- publicystyka: MARVEL VS DC – najlepsi wrogowie [artykuł z "Nowej Fantastyki"]

publicystyka:

artykuły

MARVEL VS DC – najlepsi wrogowie [artykuł z "Nowej Fantastyki"]

Na polu superbohaterskiej bitwy prym już od przeszło pięćdziesięciu lat wiodą Marvel i DC – znakomity przykład „najlepszych” wrogów, którzy niby chcą się pozabijać, ale równocześnie nie mogą bez siebie żyć.

 

Uwaga! Autorem tekstu, który ukazał się w numerze 5/2018 Nowej Fantastyki jest Radosław Pisula!

 

Ich batalie zachwyciły dziennikarza Reeda Tuckera na tyle, że napisał o książkę Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC, która właśnie debiutuje na polskim rynku. Tuckera do spisania historii rywalizacji dwóch wydawniczych gigantów skłoniło przede wszystkim to, co zobaczył w Internecie po premierze Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – filmu niezbyt udanego, który stał się chłopcem do bicia dla fanów rozwiniętego Marvel Cinematic Universe, ale miał także swoich zaciekłych obrońców, uznających film Snydera za arcydzieło. I często sednem takiej opinii było tylko to, że występują w tej produkcji najwięksi herosi z DC Comics, co wyraźnie pokazuje, jak rozwinięta jest to popmitologia. I nic dziwnego, bo bez Supermana i Batmana wielki kinowy pochód Marvela nie miałby dziś racji bytu.

 

Ameryka potrzebuje bohaterów

 

DC rozpoczęło życie pod szyldem National Comics Publications w 1934 roku i było pierwszym amerykańskim wydawnictwem, które postanowiło prezentować czytelnikom premierowe opowieści komiksowe, niebędące tylko przedrukami gazetowych pasków. Przez pierwsze lata projekt rozwijał się jednak dosyć wolno, a przełomem okazał się oczywiście debiut Supermana na łamach „Action Comics” #1 (1938). Ostatni syn planety Krypton był czymś zupełnie unikatowym na rynku – ubrany w pstrokaty uniform imigrant z kosmosu, posiadający niezwykłe moce i czyste serce (chociaż przetrącał szczęki na prawo i lewo), różnił się zdecydowanie od detektywów w prochowcach czy ganiających za Indianami kowbojów. DC Comics z miejsca zaczęło eksploatować potencjał nowej mody – szczególnie, że prawa do bohatera nabyło od jego ojców, Jerry’ego Siegela i Joego Schustera, za marne sto trzydzieści dolarów. Rynek zalali kolorowi bohaterowie, którzy stali się ulubieńcami żołnierzy na froncie II wojny światowej (podnosząc ich morale) oraz oczywiście dzieciaków, bardzo potrzebujących niezniszczalnych symboli w USA po wielkim kryzysie. DC Comics (będę używał tej nazwy, żeby nie wprowadzać zamętu, chociaż oficjalnie przyjęto ją dopiero w latach 70.) szybko zamieniło się w prężnie działającą korporację, której najwięksi bohaterowie jako jedyni zachowali ciągłość publikacji serii w czasie wojny.

 

 

Na przeciwnym biegunie był wówczas protoplasta Marvela, czyli Timely Comics, założone w 1939 roku przez Martina Goodmana. Ten rok nie jest przypadkowy, bo Goodman zobaczył w szturmujących rynek przygodach Supermana szansę na spory zysk i szybko zaprzągł scenarzystów do tworzenia superbohaterów, będących często kopiami tego, co już się pojawiło w DC Comics (chociaż udało im się wyprzedzić konkurencję na polu „wodnego” herosa ‒ władca Atlantydy Namor zadebiutował chwilę przed Aquamanem).

W latach 40. i 50. o żadnej wojnie jeszcze mowy nie było ‒ DC niepodzielnie rządziło, a Marvel powoli dogorywał i już po paru latach przesiadł się na serie westernowe, romanse oraz kryminały. Do dzisiaj jedynym rozpoznawalnym na skalę światową herosem z tamtych czasów pozostaje Kapitan Ameryka. Co ciekawe, w pewnym momencie ledwo zipiące Timely zostało uratowane przez… DC, które zgodziło się na dystrybucję ich tytułów swoimi kanałami, jeśli tylko ograniczą liczbę wydawanych miesięcznie periodyków do kilku. Nie wiedzieli jeszcze, że właśnie dokarmiają bestię.

