- publicystyka: Wyrosłem na polskiej fantastyce – mówi czeski pisarz František Kotleta. Przeczytaj wywiad i fragment powieści!

publicystyka:

wywiady

Wyrosłem na polskiej fantastyce – mówi czeski pisarz František Kotleta. Przeczytaj wywiad i fragment powieści!

Rozmowa z Františkiem Kotletą, najpoczytniejszym pisarzem fantastyki w Republice Czeskiej ostatnich pięciu lat o jego pierwszej książce wydawanej po polsku rozmawia Natalia Długosz.

 

Natalia Długosz: W Polsce ukazała się Twoja powieść Underground. Jest to cyberpunk z przyszłości Pragi, odizolowanej od reszty świata, pełnej szaleństwa, seksualnych orgii, religii i śmierci.

František Kotleta: Te ostatnie kwestie nie tyle są typowe dla mojej książki, co dla ludzkości przez całe dzieje jej egzystencji, więc to, że się pojawiają w moim świecie przyszłości za jakieś 80 lat, jest całkiem logiczne. I chociaż zawsze wszystko kręci się w moich książkach wokół fabuły i postaci, Underground był dla mnie trochę inny, właśnie dlatego, że wyobrażałem sobie, co z ludźmi zrobią zmiany technoligiczne i społeczne. Co się stanie, gdy zdołamy wytworzyć w laboratoriach każde jedzenie, łącznie z mięsem, i to bez potrzeby dostarczania surowców, wtedy upadnie  handel międzynarodowy i potrzeba utrzymywania poprawnych stosunków z kimkolwiek oprócz nas samych. I co się stanie, gdy z powodu spadku liczby ludności w Europie miasta zmienią się w megapolisy, a wsię definitywnie się wyludnią, gdy z wielkich miast staną się samowystarczalne zamknięte kosmosy. I to wszystko ma miejsce w Undergroud.

 

 

ND: Łącznie z czesko-polską wojną o Śląsk...

FK: Pochodzę z pogranicza, więc Polskę mam za miedzą. Przed wejściem obu państw do UE, jeszcze w czasach studenckich, dorabiałem jako mrówka – to takie specjalne określenie celników na osoby, które całymi dniami człapały z Czech do Polski i przemycały odpowiednią ilość alkoholu do Polski, a z Polski papierosów. Różnica w podatku akcyzowym na oba towary spowodowała spory przyrost bogaczy po czeskiej stronie granicy. Poza tym oglądałem też polską telewizję, w której w czasach, gdy u nas leciały tylko komunistyczne seriale i ponure wiadomości, wyświetlano westerny i kreskówki dla dzieci. Jeszcze dziś potrafię wymienić po polsku wszystkie postacie ze Smerfów.

 

ND: A co z tą wojną?

FK: Jestem wielkim sympatykiem tego waszego kraju na północ od nas, dlatego tym bardziej postrzegam polsko-czeskie relacje realnie. Jesteśmy jak wiecznie skłóceni kuzynowie, którym do siebie blisko jak mało komu, których łączy podobieństwo języków, ale to nam nigdy nie przeszkadzało kopnąć w kolano tego drugiego, gdy tylko nadarzyła się okazja. Myślę, że chodzi tutaj o podobieństwa cech narodowych i narodowych traum, jak choćby postępowanie z mniejszościami na terytoriach naszych państw. Te podobieństwa, to jest właśnie to, co nam w sobie nazwajem naprawdę przeszkadza. Nie jesteśmy ani tacy sami, ani wystarczająco obcy, by być dla siebie interesujący i sexy. Tragedia czeskiej polityki od średniowiecza aż po dzis dzień tkwi w nieumiejętności budowania z Polską bezpiecznych i solidnych stosunków. Nie sądzę jednak, by to mogło się zmienić. Raczej znowu będziemy rzucać w siebie granatami z dwu brzegów Olzy.

 

ND: Co Ci się w Polsce podobało, poza Smerfami?

FK: Oczywiście fantastyka. Czechy to był pierwszy kraj, w którym, poza Polską, Sapkowski zdobył największą popularność. Do dziś pewnie sprzedawczyni z opawskiej księgarni ma po mnie traumę, bo co tydzień przychodziłem pytać, czy mają już nową część sagi o Wiedźminie. W ostatnich dwudziestu latach zakreśliło się u nas szerokie pole polskich pisarzy fantastyki – Kochański, Ziemkiewicz, Pilipiuk, Lewandowski i mnóstwo opowiadań innych polskich autorów, którzy mieli wpływ na rozwój współczesnej czeskiej fantatsyki, w tym także i na moją twórczość.  Tu mam na myśli też klasykę – Zajdla czy Lema. Dziś konkurują z nimi dość liczni autorzy ze Stanów Zjednoczonych, ale tak się dzieje chyba wszędzie.

