- publicystyka: Gra o Tron 2 - odcinek 9, czyli "Czarny Nurt"

publicystyka:

Gra o Tron 2 - odcinek 9, czyli "Czarny Nurt"

Gra o Tron 2 – odcinek 9, czyli "Czarny Nurt"

 

Za nami odcinek dziewiąty. Zaraz po ogłoszeniu pozytywnej decyzji w sprawie realizacji drugiego sezonu, George R.R. Martin obwieścił na swoim blogu, że napisze scenariusz do odcinka zatytułowanego "Blackwater" (pol. "Czarny Nurt"). Osoby znające sagę wiedziały, że w ekranizacji "Starcia Królów" właśnie ten epizod ma największy potencjał. Nie mogłem się doczekać.

 

Odcinek był wyraźnie podzielony na dwie części. Pierwsza skupiała się na budowaniu nastroju niepewności i nieuchronnie zbliżającego się fatum. Powszechnie panujący lęk został pięknie zaprezentowany. Aktorzy naprawdę się wykazali, momentami wręcz czułem, jakbym sam był między nimi. Na pewno też duże pochwały należą się ekipie dźwiękowców – to właśnie ich praca, a nie efekty wizualne najlepiej sprawdzają się w takich chwilach.

 

Dobrze, że scenariusz nie przewidywał żadnego jednoczenia się w obliczu wspólnego wroga ani innych rozgrzewających serca bzdur, tylko wszystko pozostało w duchu martinowskiej opowieści. Jedną z ciekawiej pokazanych postaci drugoplanowych był Bronn (Jerome Flynn). Aktor zaprezentował swobodę i korzystanie z życia pełną gębą przed zbliżającą się bitwą. Sprzeczka z wiecznie spiętym i smutnym Psem (Rory McCann) uwydatniła jednocześnie i kontrast i wielkie podobieństwo tej dwójki bohaterów.

 

Po drugiej stronie barykady, po części analogiczna rozmowa odbyła się między Davosem Seaworthem (Liam Cunningham) i Matthosem Seaworthem (Kerr Logan). Najbliższa rodzina, więc widz intuicyjnie oczekuje pewnych wspólnych wartości. Tymczasem wątpliwości i sentymentalizm ojca stają naprzeciw pewności, dumie i wierze w sprawę jego syna. Matthos stawia się w roli alianta lądującego na wybrzeży w Normandii – ratuje uciśniony lud kosztem życia własnych żołnierzy.

 

Kluczową postacią okazała się Sansa Stark (Sophie Turner). Dziewczyna, inaczej niż w powieści, powoli porzuca rolę rozmamłanej nastolatki. Pobyt na dworze nauczył ją jak zawoalować pogardę w pozornie pochlebne wypowiedzi (rozmowy z Joffreyem i Tyrionem to najlepsze przykłady). Dodaje to postaci uroku i pozwala ją polubić. Oryginalna Sansa raczej nie była specjalnie porywająca. Obok Starkówny (w odcinku bohaterowie byli ewidentnie prezentowani skontrastowanymi parami) należy postawić Cersei (Lena Headey), która chyba pierwszy raz była zagrana idealnie od początku do końca. Pijana królowa rozciągnęła przed Sansą wizję "prawdziwego", bo z jej perspektywy, życia. No i oczywiście ostatnia scena, w której opowiada Tommenowi (Callum Wharry) bajkę o zwierzętach. Przyznam, że to było naprawdę poruszające i niejeden czysty widz na pewno zacisnął zęby w oczekiwaniu na to, co ma się zdarzyć.

 

Drugą część odcinka stanowiła regularna bitwa. Już od jakiegoś czasu zastanawiałem się, jak scenarzyści zamierzają to rozegrać, skoro całkowicie pominięty został aspekt, który pozwolił wygrać siłom Lannisterów. I w ogóle się nie zawiodłem. George dał radę przełożyć język powieści na obraz filmowy w taki sposób, że efekt jest zdumiewający. Zawiły trik i machinacja użyte w oryginale były naprawdę pomysłowe i sprytne, ale na dobrą sprawę mało widowiskowe. Nie tego się spodziewamy po epickich bitwach na ekranie. Martin zaserwował nam coś równie podstępnego, ale zarazem spektakularnego i cieszącego oko. Zielony wybuch dzikiego ognia naprawdę rewelacyjnie zrealizowano. Od pokazania epicentrum eksplozji, aż do panoramy widocznej z murów.