 

Garnitury kontra hawajskie koszule

 

Marvel wszedł w lata 60. z wykopem. DC udało się nieco wcześniej doprowadzić do odrodzenia superbohaterów z pomocą debiutu nowego Flasha (Barry’ego Allena), co rozpoczęło w 1956 tzw. Srebrną Erę komiksu, ale to właśnie Marvel (już pod tą nazwą) miał im szybko napsuć krwi, całkowicie zmieniając zasady gry. Zresztą to było prawdziwe zderzenie nieba z ziemią: DC było w tym czasie sztywną korporacją, nastawioną na produkowanie prostych i kuriozalnych fabuł dla małolatów. Scenarzysta Gerry Conway opowiadał po latach, że w wielkiej, sterylnej siedzibie wydawnictwa każdy musiał chodzić w garniturze i pod krawatem, a wszystko tam wyglądało jak plan serialu Mad Men.

Biuro Marvela było wówczas małą klitką, gdzie przesiadywali ludzie zatopieni w kontrkulturze, w powyciąganych swetrach, pragnący przede wszystkim opowiadać ciekawe historie. Stan Lee i Jack Kirby postanowili wyrwać się z kajdan prostackich opowiastek i sprowadzić herosów do poziomu ludzi – ich receptą na sukces było to, że w przeciwieństwie do bogów kroczących pośród ludzi, jakimi byli Superman, Wonder Woman czy nawet latający wtedy po kosmosie Batman, szwadron postaci Marvela składał się przede wszystkim ze zwykłych śmiertelników, którzy przypadkiem stali się herosami. Jasne, Peter Parker chodził po ścianach, ale czytelników równie mocno interesowały jego problemy w szkole. Podobnie było z rodzinną Fantastyczną Czwórką czy wykluczonym społecznie Hulkiem – prawdziwą zagwozdką dla psychologów. DC nagle zobaczyło, że ktoś im zjada tort i nie umiało na to zareagować. W efekcie scenarzyści z DC, starając się dotrzeć do młodych czytelników zafascynowanych swojskością herosów Marvela, nagle zaczęli pisać postacie mówiące kuriozalnym „młodzieżowym” slangiem, a Lois Lane potrafiła nawet w jednym z komiksów… zmienić kolor skóry na czarny, w pokracznej próbie pozyskania nowej grupy czytelników.

 

Szpile i szpileczki

 

Tym sposobem Marvel zagarnął dla siebie większą część rynku, a ta sinusoidalna relacja, w której okresowo zawsze jedno z wydawnictw wyraźnie przoduje, utrzymuje się do dzisiaj. DC zauważyło wroga i zaczęły się ich pierwsze wyraźniejsze scysje. Wyraźnym sygnałem do podkładania sobie świń było przejście legendarnego Jacka Kirby’ego – ojca m.in. Hulka, Thora czy Kapitana Ameryki – z Marvela do DC w 1970 roku, gdyż czuł się niedoceniany przez wydawnictwo, a także irytowało go zachowanie Stana Lee, kombinującego i skupiającego na sobie pełną uwagę.

Kolejną kością niezgody był fakt, że DC zakupiło w 1972 roku prawa do postaci Kapitana Marvela (w latach 40. popularniejszego nawet od Supermana; jego fanem był sam Elvis Presley) od podupadającego wydawnictwa Fawcett Comics, ale nie mogło używać jego popularnego pseudonimu w tytule komiksu, gdyż Marvel z oczywistych względów zablokował taką możliwość. Seria o tym bohaterze pojawiła się w kioskach jako Shazam (magiczne słowo, ważna część mitologii postaci). Zresztą Marvel jeszcze wcześniej, bo pod koniec lat 60., stworzył swojego Kapitana Marvela, a potem co dekadę wydawał przynajmniej miniserię o tym tytule, żeby tylko utrzymać prawa do znaku towarowego. Jeszcze dziwaczniej wyglądała dosyć dziecinna kłótnia o postać Marvelowego Wonder Mana – DC Comics uważało, że w jakiś pokręcony sposób jest zbyt powiązany z ich Wonder Woman, przez co Stan Lee dla świętego spokoju kazał go uśmiercić. DC jednak chwilę później zastosowało podobny zabieg, gdyż zadebiutowała u nich Power Girl, a przecież ważną postacią Marvela był wtedy Luke Cage, czyli Power Man. Gdy Lee to zobaczył, kazał natychmiast przywrócić Wonder Mana do życia.