 

ND: Powieść Underground jest wielowymiarowa, to nie tylko wielkie przygody, humor i zwariowana sceneria. Twoje wcześniejsze książki są też dosyć szalone, pełne humoru i akcji. W końcu pierwsza saga, która w Czechach przyniosła Ci sukces, opowiada o walce wampirów z kosmitami, toczonej o dominację nad planetą Ziemia.

FK: Lubię się bawić, a i chętnie zabawiam swoich czytelników. Chcę, żeby ludzie się śmiali, czytając moje książki, przeżywali przygody, żeby po prostu przeniknęli do jakiegoś zwariowanego świata zwariowanych bohaterów. Nieco więcej przemycam dla tych, którzy chcą to odkryć. Nie lubię literatury, która się sili  na pokazywanie wyższości intelektualnej autora  i ma nieodpartą potrzebę wygłaszania kazań i wygrażania. Gdy mogę zastrzelić kosmitę, jedząc przy tym bigos, jestem najszczęśliwszym pisarzem na świecie.

 

********* 

 

 

INFORMACJE O KSIĄŻCE

 

Powieść Františka Kotlety rozgrywa się w Boże Narodzenie roku 2107 w Pradze – gigantycznym megapolis. Republika Czeska, po wojnie toczonej z Polską o Śląsk, rozpada się. A Praga, znajdująca się pod dominacją właścicieli najpotężniejszych firm, ufortyfikowała się przeciwko reszcie świata. Wszystko, czego mieszkańcy miasta potrzebują, produkowane jest w praskich laboratoriach lub fabrykach, a to, co dzieje się poza granicą Pragi City nikogo nie obchodzi, bo miasto ma wystarczająco dużo własnych problemów. Jak choćby kult cybernetycznych czarodziejek, który przenika głęboko do serc mieszkańców miasta, podczas gdy czarodziejki ktoś zaczyna zabijać. O ich ochronę zatroszczy się weteran wojny czesko-polskiej, były policjant Vachten. Ta misja zaprowadzi go do bogactwa najwyższych pięter drapaczy chmur i sparszywiałego podziemia (gdzie zawsze można zarobić, pozwalając sobie dorobić trzy penisy).

W 2020 roku „Underground” był najlepiej sprzedającą się powieścią fantastyczną na czeskim rynku wydawniczym. Pierwsza książka Františka Kotlety tłumaczona na polski.

Tłumaczenie z czeskiego: Ilona Gwóźdź-Szewczenko

Strony: 328

Wydawnictwo: Silesia Progress

Książka dostępna w wersji drukowanej, e-book i audiobook.

 

František Kotleta – Ziomal z Sudetów, czyli polsko-czeskiego pogranicza. W młodości szmuglował z Czech do Polski wódkę i absynt, a w drugą stronę papierosy. Z tamtych czasów pozostała mu nie tylko wiedza, jak nazwać te towary, ale w pamięci zachował tak użyteczne zwroty, jak „Uwaga, celnicy!” albo „Gdzie jest moja kasa, koleś”. Długoletni dziennikarz. Pod prawdziwym nazwiskiem – Leoš Kyša – para się popularyzacją wiedzy, jest autorem scenariusza długometrażowego filmu dokumentalnego o sławnym śląskim astrofizyku, Jiřím Grygarze. Pod pseudonimem František Kotleta pisze książki sci-fi i fantasy. Już pierwsza powieść tego autora „Bratrstvo krve” uczyniła z niego najpoczytniejszego pisarza czeskiej fantastyki. Pomysły Kotlety bywają naprawdę szalone. Dla przykładu w powieści „Bratrstvo krve” o władzę nad Ziemią wojują wampiry i kosmici, z kolei w  „Perunova krev” oddział mafiosów przeciwstawia się słowiańskim bóstwom.  Niekiedy fabuła bywa mniej skomplikowana, jak w serii „Spad”. Tam grupa weteranów po trzeciej wojnie światowej musi stawić czoło szalonemu kultowi Měnitelů (Zamieniaczy), którzy chcą położyć kres istnieniu ludzkości.

