- publicystyka: Wcale nie taki odrażający człowiek śniegu (Recenzja filmu The Abominable Snowman z 1957)

publicystyka:

Wcale nie taki odrażający człowiek śniegu (Recenzja filmu The Abominable Snowman z 1957)

Yeti – tajemniczy człowiek śniegu, ukrywający się według legend w ośnieżonych szczytach Himalajów. Wielki, owłosiony, przez niektórych uważany za brakujące ogniwo ewolucji, przez innych za wymysł cierpiących na chorobę wysokościową alpinistów. Chyba każdy z nas słyszał opowieści o tej niesamowitej istocie, wciąż wymykającej się tropiącym ją naukowcom.

 

 

W kinematografii temat Yeti był podejmowany wielokrotnie, zwykle w niskobudżetowych horrorach, gdzie owego stwora wykreowano na ogromne, tępe bydlę nastawione na destrukcję wszystkiego co żywe. Włączając film „Odrażający człowiek śniegu” z 1957 r. , nie spodziewałem się zatem niczego innego, jak odmóżdżającej opowiastki o wielkoludzie wycinającym w pień nieszczęsnych himalaistów, w dodatku doprawionej beznadziejnymi efektami specjalnymi i głupawymi dialogami.

 

 

Ach, jakże się zawiodłem! Mogę śmiało powiedzieć już na wstępie, że tak świetnie zrealizowanego i klimatycznego horroru, w dodatku z okresu, w którym produkowano na pęczki kiczowatych monster movies, za Chiny się nie spodziewałem. Ale po kolei.

 

 

Cała historia zaczyna się w małym klasztorze buddyjskim, położonym w Himalajach. Doktor John Rollason wraz z małżonką i przyjacielem Foxem, prowadzą badania nad rzadkimi gatunkami roślin. Jak się jednak okazuje, nie jest to jedyny cel w jakim Rollason przybył w góry. Doktorek wszedł również w konszachty z niejakim Tomem Friendem, którego wielkim marzeniem jest pochwycenie legendarnego Yeti. Awanturnik wraz z ekspedycją odwiedza klasztor, by już z Rollasonem za przewodnika wyruszyć na polowanie.

 

 

We wszelakich rankingach i zestawieniach film figuruje jako horror, ale śmiało można podciągnąć go pod thriller psychologiczny. Reżyser i jeden ze scenarzystów w jednym, Val Guest, zaserwował nam wspaniały pokaz konfrontacji ludzkich charakterów. Z jednej strony Friend – były przemytnik, szarlatan działający na zlecenie stacji radiowych oraz telewizyjnych, szukający taniej sensacji awanturnik, który nie cofnie się przed niczym byle tylko napełnić kieszeń pieniędzmi. Z drugiej strony Rollason – inteligent, naukowiec, szanujący naturę były alpinista. W tle przewija się również młody chłopak, Andrew McNee, owładnięty maniakalnym pragnieniem zobaczenia Yeti oraz Ed Shelley, typowy mięśniak, który najpierw strzela, a dopiero potem zadaje pytania.

 

 

Nie mogło oczywiście zabraknąć samego człowieka śniegu. Jednak ci, którzy oczekują makabrycznych ujęć gigantycznej małpy wywlekającej wnętrzności z Bogu ducha winnych naukowców, srogo się rozczarują. W filmie jedynymi zabójcami są ludzka głupota i chciwość. Postać Yeti służy jedynie do obnażenia negatywnych cech charakteru współczesnego człowieka, jest swojego rodzaju pryzmatem, filtrem, przez który należy spojrzeć na ludzką naturę.

 

 

Sam tytuł ma mocno ironiczny wydźwięk. Zmusza do zastanowienia się, kto tak naprawdę jest odrażający? Żyjący na szczytach himalajskich masywów owłosiony stwór, czy jakże ludzcy naukowcy, którzy pod pretekstem badań próbują go pojmać?

 

 

Podsumowując, „Odrażający człowiek śniegu” jest filmem wybitnym. Świetnie nakręconym, zmuszającym do refleksji na naturą człowieka, nad naszym postepowaniem jako gatunku. Z czystym sercem polecam go każdemu miłośnikowi horrorów inteligentnych, zawierających przesłanie, które pomimo ponad pięćdziesięciu lat nie przestaje być aktualne.