Największy ubaw w całej wojence mieli scenarzyści, którzy dla zgrywy potrafili nawet zaryzykować pracę: Steve Gerber prawie wyleciał z wydawnictwa, gdy bez zgody Lee wcisnął do Man-Thinga Wundarra – praktycznie dokładną kopię Supermana, nawet na polu kolorów kostiumu i genezy ‒ którego później Mark Gruenwald zmienił w… super-hipisa-Jezusa, Aquariana. Z drugiej strony barykady Bob Haney w swojej serii Brave and the Bold najpierw zmienił Batmana w Bat-Hulka, roześmianego i zdeformowanego troglodytę, a innym razem podczas bujania się na maszcie ten sam heros stwierdził, że robił takie akrobacje na długo przed tym strzelającym siecią „żółtodziobem Parkerem”.

 

 

Mimo tarć i zupełnie innego usposobienia (zabawowa ekipa Marvela, na czele z Lee, nieustannie zaczepiała DC m.in. w odpowiedziach na listy od czytelników) w końcu Marvel i DC wydały wspólnymi siłami w 1975 roku… komiksową adaptację filmu „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, do którego każde z nich dziwnym zbiegiem okoliczności miało prawa w innej formie.

Ta niespodziewana akcja stała się podstawą pierwszej znakomitej super-współpracy. Superman vs. The Amazing Spider-Man (1976) doprowadziło do przebojowego spotkania dwóch najpopularniejszych w tym czasie postaci komiksowych – zrobionego z gracją i „naciskającego wszystkie właściwe przyciski” wywołujące aprobatę fanów. Mamy tutaj początkowy brak zrozumienia i bitkę między bohaterami (Pająk prawie pogruchotał sobie ręce o tors Supermana), połączenie sił Doktora Octopusa z Lexem Luthorem, wspólne przetrzepanie im skóry przez bohaterów i w końcu idealne podsumowanie, jakim jest podwójna randka Clarka Kenta/Lois Lane z Peterem Parkerem/Mary Jane. Pokłosiem tego całkiem udanego projektu – wydanego zresztą w większym, prestiżowym formacie – była kontynuacja Superman and Spider-Man (1981), dziwaczne zestawienie herosów (drugich pod względem popularności) w Batman vs. The Incredible Hulk (1982), gdzie Mroczny Rycerz pokonał zielonego giganta dzięki gadżetom i… ciosowi karate, czy w końcu The Uncanny X-Men and The New Teen Titans (1982). Podsumowaniem kasowego trendu miało być spotkanie na absolutnym szczycie – Avengers z Justice League – jednak wydawnictwa nie mogły dojść do porozumienia, przerzucały się winą za coraz większą zwłokę, aż w końcu wspólne projekty zostały odłożone na ponad dekadę. Nic dziwnego, skoro sam Stan Lee twierdził, że ciekawsze niż walka bohaterów było starcie firm o tantiemy.

           

 

W kupie siła

 

Lata 80. upłynęły względnie spokojnie. W tym czasie DC wychodziło na prowadzenie w multimedialnej walce – Marvel za czapkę śliwek rozdawał licencje na filmy ginące jeszcze w powijakach, natomiast DC udowodniło, że człowiek potrafi latać, dzięki serii filmów z Supermanem. Zmiażdżona przez krytykę pierwsza (naprawdę, to nie żart) wysokobudżetowa adaptacja komiksu Marvela ‒ Kaczor Howard (1986) ‒ nie stała nawet kilometr od nadchodzącego wielkimi krokami burtonowskiego Batmana, który zmienił sposób opowiadania o trykociarzach w kinie.