 

********* 

 

FRAGMENT POWIEŚCI

 

Wlazłem do U-metra. Śmierdziało tam tak samo jak zawsze. Oparłem się o plastikowy słupek i rzuciłem okiem na poprzylepiane na nim karteczki z wiadomościami. Metro było ich pełne, podobnie jak ludzi, którzy spali na siedzeniach lub pod nimi. Kiedy po zakończeniu wojny dowlokłem się do Pragi, też przez jakiś czas w nim mieszkałem. U-metro jeździło za darmo. Każdy, kto żył na dnie lub jeszcze głębiej, mógł z niego korzystać. Wspaniały gest troski Rady Korporacji o mieszkańców najszczęśliwszego miasta świata. Jeśli dla kogoś przypadkiem nie byłoby to wystarczająco jasne, mrugało to w feedzie CN dość często. City News dla pewności leciały w każdym wagonie w dwóch miejscach. Obraz był wyświetlany na tylnej szybie, a następnie holograficznie na suficie. Z głośników w całym pojeździe dobiegał głos prezenterki, która zapowiadała, co nowego wydarzy się w wieczornych serialach, a pod tym leciały nagłówki z wiadomościami. Ignorowałem to, jak większość pasażerów. Tylko jeden facet z głową na wpół ogoloną i z tatuażem Rycerzy Piekielnej Strzały gapił się na to z zainteresowaniem. Najwyraźniej zapodał sobie piekielny strzał. Wolałem poprzeglądać wiadomości poprzyklejane na słupku.

 

Wesoła Molly! Obsłużę każdego. Mam dwie cipki. Nie poznasz, która jest sztuczna! Każdego wieczoru stoję na rogu Příbramskiej i Krushakovej.

 

VEP zrobi ci pranie mózgu. Zaprogramują cię tak, abyś zabił swoje dziecko. Mnie się to stało!

 

Cybernetyczny seks! Stacja metra Zwycięstwo, firma „U niedźwiadków” oferuje cyberpukanko i nielicencjonowane cyberprostytutki! Taniej nigdzie nie znajdziesz!

 

Rekrutuję ludzi na budowę. Finansowane przez ARKAS. Szukaj Gejzy. Podziemie Vladislavskie 4567.

 

Podczas czytania w oczach ciągle migotał mi feed CN: „Rada przyjęła plan poprawy życia mieszkańców miasta. Wyższe emerytury dla każdego, kto przepracuje 20 lat w korporacji. Burmistrz przyjął plan z entuzjazmem!”. Starałem się nie zwracać na to uwagi, ale transmisja była stale ulepszana, aby nikt nie mógł jej nie zauważyć, i z całej siły błyskała mi po siatkówce oka, i ze wszystkich sił ryczała w uszach. Ale ludzki mózg i tak zawsze wyprzedza technologię i uczy się ignorować to, co mu nie leży. Udało mi się to wszystko jakoś zepchnąć w tło i skupić się na ogłoszeniach. Pozostali pasażerowie byli w podobnej sytuacji, też woleli czytać wiadomości na karteczkach, w tym szalone rewelacje, teorie spiskowe i rozliczenia między byłymi kochankami. Niektórzy desperaci przyłączali nawet mały pornonadajnik, który wyświetlał domowe filmiki porno (tym, którzy chcieli i tym, którzy nie chcieli), w których główne role grali ci, którzy byli celem papierowych oszczerstw. Możliwe, że niektóre kawałki były nawet prawdziwe. Może i tak. Jednak nikt już w to nie wierzył i w tym był problem. Wszystko jest kłamstwem. Wszystko. Nikt nie wierzył już w to, co czytał, co słyszał, ani nawet w to, co widział. Zrobienie filmiku o tym, jak burmistrz Sierbach zabawia się z psem, nawet mnie zajęłoby nie więcej niż minutę. W sieci można było znaleźć do tego kilkanaście programów, które były ciągle udoskonalane. W przeciwieństwie do filmików, te papierowe ogłoszenia robiły wrażenie prawdziwych. Ktoś prawdziwy, ktoś konkretny, musiał wziąć do ręki kawałek czegoś, a innym czymś coś na nim napisać, podczas gdy w sieci to mógł być program, wirus, albo ktokolwiek, kto kontrolował sieć, to znaczy Pranet, czyli praski Internet. A potem musiał tu przyjść i przykleić tę rzecz. Było w tym coś prawdziwego.

– Hej, stary, zeskanowałem cię i twoje zdrowie jest na poziomie C4. Dołącz do Agencji Bezpieczeństwa! Zarobisz kupę koron!

