- publicystyka: Po prostu lubię owady - wywiad z Adrianem Tchaikovskym

publicystyka:

wywiady

Po prostu lubię owady - wywiad z Adrianem Tchaikovskym

(pełna wersja tekstu z "NF" 06/2011)

 

Marcin Zwierzchowski: Skąd pomysł na rasy ludzi-owadów?

 

Adrian Tschaikovsky: Zastanawia mnie, dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł? Mógłbym godzinami opowiadać o różnych rodzajach owadów jako metaforach typów ludzi, o Kafce i Pelevinie, ale sprowadza się to do tego, że po prostu bardzo lubię owady, a wszystko inne to tylko próby nadania temu pomysłowi głębi.

 

MZ: Studiowałeś zoologię, prawda?

 

AT: Studiowałem zoologię i psychologię, ale nawet wcześniej, jeszcze w szkole, rysowałem owady. To był po prostu mój konik. De facto udało mi się przekuć to w zawód.

 

MZ: Czyli u genezy tego pomysłu nie leżała chęć stworzenia czegoś oryginalnego na polu fantasy? Owady były pierwsze.

 

AT: I tak, i nie. Gdy byłem gotów do napisania „Cieni Pojętnych", chciałem aby moje książki wyróżniały się w jakiś sposób, przyciągały czytelników oryginalnością. Ponieważ interesowałem się owadami, a nikt inny wcześniej na to nie wpadł, był dla mnie sposób wykreowania czegoś świeżego.

 

MZ: W odróżnieniu do klasycznego fantasy, w twoich książkach nie znajdziemy „rasy do bicia", jak orkowie i gobliny, czyli stworów z zasady złych, których zabijanie nie obciąża sumienia bohaterów.

 

AT: Cóż, kreowanie takich ras to pułapka, w którą wpada wielu twórców fantasy. Orkowie w wersji Tolkienowskiej byli skomplikowanymi istotami. Tymczasem u wielu jego naśladowców są traktowani instrumentalnie, niczym maszyny czy obcy w science fiction – zabijasz ich bez zastanowienia, bez poczucia winy, i tylko po to istnieją. Wykreowane przeze mnie Imperium Os to wciąż ludzie. Nie zostali stworzeni tylko po to, by ginąć od mieczy bohaterów, są wśród nich indywidualności. Nie jest to więc rasa marionetek, raczej reżim, w którym wszyscy po prostu wykonują rozkazy. Problem z orkami i zbliżonymi tworami, nie tylko w fantasy, ale w literaturze w ogóle, polega na tym, że świat robi się czarno-biały, bez stanów pośrednich. W efekcie rozleniwia to cię jako twórcę, ponieważ rzeczywiście można zabijać ich setkami bez myślenia o konsekwencjach. Sprawia to, że wykreowany przez ciebie świat jest płaski i nieskomplikowany.

 

MZ: Nie wiem, czy znasz twórczość Davida Eddingsa. W jego „Belgariadzie" różne rasy cechowały się specyficznymi przywarami. Podobnie w twoich książkach, na przykład modliszki są mściwe i dumne, ważki są dobrymi wojownikami itp.

 

AT: Tego typu cechy wynikają albo z przynależności do danej rasy owadów, albo z kultury w jakiej dane postacie dorastały. Starałem się jednak nadawać moim bohaterom indywidualne cechy, tak by nie każdy wpasowywał się w narzucony mu przez pochodzenie schemat. Stąd wyjątki, jak chociażby postać inżyniera z Imperium Os, który jest uczciwym, dobrym człowiekiem. W pierwszej części uwalnia skutą łańcuchami niewolnicę, bo tak trzeba, tak należało zrobić. Z kolei w drugiej księdze spotykamy dziewczynę-pajęczycę, która z racji pochodzenia powinna być podstępna, zła i przebiegła, a stanowi zaprzeczenie tych cech. Chciałem obalać stereotypy, bo właśnie tym są owe cechy przyporządkowane poszczególnym rasom – stereotypami. Unikałem tego, co często spotyka się w powieściach fantasy – budowania bohaterów na bazie ogólnych wyobrażeń o danej rasie.

