- publicystyka: Przemytnik frustracji

publicystyka:

Przemytnik frustracji

Sam nie wiem, co myśleć o tej książce. Nie zaprzeczę, że "Przemytnik Cudu" Jakuba Małeckiego wciąga. Nie zaprzeczę, że jest bogata – w myśli, obrazy, sugestie, nawet zapachy. Powiedziałbym nawet, że przekonuje do wizji miasta wypełnionego magią i zdarzeniami niesamowitymi. Niestety Poznań jest jedynym wiarygodnym bohaterem "Przemytnika". Pozostałe postacie pierwszoplanowe, mimo drobiazgowości i bogactwa opisu, sprawiają wrażenie spójnych i pełnokrwistych wyłącznie, gdy damy się ponieść fabule i czytamy rozpędzeni, bez zwracania uwagi na szczegóły. Jeśli tylko przystaniemy na moment i spróbujemy przyjrzeć się detalom, na jaw wyjdą niespójności i sprzeczności, które psują odbiór, podobnie jak odgłosy pracy projektora w kinie potrafią zniszczyć całą magię filmu.

 

Żeby nie być gołosłownym, przytoczę kilka przykładów – najbardziej jaskrawych, rzucających się w oczy problemów, które swoim hałasem i terkotaniem zepsuły mój odbiór i nie pozwalałaby zapomnieć w czasie lektury o tym, że siedzę w fotelu, że otaczają mnie ściany pokoju. Że czytam książkę.

 

Zacznijmy od Joasi, jednej z dwu pierwszoplanowych postaci, zahukanej, biednej dziewczyny, która ledwo wiąże koniec z końcem, sprzątając biura na kilku etatach i nawet już nie marzy o lepszym życiu. Cały wolny od pracy czas wypełnia jej opieka nad chorą na raka matką, która, zdegenerowana psychicznie, jakby przy okazji cierpiała na chorobę Alzheimera, nieustannie córkę poniża i obraża, zmieniając jej życie w piekło na ziemi. Praca sprzątaczki w biurze wielkiej korporacji nie daje nadziei na odzyskanie poczucia godności. Przeciwnie – samotne godziny spędzone na wykonywaniu nużących czynności za tych, którym się poszczęściło, zapewniają Joasi mnóstwo okazji do rozmyślań nad jej losem.

 

Czemu zatem, kiedy po drodze do pracy staje się świadkiem makabrycznej śmierci pod kołami tramwaju, Joasia nie poświęca odtąd koszmarowi ani jednej myśli, za to skupia się przez cały dzień jedynie na nadchodzącym spotkaniu z czarującym Bogdanem, którego spotkała na tym samym skrzyżowaniu, na którym zdarzył się wypadek? Można się spodziewać, że dziewczyna, która z ulżenia ludzkiemu cierpieniu uczyniła treść swojego życia (zamiast oddać matkę do szpitala, jak to jest w modzie i zwyczaju, opiekuje się nią przecież troskliwie) poświęci chociaż część swoich myśli koszmarowi, który rozegrał się na jej oczach. W końcu nie codziennie widzimy, jak tramwaj miażdży głowę człowiekowi, który jeszcze przed chwilą przebiegł tak blisko nas, że potrącił nas i popchnął na ziemię. Był tak blisko! Każdy zwyczajny człowiek jeszcze długo będzie widział makabryczną dekapitację – czy to w snach ,czy po zwyczajnym przymknięciu oczu. Tym bardziej wrażliwa dziewczyna, która nie ma przyjaciół, z którymi mogłaby całość przedyskutować do znudzenia, aż ostatnia kropla przerażenia i szoku wyleje się i oczyści umysł z koszmarnych wspomnień. A Joasia? Joasia zastanawia się wyłącznie czy przystojny Bogdan naprawdę chce się z nią umówić. Samotne godziny ze szczotką i mopem poświęca tylko rozmyślaniom nad szczęściem, jakie ją spotkało. Czyżby była aż tak płytka? Nie potrafię uwierzyć w tak wybiórczą empatię i wrażliwość. No, chyba że matką dziewczyna opiekuje się wyłącznie z wyrzutów sumienia i szczerze jej nienawidzi, ale ukrywa to przed czytelnikiem, chowając się za maską samarytanki.