Odwróciłem się w kierunku, skąd dobiegał głos. Należał do małego drona, na którym odznaczał się emblemat Bezpieczeństwa. W pewnym sensie były to miejskie jednostki policji, ale opłacało je pięć korporacji, które kontrolowały większość praskich biznesów i tworzyły Radę Korporacji. Radę, która właściwie rządziła miastem. Z reguły wszystko, co wymyśliła Rada, składająca się z dyrektorów DEZATEG-u, VEP-u, ARKAS-u, PRAGUETECH-u i GEZ-u, burmistrz już tylko zatwierdzał. Tym sposobem Dieter Sierbach rządził formalnie Pragą od dwudziestu lat. Co pięć lat wygrywał wybory elektroniczne z przewagą dziesiątek procent. Ale w życiu nie spotkałem nikogo, kto głosowałby w wyborach online. Nikt z mojego otoczenia nie wierzył, że wypełnienie dwóch pól na monitorze może cokolwiek zmienić.

– Hej, stary, wiem, że masz dobry słuch, więc nie ignoruj mnie. Agencja Bezpieczeństwa daje pięćdziesiąt koron za rekrutację. Zapewni ci też mieszkanie i bilet na S-metro!

– Pierdol się – warknąłem i walnąłem ręką w dron. Odleciał na metr ode mnie, po czym znowu ustabilizował się w powietrzu, zabrzęczał wściekle i zaczął dręczyć młodego chłopaka, który ostentacyjnie drapał się po jajach. Miał na uszach gigantyczne staromodne słuchawki, więc nie zwracał uwagi ani na CN ani na rekrutacyjnego drona, który agresywnie krążył mu przed oczami.

Wysiadłem z U-metra na stacji Veleslavín. Porządnie odetchnąć mogłem dopiero po półkilometrowym przedzieraniu się pomiędzy barakami i przybudówkami, które powstawały w tym ciągle rozrastającym się podziemiu dla wciąż napływających nowych mieszkańców. Bez względu na to, czy pochodzili ze wsi, czy nie, życie na poziomie S było dla nich zbyt drogie. Poziom S zaczynał się tak około dwudziestego piętra praskich drapaczy chmur. Prowadziła tamtędy ekspresówka i S-metro. Co więcej, czasami było stamtąd widać prawdziwe niebo. Niżej nie można go było zobaczyć już praktycznie nigdy. Chociażby dlatego, że przyćmiewały go wszechobecne oświetlenia fluorescencyjne. „Darmowe światło dla wszystkich mieszkańców poziomu U. Tylko dzięki Radzie Korporacji!” zamrugało od czasu do czasu na feedzie CN.

Przedarłem się przez uliczki tak wąskie, że mogłaby nimi przejechać co najwyżej riksza, aż wreszcie wydostałem się z metra na ulicę. Wyglądało tutaj tak samo jak pod ziemią i śmierdziało podobnie, ale każdy, kto tu mieszkał przez kilka lat, wiedział, że wyszedł z totalnego gówna w codzienne gówno dnia codziennego.

Zadźwięczał mój zegarek komórkowy. Nie odebrałem telefonu, ale wkrótce pojawił się hologram gęby Adama. Chłopaki z Bezpieczeństwa to umiały. Po prostu sami odbierali telefon. Człowiek nie mógł ich zignorować.

– Kurwa, kutasie, mam tu zgłoszenie, że zaatakowałeś nasz dron rekrutacyjny! – zaryczał.

– Są coraz bardziej agresywne. Mało mi nie wleciał do ucha – odpowiedziałem.

– Gówno. Mam nagranie – oświadczył i puścił nagranie mnie samego sprzed dziesięciu minut.

Milczałem. Adam mnie wkurzał. Nagrywał mi interesy i myślał, że jestem „jego człowiekiem”. Byliśmy razem na wojnie. Nawet w jednej jednostce – żandarmerii wojskowej. Ale podczas gdy on wypełniał papiery, siedząc bezpiecznie na tyłach, mnie wysłali na pierwszą linię i jakoś tak się zdarzyło, że miał wtedy miejsce ostatni prawdziwy polski atak, a ja utknąłem okrążony z K22, z walizką dowodów i przenośnym wykrywaczem prawdy.

– Słyszysz mnie, kurwa? Pracujesz dla mnie. Twoja wpadka jest moją wpadką – ciągnął dalej w zegarku hologram Adama.