 

Reszta walk już nie była tak udana. Brakowało panoramicznych ujęć i całość zamknęła się w klamrze kilkunastu walczących facetów. Jednak pomimo braku rozmachu, całość posiadała swoisty klimat. Stannis wdzierający się na blanki (Stephen Dillane), tłum skandujący "Half-man!", przerażenie Joffreya i Ogara. Z kolei mowa Tyriona, zagrzewająca do walki, tak jak wszystkie inne tego typu przedstawienia w telewizji, wydała mi się patetyczna i sztuczna. Zawsze zastanawiałem się, czy w rzeczywistości one też tak wyglądały i jaka była ich skuteczność. Natomiast finał był niesamowity. Wkroczenie Tywina, z Lorasem u boku, do sali tronowej zaskakuje tak, jak Martin zwykł zaskakiwać czytelników w swojej powieści. Czyści widzowie mieli okazję poczuć coś, co do tej pory

 

zapewniała tylko lektura książki.

 

W sferze w stu procentach subiektywnej, to w tej walce kibicowałem Stannisowi. Moralnie zasadnym byłoby jego zwycięstwo. Cały odcinek był utrzymany w dość ponurej i smutnej atmosferze i niósł potężny ładunek emocjonalny. Nie potrafiłem, tak jak zwykle, odciąć się od bohaterów i spojrzeć z boku chłodnymi oczami recenzenta. Pod koniec seansu, po tym jak właśni żołnierze siłą zmuszają Stannisa do odwrotu, łzy cisnęły mi się do oczu. Jest to zasługa aktorów, scenarzysty (GRRM) i z pewnością reżysera (Neil Marshall), po którym, pamiętając Dog Soldiers, nie spodziewałbym się niczego dobrego.

 

Na koniec wato wspomnieć o siłach nadprzyrodzonych w "Grze", ponieważ sporo czystych widzów (wnioskując po komentarzach w internecie) było zaskoczonych, a nawet zniesmaczonych zagrywkami w stylu deus ex machina. Myślę, że dialog Tyriona (Peter Dinklage) z Varysem (Conleth Hill) miał zwiastować przyszłe wydarzenia i uświadomić nam istotę magii w świecie Westeros. Pokazać, że wbrew tego, w co ludzie wierzą, ona jak najbardziej istnieje i ma się dobrze.

 

W przeciwieństwie do poprzednich części, cała akcja skupiła się na wątku rozgrywającym się w Królewskiej Przystani. Sugeruje to, że kulminacja przygód innych bohaterów (zapewne wraz z rozpoczęciem nowych – przedsmakiem trzeciego sezonu) nastąpi w przyszłotygodniowym, finalnym odcinku. Z pewnością (na co czekam przebierając nóżkami) najwięcej będzie się działo w Qarth.

 

Na sam koniec warto wspomnieć o pieśni "The Rains of Castamere" (pol. "Deszcze Castamere"), na punkcie której oszalał cały Internet. Najpierw Bronn śpiewa ją razem ze swoimi kompanami przed bitwą, a na koniec HBO zaserwowało nam kolejną wersję w wykonaniu The National. "Deszcze Castamere" opowiadają o buncie Domu Reyne z Castamere, który kiedyś był najbogatszym rodem zaraz po Lannisterach. Rewolta miała realne szanse powodzenia – Lord Tytos Lannister był raczej słabym przywódcą, a Lord Domu Reyne zasłynął jako doświadczony wojownik. Jednak następca Tytosa – Tywin Lannister stłumił powstanie doprowadzając do całkowitej zagłady Reyne. Herbem buntowników był szalejący czerwony lew – stąd metaforyczna warstwa tekstu piosenki.

 

Pozdrawiam,

 

Snow

 

PS kolejna parodia, klik.

 

PPS ostatni odcinek zatytułowany jest Valar Morghulis, myślę, że to ucina wszystkie dyskusje a propos rzekomego zniknięcia Jaqena.

 

PPPS widok miny Ser Ilyna Payne'a – bezcenne.

Komentarze

Snow, Ty już nie zjadasz, Ty połykasz w całości swoimi recenzjami:)

Dzięki, żałuje tylko, że zmiana harmonogramu sprawiła, że zniknęło mi kilka luźnych godzin we wtorek i recki pojawiają się dość późno.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Snow,  bardzo spodobał mi się Twój artykuł. Czy mógłbyś podać maila? Chciałbym się Ciebie spytać o kilka rzeczy.

Snow, da się z Tobą jakoś skontaktować poza komentarzami?

Udostępniłem maila w profilu.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dzięki. Napisałem ;)

Nowa Fantastyka