 

Albo inna scena, gdy dziewczyna rozpakowuje zakupy, o których zapomniała na kilka dni. Nie dość, że biedna, uczciwa i do reszty etyczna dziewczyna, przyjmuje kartę kredytową nieznajomego i robi na jego koszt zakupy za kilka tysięcy złotych (jak bardzo to jest niewiarygodne, potwierdzi każdy znający jakąś biedną, skromną i uczciwą osobę), to jeszcze zapomina o produktach spożywczych, które z takim podnieceniem nabyła. Pozwolił im za to gnić całe dnie w papierowych torbach pozostawionych w przedpokoju. Jak to możliwe, że dziewczyna, która liczy każdy grosz i odmierza każdy gram kiełbasy, żeby przypadkiem nie zabrakło jej do pierwszego, nagle zapomina o takiej furze jedzenia? Owszem, kojarzy się to z bajkami, w których ktoś nagle wzbogacony dostaje małpiego rozumu i zaczyna zupełnie lekceważyć rozsądek, co zostanie słusznie ukarane w finale albo nawet wcześniej. Jednak Joasia zapomina o pozostawionej w cieple żywności, bo dalej jest sobą i wypełnia karnie polecenia swojej matki, poświęcając jej swój czas. Podejrzenia o poszukiwanie pretekstu do epatowania czytelnika (świetnym i obrazowym, przyznajmy) opisem gnijącej, zmarnowanej żywności same cisną się na myśl. Gorzej, że po dawce obrzydliwości czytelnik zostaje zaskoczony głęboką refleksją o sensie życia i źródłach szczęścia. Zupełnie niewiarygodną refleksją, dodajmy, bo i skąd klepiącej biedę dziewczynie miałoby przyjść do głowy, że najszczęśliwszy na świecie jest człowiek bezdomny, bo nie troszczy się o dobytek? Skąd miałaby wiedzieć, że "więcej" cieszy o wiele mniej, niż "trochę", a "mnóstwo" już nuży i pozbawia życie sensu? Skąd u niej refleksje znużonego życiem bogacza? Przecież ona nawet nie ma czasu, żeby czytać książki, z których mogłaby te myśli zaczerpnąć?

 

Podobnie niewiarygodny jest język, jakim Joasia relacjonuje zgromadzonym u tajemniczego Bogdana wybrańcom losu tragedię, jaką przeżyła kilkanaście lat wcześniej i która do dziś ją prześladuje – śmierć młodszej siostry. Śmierć przez Joasię zawiniona, dodajmy. Wypowiedź Joasi pełna jest obrazowych, malarskich nieraz porównań i opisów, jest spójna i uporządkowana, zupełnie nie przypominając relacji kogoś, kto musi przed tłumem nieznajomym obnażyć swoje wspomnienia, z którymi nie zdołał do dzisiaj dojśc do ładu, które męczą go i prześladują. Oczywiście nie oczekiwałem, że autor przytoczy wypowiedź dziewczyny ze wszystkimi szlochami i potknięciami, powtórzeniami i niespójnościami, których pełna byłaby taka spowiedź, o ile naprawdę mogłaby się zdarzyć. W końcu jest to opowieść, dzieło literatury, należy więc użyć odpowiednich środków literackich, nadać całości właściwą formę. Mówiąc wprost – należy wypowiedź Joasi zredagować, co też zapewne autor uczynił. Czemu jednak nadał jej postać wypracowania utalentowanego literacko licealisty, z nieodłącznym "Ten moment zapamiętam do końca życia" w finale? A przecież Joanna jest prostą dziewczyną, nieśmiałą, jak widzimy w innych okolicznościach. Co więcej, autor w innym miejscu przytacza słowa jąkającego się kaleki, całą stronę zapisując powtarzającymi się spółgłoskami w zdaniach typu "n-n-naprawdę n-n-nie w-w-wiedziałem [itd.]" Chętnie poznam osobiście osobę, która przebrnęła przez tę porcję tekstu bez bólu głowy albo nawet w ogóle przebrnęła. Bo spójrzmy prawdzie w oczy – tego się nie da czytać. Nie podejrzewam autora o niezrozumienie, że bohater powinien wypowiadać się w powieści językiem pasującym do niego. O co zatem chodzi? Niestety, nie umiem się domyślić.