– Nie pracuję dla ciebie. Po prostu mnie najmujesz, a to jest różnica, kapitanie – odparłem spokojnym głosem i spojrzałem na ekran CN. Na nim właśnie Albert Viktor, szef Rady Korporacji otwierał nowy szpital gdzieś w okolicy stacji S-metra Kolín. Obok niego stał jego syn o tym samym imieniu oraz żona. Mogła mieć około siedemdziesiątki, ale dzięki operacjom plastycznym i terapii genowej wyglądała na dwadzieścia. Z kolei dyrektor DEZATEG-u pielęgnował swój wizerunek charyzmatycznego, nieco posiwiałego mężczyzny po pięćdziesiątce.

– Usunę to, kurwa, ale nie sprawiaj więcej kłopotów. Z Kiełbaską dobrze się spisałeś, ale za tę akcję obcinam ci dziesięć procent z uzgodnionej premii – oświadczył zrezygnowany bezpieczniak i wyłączył się.

– Ty fiucie! – Splunąłem, a kiedy zniknął, przyspieszyłem. Zmierzałem w stronę Czerwonego Wzgórza. Wcześniej była tam też stacja metra, ale ludzie zbyt szybko i w niekontrolowany sposób dostawiali wokół niej kolejne przybudówki, aż trzy lata temu zawaliła się. Była z tego niezła zadyma. Bezpieczeństwo aresztowało każdego, kto mieszkał w okolicy, a większość z tych, którzy mieszkali w tym rejonie, już nie wróciła. Mówiono, że przenieśli ich gdzie indziej – na peryferie miasta, gdzie był problem z dostawami i ludzie z poziomu U harowali w fabrykach sztucznego mięsa, żeby coś z tego włożyć do własnego żołądka. W każdym razie stacja metra Czerwone Wzgórze zniknęła ze wszystkich przewodników, wykazów połączeń, z sieci zniknęła także każda wzmianka na jej temat. W takich sprawach Rada była niezwykle skuteczna. Dlatego nikt nie ufał sieci. To była oficjalna, czysta piękna tablica informacyjna. Nawet porno było na niej jakieś takie zbyt błyszczące.

Na CN pojawiła się reklama: „Nowe Wesołe Kiełbaski! W składzie jeszcze więcej prawdziwego kurczaka! Wesołe Kiełbaski de luxe od koncernu ARKAS!”. Pan Kiełbaska tańczył tam z butelką Keczupu, tak jakby jego pierwotny właściciel nie skończył z przestrzeloną czaszką. ARKAS był naprawdę szybki w przejęciu. Przypuszczam, że gdybym teraz w sieci wyszukał firmę „Wesołe Kiełbaski”, to prawdopodobnie to konsorcjum widniałoby jako właściciel marki od samego początku. Komu teraz będzie obciągać kiełbaskę pani Kiełbaskowa, nie miałem pojęcia i nic mnie to nie obchodziło. Wierzyłem, że jej idealny tyłek nie zginie w tym świecie.

– Ej, proszę pana, może ma pan ochotę na Wesołą Kiełbaskę? Mamy je teraz w promocji, zanim przywiozą nam wersję de luxe. Kupuj, bo już ich nie będzie! – krzyknął do mnie Murzyn z budki. Stało przy niej dwoje dzieci, które ładowały w siebie hot dogi z ketchupem.

 

*  *  *

 

Wolałem przyspieszyć i zatrzymałem się dopiero przy Kafejce Krwawego Alego. Ali był Persem i prowadził tu kawiarnię, gdzie robił kawę ze wszystkiego, co możliwe, nawet z prawdziwej kawy. Chociaż nie miał tego w ofercie. Jedzenie z autentycznie naturalnych surowców można było sprzedawać wyłącznie na podstawie licencji wydawanej przez Urząd Burmistrza. Ale ja i Ali kumplowaliśmy się od wielu lat i należałem do jego stałych klientów. Kawiarnia była zrobiona ze starego autobusu. Kawałek stąd miał piwnicę, w której uprawiał hydroponicznie kawowce i prażył najlepszą kawę, jaką kiedykolwiek piłem. Nie miałem pojęcia, skąd brał wodę. Woda była powodem, dla którego nikt bez licencji nie mógł produkować żywności w tradycyjny sposób. To była najdroższa i najcenniejsza rzecz, jaką miała Praga. I jak na europejskie standardy miała jej dużo. Dlatego tak wielu ludzi przeprowadziło się tutaj w ciągu ostatnich dwudziestu lat, sprzedając wszystko, co mieli, tylko po to, by kupić obywatelstwo. Większość żywności była produkowana przemysłowo na bazie hodowli laboratoryjnej – a żywność naturalna, przynajmniej taka, która zawierała chociażby częściowo prawdziwe mięso lub warzywa, była warta fortunę. Dlatego też różne bystrzachy szukały sposobów jak na tym zarobić. Kiełbaska z całą pewnością nie był ani pierwszy ani ostatni.