 

MZ: Podchodzisz do pisania fantasy, niczym do powieści historycznych. „Cienie Pojętnych" czytało mi się właśnie jak dobrą książkę historyczną. Dlaczego więc tworzysz fantasy? Nie potrzebujesz Os, mogliby to byś Persowie, lub jakikolwiek inny lud. Unikasz stereotypów, czarno-białego świata, co więc daje ci fantasy?

 

AT: Wolność. Swobodę w tworzeniu historii. Chociaż przyznaję, że często sięgam do przeszłości. Nazywam to echo-historią. W moich książkach można natknąć się na sceny, które w dużym stopniu przypominają opisy autentycznych wydarzeń z historii antycznej, z czasów wojen napoleońskich czy drugiej wojny światowej. Jestem jednak w stanie spojrzeć na to z innej perspektywy, podczas gdy w powieści historycznej musisz skupić się na faktach i jak najwierniejszym ich przekazywaniu.

 

MZ: Czy jednak do końca? Klasyczne fantasy (nie New Weird i tym podobne) ma jednak wiele cech charakterystycznych, których pojawienia się na kartach powieści czytelnicy oczekują. Nie ogranicza to w jakiś sposób wspomnianej swobody?

 

AT: To kwestia odpowiedniej równowagi. Jeżeli za bardzo odejdzie się od schematu, czytelnikom to się nie spodoba, nie będą w stanie za tobą nadążyć. Z drugiej strony trzymanie się bezpiecznych, utartych ścieżek grozi napisaniem nieoryginalnej, a przez to nieciekawej powieści. Trzeba umieć wyczuć, jak daleko można zboczyć ze wspomnianych ścieżek. Mówiłeś, że moje powieści czyta się jak książki historyczne. Taki efekt zamierzałem osiągnąć. To jest historia, tylko że historia innego świata.

 

MZ: We wstępie do „Imperium czerni i złota" dziękowałeś osobom, które pomagały ci w lekcjach fechtunku i posługiwania się łukiem? Był to dla ciebie trening, mający pomoc ci w pisaniu powieści fantasy?

 

AT: Cóż, fantasy tworzę od wielu, wielu lat, więc to nie tak, że przed rozpoczęciem prac nad powieścią postanowiłem się podszkolić. W czasach uniwersyteckich grywałem w sztukach, niekiedy trafiały się sceny walk. Wtedy narodziła się moja pasja do broni białej. Ćwiczyłem się więc w posługiwaniu się między innymi mieczem i toporem. Gdy więc zacząłem pisać, okazało się, że jestem w stanie bardzo dokładnie opisywać sceny walk. Zależało mi na realizmie, dbałem więc o szczegóły typu ułożenie stóp. Założenie było takie, że na podstawie tych opisów czytelnik będzie w stanie odtworzyć dany pojedynek.

 

MZ: Nie musiałeś więc robić tak zwanego reaserchu, bo już wcześniej posiadałeś wiedzę na temat szermierki. Trochę jak młodzi miłośnicy fantastyki, którzy także chcą zostać pisarzami. Z tą różnica, że oni takowej wiedzy nie posiadają. Mam wręcz wrażenie, że popularność fantasy wśród adeptów pióra wynika z faktu, iż wydaje się im ono prostsze niż chociażby science fiction. Fantastyka naukowa wymaga szerszej wiedzy na dany temat, podczas gdy w fantasy bohaterowie po prostu machają sobie mieczami – to takie proste.

 

AT: Rozumiem ich. Fantasy sprawia wrażenie, jakby łatwo było je napisać – w końcu sami ustalamy reguły. Jednakże w przypadku wielu powieści problem stanowi trzymanie się tych reguł, konsekwencja. W jednym rozdziale magiczny miecz ma takie właściwości, kilkadziesiąt stron dalej inne, bo akurat zapędziliśmy bohatera w kozi róg i trzeba go stamtąd wyciągnąć. A przecież fantasy jest trudniejsze od innych konwencji, ponieważ musisz tworzyć cały świat z niczego. Każdemu, kto chciałby przyjrzeć się szczegółowo nakreślonej wizji świata polecam „Z mgły zrodzonego" Brandona Sandersona. Reguły magii są tam ściśle określone i autor konsekwentnie trzyma ich się w całym cyklu. Tak właśnie trzeba to robić – rozplanować wszystkie najdrobniejsze elementy, a następnie trzymać się własnych reguł.