 

Hubert, drugi bohater również miewa podobne problemy, ale przyznaję, że unikam młodzieńców, którzy spędzają cały wolny czas pijąc piwo lub imprezując i którzy nie potrafią sformułować zdania bez użycia wulgaryzmu. Być może właśnie dlatego nie potrafię ocenić, czy wiarygodne jest, że człowiek tego pokroju pierwszy raz słyszy o makabrycznych napaściach popełnianych w wielkim mieście od sąsiadów, podsłuchując ich przy pomocy rur kanalizacyjnych, a konkretnie leżąc w wannie z uszami pod wodą. Nie mają w Poznaniu telewizji ani bezpłatnych gazet? Plotek nie mają, rozmów przy kawie?

 

Więcej uwagi niż Hubertowi, typkowi nader nieciekawemu, poświęcić należy samej fabule. Jeśli chodzi o samą książkę, jest już za późno – została wydana niemal dwa lata temu, jednak ja skorzystam z mojej okazji. Możliwe, że użycie słowa "infantylny" jest niezręczne, a może nawet niegrzeczne, jednak czuję ogromną pokusę, żeby się nim posłużyć. Postaram się ją jednak powstrzymać i ograniczyć się do spisania moich wątpliwości. Otóż fabuła "Przemytnika" jest wielowątkowa i wielopłaszczyznowa – mamy tu relacje z emocji bohaterów, zdarzeń historycznych, zdarzeń dziejących się współcześnie, mamy bohaterów pierwszo-, drugo– i trzecioplanowych. Nie sposób się znużyć, nie sposób zaziewać. Wydarzenia splątują się i zazębiają, łączą w misterną całość, precyzyjnie jak elementy szwajcarskiej układanki. Zbyt precyzyjnie. Zdecydowanie zbyt precyzyjnie. Czemu jedyny adresowany do Huberta mail, którego treść jest dokładnie przytoczona, dotyczy opuszczonego budynku grającego względnie ważną rolę w końcowej części książki? Czemu przypadkowo poznany na prywatce Mateusz prowadzi bohaterów po nocy do parku, w którym ukrywa się od kilkuset lat centralna postać wydarzeń stanowiących pretekst dla całej tej historii? Czemu akurat teraz pojawił się na prywatce i czemu akurat Hubertowi mówi o tajemniczym człowieku? Jeden taki przypadek, zawiązujący akcję byłby nawet zrozumiały, większość rzeczy dzieje się na Ziemi przez przypadek. Przypadek wiąże rodziców każdego dziecka, przypadkiem ludzie giną po drodze z pracy albo wpadają na genialny pomysł. Ile jednak przypadków może się ułożyć tak sprzyjająco, jeden po drugim, we właściwym czasie? Ile razy może wyskoczyć bóg z maszynerii? Jak długo można prowadzić głównego bohatera za rękę, usuwając mu magiczną różdżką kłody spod nóg? Nawet w depresję po utracie stopy Hubert nie wpada, a dwa tygodnie po wypadku z siekierą hasa o kulach po całym mieście, a nawet po parku. Każdy po amputacji by tak chciał. Czemu nie jestem bohaterem książki? Może i dobrze, bo jeszcze bym trafił na kogoś o usposobieniu Faulknera i bym z łóżka przez dwa lata potem nie wyszedł.

 