Ale wtedy właśnie, po dosyć mrocznym końcu dekady, nadeszły dziwaczne i boleśnie ekstremalne lata 90. – czas wielkich spluw i jeszcze większych mięśni, kiedy przechodziły najbzdurniejsze pomysły. Był to też dobry moment, żeby w końcu spróbować połączyć światy Marvela i DC w naprawdę wielkim projekcie, bo fani od lat domagali się odpowiedzi „kto wygra?”, parując postacie z obu wydawnictw. I tak też się stało, czego pokłosiem była miniseria Marvel vs DC (połowa numerów została wydana jako DC vs Marvel) z 1996 roku, gdzie oba światy zderzyły się już bez ceregieli poprzez machinacje potężnych bytów zwanych Braćmi, będących personifikacjami Marvela i DC. Bohaterowie rozpoczęli starcia w parach zbliżonych pod względem umiejętności, a przegrane uniwersum miało zostać zniszczone. Co ciekawe, wyniki walk zależały od głosowania czytelników, którzy znali pary z odpowiednim wyprzedzeniem i mieli dzięki temu wymierny wkład w fabułę. Z jedenastu batalii najciekawiej wypadła ta Batmana z Kapitanem Ameryką, ponieważ dwójka tłukła się w kanałach przez kilka dobrych godzin, a Nietoperz wygrał tylko dlatego, że Rogers został nagle podtopiony przez uderzenie wody.

Zwycięzcą serii pojedynków został, ze względu na wybory czytelników, Marvel (m.in. Lobo przegrał z Wolverine’em), ale uniwersum DC nie zostało zniszczone, ponieważ udało się wypracować kompromis, jakim było połączenie obu światów w jeden, co doprowadziło do jeszcze odważniejszego projektu – imprintu Amalgam Comics, na który składają się 24 komiksy, przedstawiające w dziwacznie zmiksowanym świecie przygody połączonych herosów, w takich opowieściach, jak np. Legends of Dark Claw (połączeni Wolverine + Batman), Super Soldier: Man of War (Cap + Superman), Doctor StrangeFate, Bruce Wayne Agent of S.H.I.E.L.D., Bullets and Bracelets (Wonder Woman + Punisher), Lobo the Duck, czy Iron Lantern.

 

 

Cała ta zabawa była spełnieniem wieloletnich marzeń fanów i finansowo wyszła wydawnictwom tak bardzo na plus, że w kolejnych latach udało się zrealizować kilka kolejnych wspólnych zeszytów (m.in. spotkanie Supermana z Fantastic Four, czy Batmana z Daredevilem, Punisherem, a nawet Spider-Manem), zaś podsumowaniem całego tego cyklu było w końcu długo wyczekiwane JLA/Avengers (2003–2004) – znakomity komiks Kurta Busieka i George’a Pereza, gdzie temu drugiemu udało się upchnąć WSZYSTKICH członków obu zespołów, jacy kiedykolwiek do nich należeli. To jednak był szczyt współpracy wydawnictw, bo znowu problemy z podziałem projektu zamroziły kolejne potencjalne kooperacje, których do dzisiaj nie widać na horyzoncie.

 

Dzisiaj walka trochę ustała, przynajmniej na polu komiksowym, gdzie słupki sprzedaży wyginają się w różne strony, zazwyczaj z przewagą Marvela. Jest to również zasługą faktu, że DC przeniosło siedzibę z Nowego Jorku do Burbank, żeby być bliżej statku-matki, czyli Warner Bros. i już nie mieszka z Marvelem praktycznie po sąsiedzku. Teraz batalia toczy się przede wszystkim na poziomie słupków w box office, gdzie Marvel Cinematic Universe – najbardziej kasowa seria w historii kina – zostawiła mocno zapuszczony świat DC daleko w tyle. A szkoda, bo lata temu wyrafinowanie we wbijaniu sobie szpil sprawiało, że oba wydawnictwa bardziej starały się walczyć o odbiorców. Ale skoro w przyrodzie nic nie ginie, to jestem przekonany, że miłosno-nienawistna relacja w końcu odżyje – i wszyscy wyjdą z tego silniejsi. A teraz polecam przeczytać „Mordobicie”, gdyż to fabuła może nawet ciekawsza niż nadchodzące starcie z Thanosem. Bo prawdziwa.

 

Uwaga! Autorem tekstu, który ukazał się w numerze 5/2018 Nowej Fantastyki jest Radosław Pisula!

Nowa Fantastyka