 

MZ: Twoja pierwsza powieść to otwarcie niezwykle rozbudowanej serii – nie obawiałeś się, że takie wyzwanie może przerosnąć debiutanta, że możesz mieć problem z wydaniem tej książki?

 

AT: Prawdę mówiąc, udało mi się sprzedać pierwszą powieść, głównie z tego powodu, że otwiera ona całą serię. Wydawca chce mieć pewność, że jeżeli pojawi się zapotrzebowanie na kolejne tomy, autor będzie w stanie je im dostarczyć. Pierwsze cztery książki z cyklu tak naprawdę tworzą zamkniętą historię, więc jeżeli zaszłaby taka konieczność, na tym można byłoby poprzestać. Ponieważ jednak pojawiło się zapotrzebowanie, ukazują się kolejne tomy – następne trzy książki również tworzą samodzielny cykl, tak jak tomy ósmy, dziewiąty i dziesiąty, które stanowią zwieńczenie całej serii, ale jednocześnie mogą być czytane jako osobna trylogia. Także choć cały cykl składa się aż z dziesięciu książek, tak naprawdę są to trzy samodzielne historie.

 

MZ: Przyglądając się rynkom w Stanach i Wielkiej Brytanii, nie sposób nie zauważyć, że samodzielne powieści fantasy to obecnie rzadkość. Wspomniany przez ciebie Brandon Sanderson wydał chociażby znanego w Polsce „Siewcę wojny" – ale to jeden z nielicznych samodzielnych tytułów. Czy istnieje jakaś presja ze strony wydawców na pisanie wielotomowych cykli?

 

AT: Wydawcy kochają serie, ponieważ w ten sposób mogą sprzedać więcej książek.

 

MZ: Ale czy nie jest to bardziej ryzykowne?

 

AT: Czy ja wiem? Zawsze można porzucić wydawanie cyklu w połowie. Jak wspominałem, wydawca chce mieć pewność, że jeżeli książka się spodoba, możliwe będzie wydanie jej kontynuacji. Oczywiście samodzielna książka również może się bardzo dobrze sprzedać, ale wydawca nie ma pewności, czy kolejna powieść tego autora odniesie taki sam sukces. Czytelnicy przyzwyczajają się do bohaterów, lubią poznawać ich dalsze losy. Dlatego sądzę, że trudniej jest sprzedać wydawcy debiutancką powieść, która jest zamkniętą historią, niż książkę, która chociaż sugeruje możliwość powstania sequela.

 

MZ: Nie czujesz się w jakiś sposób więźniem własnego cyklu? Ukazało się „Imperium...", spodobało się czytelnikom, dopisujesz więc kolejne dziewięć tomów tej serii. A przecież, jako młody autor, musisz mieć mnóstwo pomysłów na inne historie.

 

AT: Mam to szczęście, że „Cienie Pojętnych" są właśnie tym, co chcę obecnie pisać. Nie kieruje mną żaden przymus. Oczywiście mam sporo pomysłów i gdy już cała seria zostanie wydana, chciałbym napisać kilka samodzielnych powieści. Ale na to trzeba niemalże sobie zasłużyć. Jeżeli uda ci się opublikować dobrze przyjęty cykl, zyskujesz swobodę tworzenia rzeczy oryginalnych. Nie ma jednak gwarancji, że kolejne książki spodobają się czytelnikom. Zaletą serii jest fakt, że czytelnik wie, czego się spodziewać. I jeżeli cykl ci się podoba, cieszysz się, że pojawią się kolejne tomy.

 

MZ: To nie do końca jasna kwestia. Weźmy chociaż „Wiedźmina"...

 

AT: Sapkowski.

 

MZ: Tak. Na cykl, wliczając zbiory opowiadań, składa się siedem książek. Gdy kończysz ostatnią, chciałbyś, aby seria nigdy się nie skończyła.

 

AT: (śmiech)

 

MZ: Z drugiej strony, wchodzi się do księgarni, sięga po nową książkę i zauważa, że to dopiero początek większego cyklu. Mamy więc świadomość, że czeka nas duży wydatek, a sama książka może nie spodobać się na tyle, byśmy chcieli kupić kolejne części. Zostajemy wtedy z urwaną opowieścią.