Przyznam, że kilkukrotnie w czasie lektury miałem również zupełnie przeciwne wrażenie – że wiele zdarzeń fabuły zostało tam wprowadzonych wyłącznie po to, aby dać pretekst doprzemycenia kolejnej porcji frustracji bankowego urzędnika i ukazania mizerii losów polskiej młodzieży pochwyconej w sidła pseduokariery, która okazuje się prędzej czy później, zwyczajnym złożeniem ze swojego życia ofiary na ołtarzu szczęścia i dobrobytu właścicieli korporacji. Niezdarny patos poprzedniego zdania odzwierciedla nastrój kryptojeremiady wplecionej w "Przemytnika". Dowody? Wiem, że to do autora należy wicie wątków życia tworzonych przez siebie postaci, ale mimo wszystko nie potrafię zrozumieć, po co splótł drogi Huberta i Bogdana. Rozmawiają na samym początku historii, względnie długo, i na samym końcu, bardzo krótko, a jednocześnie Bogdan zostaje sąsiadem Huberta. Po co? Nie wiemy, gdyż poza tym, ich losy nie krzyżują się w ogóle. Jedyny efekt ich spotkania, to fala jadu i nienawiści wylana przez Huberta i to na naszych oczach. Tak samo, nie wiadomo, czemu Joasia pracuje w tym samym banku, co Hubert. Przecież gdyby pracowała gdzie indziej, nie zmieniłoby to w najmniejszym stopniu fabuły. Poza sceną, w której Joasia przeżywa koszmarną wizję w gabinecie dyrektora oddziału. Tym samym gabinecie, w którym koszmary na jawie przeżywa Hubert. Rozumiem, że nie chodzi o ukryty przekaz głoszący, że trzeba bać się dyrektora banku, bo forsa rządzi światem, a forsą rządzi bank, zaś bankiem, wiadomo – dyrektor. Jeśli jednak nie o to chodzi, to o co? Cóż takiego straszy w gabinecie dyrektora banku?

 

Można by tak długo, bo wiele podobnych problemów nęka i bohaterów książki i całą historię, a nawet język, nie o to jednak chodzi. Jako się rzekło, książka została już napisana i poprawić jej gruntownie z pewnością nikt nie będzie próbował, nawet gdyby zgodził się z moimi zarzutami.

 

Oczywiście, można obronić "Przemytnika" prostym argumentem: żadna książka nie ma obowiązku zachwycać na wszystkich poziomach. Tak, jak bilbord widziany z bliska okazuje się zaledwie płachtami brudnego papieru pokrytego nic nie znaczącymi plamami w czterech burych kolorach, tak samo książka może po prostu sprawnie opowiadać historię, bez zachwycania pięknem języka czy misternością konstrukcji postaci. Nie każdy czytelnik chce delektować się wysmakowanymi metaforami czy urzekającą prostotą i precyzją opisu sceny. Zresztą, nawet obraz impresjonisty, kiedy podejdzie się wystarczająco blisko, zmieni się w bezładną plątaninę maźnięć, które nic nie znaczą, wyrwane z kontekstu. Tym jednak różni się bilbord od obrazu impresjonisty, że po kilku tygodniach wyrzuca się złachmanione płachty papieru do kosza i zapomina o nich, zaś obrazy wiszą na ścianie latami i nie przestają zachwycać. Żaden autor nie pragnie chyba dla swoich dzieł losu czytadła, o którym zapomina się kiedy tylko kupi się następne? Ja niestety nie potrafię spojrzeć na "Przemytnika" inaczej, niż jako na czytadło do tramwaju, w którym nieustanne wstrząsy i popychania odwrócą moją uwagę od irytujących i męczących niedociągnięć.

 

"Przemytnik cudu", Jakub Małecki, wyd. Redhorse 2008

Komentarze

Szkoda, że na stronie nie ma odpowiednich tagów i tytułu, żeby było widać (na przykład dla google),że to jest recenzja książki "Przemytnik cudu"  Jakuba Małeckiego.

malkontis nie jest tak źle. Wpisz sobie w google tytuł swojego artkułu "Przemytnik frustracji" i jesteś na samej górze.

Oko Saurona

A co było pierwowzorem? Bo jakoś niczego mi ten przedmiot nie przypomina kurcze, choć wpatruję się jak ciele w malowane wrota...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

He, mój pokój: na środku worek bokerski i rower który reperowałem a z boku lutro odbija światło. Wszystko zdublowane i zassane, włala!

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Ja po środku widzę otwarte wejście do windy, a w prawym, górnym rogu - kod kreskowy.

Na środku jest oś więc obie strony kopi się zasysają a z worka tworzą się dwie ścianki. Ten kod kreskowy to światło załamane w lustrze które też się zasysa, nie mam pojęcia czemu jest tylko z jednej strony.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Fajnie zassany worek bokserski ;)

Nowa Fantastyka