będącą wnioskiem z twórczego zamysłu, a nie dopowiedzeniem dokonanym przez odbiorcę, który nie najadł się osobowościami astronautów do syta. Bardziej zapada w pamięć rudy irokez Seana Harrisa, także dzięki jaskrawej stereotypizacji odgrywanego przezeń fachowca do wynajęcia.

 

Ogólnie rzecz biorąc charakterystyka większości postaci wydaje się tkwić gdzieś pomiędzy stereotypem naukowca, a mentalnością robotnika. Najtęższe ziemskie umysły wyselekcjonowane do misji przez zrzędliwego perfekcjonistę przypominają raczej zbieraninę najemników czy ekipę remontową, niż zespół badawczy zdolny w imię Wiedzy skoczyć w ogień. Po załogantach tankowca, kosmicznych marines i fundamentalistycznych skazańcach, zafiksowani w swoich dyscyplinach naukowcy byli trafnym wyborem. Niestety ich zachowania i dialogi nie przekonują. Najtrudniejszym słowem padającym w filmie jest bodaj „terraforming”. Dyskusja na temat darwinizmu, mogąca podważyć sens całej wyprawy i jej gigantycznych kosztów sprowadza się do trzech zdań. Jak na kino fantastyczno naukowe to stanowczo za mało, bowiem problem filozoficzny stawiany przez twórców, chociaż doniosły, nie jest pogłębiony w ogóle, w końcowym rozrachunku zadowalając się błahą odpowiedzią. Mamy więc tylko błyskawiczną debatę, w której Darwin przegrywa z Dänikenem przez techniczny nokaut, Mojżesz natomiast (o którym wspominam tu z racji umownego autorstwa Księgi Rodzaju) gdzieś na stronie rzęzi niezadowolony, mrucząc jednak wytrwale do samego końca filmu. Święcący triumfy od lat darwinizm legł pod ciosami starego kreacjonistycznego wroga, lecz tym razem pięści tegoż nie były ulepione z rajskiej gliny, ale z kosmicznego pyłu. I to właściwie koniec paleoastronautycznych zapasów. Przynajmniej nie jest to sport, którego wynikiem będzie przejmowała się większość, ale raczej jedynie ci, którzy oczekują od filmów sci-fi strawy intelektualnej równie pożywnej jak ta, którą dają gatunkowe książki. Oraz tacy, którzy pamiętali, jak doskonałym uzupełnieniem opowiadania Philipa Dicka był „Blade Runner” dawnego, wielkiego Scotta.

 

Największym atutem filmu jest – oczywiście przecież – strona wizualna. Ładne i nienachalne 3D uprzyjemnia seans, a same efekty robią kolosalne wrażenie. Burza piaskowa powala, holograficzne mapy galaktyk zapierają dech. Ba! Już pierwszy rzut okiem przez wizjer statku na księżyc LV-223 sprawia, że człowiek ma ochotę wskoczyć w pierwszy lepszy skafander i przywiązać się do rakiety nośnej. Potworów jest wiele i występują w bogactwie gatunków. Prawdziwym artystycznym zwycięzcą został tu bez wątpienia Hans Ruedi Giger, który nie tylko znalazł zastosowanie dla swojego starego modelu twierdzy Harkonnenów, ale też mocniej wpłynął na koncepty bestii. Okrucieństwo ich stwórcy pomieszane z erotyczną fiksacją zarysowuje się wyraźnie, a zwolennicy tradycyjnych wątków fantastyczno przygodowych uraczeni zostają chyba najładniej animowanymi tentaklami w historii gatunku.

Podsumowując: „Prometeusz” nie jest filmem doskonałym, czy nawet wprawiającym w dłuższy zachwyt, lecz na pewno uczyniono go dobrym, poprawnie skonstruowanym i znośnie poprowadzonym blockbusterem. To czarny koń oscarowego konkursu w kategoriach technicznych, którego tło fabularne i intelektualna strona zostały położone przez blockbusterozę, chorobę będącą kinową odmianą raka. Te same środki, które pozwoliły Ridleyowi Scottowi zrealizować swoje najstarsze, spektakularne wizje i odkurzyć zapomniane szkice szwajcarskiego geniusza, pokusiły go też o upchnięcie w filmie większości wątków spotykanych dotąd w alienowskiej franczyzie. Ten zabieg sprawił, że scenariusz przepoczwarzył się i pękł w szwach, bryzgając po oczach strzępkami chciwych korporacji, ucieczek przez korytarze piramid, biologicznej broni, skomplikowanych psychologicznie robotów i pięknych brunetek o kręconych włosach. Dlatego też ostatniemu dziecku Scotta najbliżej chyba do genomu kosmicznego slashera, gdzie logiki brak, ale krwi i wszelkiego rodzaju wydzielin jest mnóstwo. Miejmy mimo to szczerą nadzieję na sequel. Może ten obcy przepoczwarzy się jeszcze w motyla. Zabójczego.

 

---

 

Ocena: 6/10

Komentarze

Moja ocena 4/10 :( Kino "Sokół" Zakopane 25 lipca bieżącego roku godzina 13:45 spóźniłem się kilka minut a więc ominęło mnie początkowe 2 minuty,ale właściwie wiele nie straciłem :( Zaznaczę,że to był mój pierwszy w życiu sens w technologii 3D i muszę powiedzieć ,iż efekt w tym filmie był bardzo dobry :-) Niestety  sam film  mnie rozczarował ponieważ chciała być kilkoma gatunkami naraza a  w ostateczności wyszło z tego "takie nie wiadomo co" .... Bardzo brakowała jakiejś soczystej dyskusji o pochodzeniu człowieka czy wierze w Boga a wyszło "zmacdonaldyzowana" wersja Danikena...Samo dzieło ratuje niezły dźwięk i i strona wizualna ,ale najważniejsza fabuła mocno kulawa :( 

Bardzo dobra recenzja, rozbudowana, a jednak nie zawiera spoilerów. No i nie jest kolejnym wykładem rozgoryczonego widza. Rzetelnie i na chłodno. Brawo.

Nowa Fantastyka