– Zbożową z? – zapytał mnie Ali, kiedy oparłem się o ladę. Usiadłem na skórzanym siedzeniu, które pozostało tu z oryginalnego autobusu i skinąłem głową. „Zbożowa z” była kodem dla prawdziwej kawy. Wyciągnąłem nogi i rzuciłem koszulę przez oparcie. W knajpce siedzieli tylko dwaj kolesie, którzy popijali zamiennik kawy w formie instant od firmy Wesoły Murzynek, a za nimi trzy starszawe damy nabierały powoli łyżeczkami z kopca bitej śmietany. Wnioskując z ich rozmarzonych spojrzeń, prawdopodobnie wspominały stare czasy.

– Na Minę? – zapytał Ali, stawiając przede mną prawdziwą kawę. Wdychałem jej odurzający zapach. Właściwie to nie miałem ochoty na kawę. Ale musiałem poczuć coś innego niż gotowane ludzkie mięso i smród U-metra.

– Lepiej nie, i tak jestem jej winny więcej, niż wymaga tego przyzwoitość. – Pokręciłem głową i rzuciłem pięćdziesiąt halerzy na stół. Można było za to kupić jedzenia na tydzień, ale ta kawa serio była tego warta. Ali szybko schował monetę do kieszeni i w zamian rzucił mi na stół małą papierową ulotkę.

 

Północny rytuał cybernetycznych czarodziejek!

Sobota 14. grudnia w zamkniętym metrze na Czerwonym Wzgórzu!

 

– Ile ci płacą? – zapytałem.

Halerz za dziesięć ulotek. Ale połowę i tak wyrzucam do kosza. Daję to tylko ludziom, którzy tego zaraz nie wypaplają bezpieczniakom – szepnął.

Wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę i podpaliłem ulotkę. Raz dwa spłonęła, a popiół spadł na podłogę.

– Nie będzie ze mnie pociechy. Kiedy poczuję nudę, skoczę do Wesołej Molly. Podobno teraz ma dwie cipki – odpowiedziałem i ponownie wciągnąłem w nozdrza aromat prawdziwej kawy.

– Phi, Jaśmina ze stacji metra Kolbenova ma trzy cipki i dwa otwory analne. Kuzyn przeleciał je wszystkie. Mówi się na to „złota piątka Jaśminy – zachichotał Ali, a potem odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Do drzwi ładował się właśnie Jezus. Miał na sobie tradycyjne czerwone ubranie Mikołaja, czapkę z dzwoneczkami, a w ręce duży krzyż z laminatu.

– Zakaz żebrania – powiedział do niego Ali i zastąpił mu drogę.

– Hou, hou, hou, wesołych świąt Bożego Narodzenia, zbieram na sierotki – kontynuował odważnie Jezus.

– Jestem buddystą i sierotki mnie nie interesują, chyba że mają czternaście lat i sztuczne cyce jak donice. Spadaj stąd, Jezusie, żebym ci nie wsadził tego krzyża w dupę – powiedział Ali groźnym tonem. Wyglądał przy tym jak Poncjusz Piłat i Judasz razem wzięci. Zbawiciel się poddał i wycofał się z drzwi autobusu.

– Że też nie jest mu w tym gorąco – westchnąłem. Było prawie dwadzieścia stopni. Dość ciepło jak na grudzień. Zazwyczaj w tym czasie było około piętnastu, a ludzie nie śmierdzieli tak bardzo jak latem, kiedy to na dole na poziomie U było około pięćdziesięciu stopni.

– Niczego pod tym nie ma. Widziałem go wczoraj jak pokazywał kutasa damom, co przychodzą do mnie na kakao z bitą śmietaną. – Ali machnął ręką, a ja dopiłem swoją kawę. Po raz ostatni zaciągnąłem się zapachem skorupy zasychającej wewnątrz kubka, postawiłem go na stole i żegnając się milcząco, wyszedłem. Do domu nie miałem dalej niż dwie ulice i dobre trzy, może cztery zdrowaśki.

 

 

Komentarze

Nowa Fantastyka