Komentarze

Świetny tekst, od razu zachęca do obejrzenia filmu. Fasoletti, marnujesz się przy opowiadaniach. ;)

Dzięki :)

Szkoda, że takich filmów już się nie kręci. Teraz wszystko (no, 99%) jest nastawione na widowiskowość i efekty specjalne.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

"Obcy: Przebudzenie" szedł właśnie w tym kierunku - chodziło o pokazanie, że prawdziwymi potworami są ludzie, bo z premedytacją czynią zło, a ksenomorfy to po prostu drapieżniki działające zgodnie z podstawowymi instynktami.

Świetna recenzja, nabrałam ochoty, by go wyszukać i obejrzeć. Było coś niesamowitego w tych latach 50-tych, skoro wywołały taką rewolucję w kinie. Bardzo lubię ten czas w kinie, filmy z "epoki" czy to europejskie czy amerykańskie są niesamowite. Pamiętam jakie niesamowite wrażenie zrobił na mnie przypadkowo odkryty film Na nabrzeżach z 1954 roku.

To fakt, że recenzja świetna. Film jednak nie ma szans się bronić przed wymaganiami współczesnej widowni. Kino mocno się rozwinęło. Po co wracać do takich starożytnych wynalzków? Z tym rozwojem kina nie chodzi tylko o efekty specjalne. Montaż i i inne elementy także poszły naprzód!

Może i fajnie jest obejrzeć coś na TCM (szczególnie, jak się zapali najpierw), ale to jednak nie są filmy porównywalne ze współczesnymi hitami.

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Dla mnie niektóre z tych filmów mają milion razy lepszy klimat niż współczezsne hity. No ale co kto lubi :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Absolutnie nie zgadzam się z rinosem. Co prawda przed wymaganiami współczesnej widowni, głównie nastoletniej wyrobionej na "Avatarach" i "Transformersach" to już ciężko obronić się nawet filmom kilanaście lat starszym, jak na przykład "Matrix" a co dopiero mówić o produkcjach z lat 60, 50 lub starszych. Nie zmienia to faktu, że w większości (co nie znaczy że wszystkie) dzisiejsze filmy nie mają nawet startu do tych starych perełek. I nie mam tu na myśli jedynie autorskiego kina ambitnego, jednak przeciętny, młody współczesny widz nie polubi nawet "Łowcy Androidów", "Obcego", "Terminatora" czy "Powrotu do przeszłości". A chyba obejrzenie takich "Gwiezdnych Wojen" to nie powrót do starożytnych wynalazków?

Swoją drogą, Fas, jak podobał ci się ten film, to polecam też "Dziwolągów" Toda Browninga. Też horror, który nie tak do końca jest horrorem. I posiada podobne cechy, począwszy od zwodniczego tytuły a skończywszy na samym przesłaniu.

"nie zgadzam się z rinosem", "nie zgadzam się z rinosem"...

Ale sam potwierdzasz to co napisałem.

"przeciętny, młody współczesny widz nie polubi nawet..."

O to właśnie mi chodziło! Wspólczesny widz ma dla "starego kina" tylko wyrozumiałość. Starsi z nas, oprócz wyrozumiałości, żywią także sentyment. 

Ja sam, co parę lat, lubię obejrzeć stare StarWarsy. Owcę od Androidów też lubię sobie obejrzeć.

A tymczasem i dla młodszych kino ma do zaoferowania co nieco. District9 bije na głowę wszystko co zrobiono SF (to moje prywatne zdanie), Incepcja to kawałek ambitniejszego kina (chociaż osobiście nie zniosłem montażu rodem z videoklipów).

I tak można wymieniać... zaraz... nie umiem wymienić więcej ciekawych, współczesnych filmów SF&F!

(Oczywiście, pomijając Władcę Pierścienic.)

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Sedno tkwi w tym, że "przeciętny, młody widz" nie musi sobie niczego dopowiadać i uzupełniać wyobraźnią, bo ma wszystko podane na tacy i doprowadzone do maksymalnej autentyczności. W dawnych filmach efekty specjalne były uboższe, ale za to niejednokrotnie dużo mądrzej stosowane. Pewne rzeczy wyglądały na ekranie znacznie gorzej, dlatego, aby osiągnęły odpowiedni efekt, twórcy filmów musieli lepiej budować napięcie, operować niedopowiedzeniami, sugestiami.

Osobna kwestia to estetyka tamtych czasów i obecna. Porównajcie sobie grafikę z tamtych czasów z obecną, wygląd urządzeń technicznych itp. Wyobraźnia ludzi w latach 50-tych operowała w zupełnie innych granicach niż obecnie i inne rzeczy na nią działały.

Nowa Fantastyka