 

AT: Taki jest po prosu rynek. Mając tego świadomość, byłem zdeterminowany, by „Cienie Pojętych" podzielić na mniejsze historie, tak aby były bardziej „lekkostrawne". Jeżeli dziesięciotomowa seria nie byłaby w żaden sposób podzielona, czytelnik mógłby mieć problemy. Powiedzmy, że gdy ukazuje się siódma powieść, minęło już tyle czasu od premiery części pierwszej, że niewiele już pamiętasz. Aby dalej czytać cykl, musisz więc wrócić do poprzednich tomów, a to oznacza miesiące spędzone na powtórnej lekturze.

 

MZ: Problemem może być także brak cierpliwości.

 

AT: (śmiech)

 

MZ: W Polsce znany jest przypadek Jarosława Grzędowicza, który napisał doskonały pierwszy tom cyklu „Pan Lodowego Ogrodu". Czytelnicy z niecierpliwością czekali na kontynuację, były opóźnienia, podobnie było z trzecim tomem, a teraz z czwartym. Fani cały czas niecierpliwie przebierają nóżkami. Czy ty czujesz presję ze strony miłośników „Cieni Pojętnych"? Tobie napisanie książki zajmuje rok, może dwa, a jej przeczytanie miłośnikom serii tydzień, może dwa.

 

AT: (śmiech)

 

MZ: Istniej więc jakaś presja?

 

AT: Tak, chociaż nie do końca. W Wielkie Brytanii kolejne tomy ukazywały się mniej więcej co sześć miesięcy – pierwsza w sierpniu 2008 roku, obecnie do księgarń trafia siódmy tom. Przy takim tempie w pewnym momencie dochodzisz do momentu, gdy czytelnicy są nieco przytłoczeni dużą ilością książek, ponieważ ukazują się zbyt szybko. A przecież są i tacy czytelnicy, którzy starają się nadrobić zaległości, bo na serię trafili, gdy w sprzedaży było już kilka tomów. De facto po wydaniu siódmej książki zwalniamy tempo, do mniej więcej jednej powieści na rok. Wcześniej mogliśmy publikować je częściej, ponieważ gdy sprzedawałem tom pierwszy, trzy kolejne książki były już gotowe.

 

MZ: A jak idzie praca nad kolejnymi tomami?

 

AT: Niedawno oddałem do wydawnictwa pierwszą wersję ósmej części.

 

MZ: Więc jest już gotowa?

 

AT: Tak, w tej chwili pracuję już nad dziewiątym tomem. Mam już rozpisaną fabułę.

 

MZ: Gdy zaczynałeś prace nad „Imperium...", miałeś już w głowie fabuły wszystkich dziesięciu części? Jak było z zakończeniem? Pozostało niezmienne, czy ewoluowało w trakcie powstawania kolejnych książek? To w zasadzie pytanie o to, jakim typem pisarza jesteś – po prostu siadasz i piszesz, czy sztywno trzymasz się przygotowanego wcześniej planu fabuły?

 

AT: Zanim zacznę pisać książkę, zawsze mam już przygotowany plan, rozdział po rozdziale.

 

MZ: I trzymasz się go?

 

AT: Cóż, w związku z wcześniej wspominanym przeze mnie faktem, że świat musi być logicznie skonstruowany, musi on także ewoluować, ponieważ w trakcie powstawania zaszły zmiany, których wcześniej nie przewidziałem. Wielki wpływ na te zmiany miał także rozwój technologiczny, jaki miał miejsce w czasie dzielącym akcję pierwszego i ósmego tomu. W wielu książkach fantasy akcja zatacza koło: wyruszasz walczyć z Mrocznym Władcą, zabijasz go, wracasz do domu. Czyli na koniec jesteś w punkcie wyjścia. W Shire. Pomimo wydarzeń, które miały miejsce, świat w zasadzie się nie zmienia. Świat, który ja opisuję, nie będzie taki sam pod koniec serii.

 

MZ: Jak w powieściach historycznych.

 

AT: Tak. Również science fiction charakteryzuje się bardziej progresywną fabułą, ponieważ rozwój technologiczny wymusza zmiany. A gdy tworzy się tak obszerny cykl, trzeba brać pod uwagę zmiany cywilizacyjne. Rzeczywistość w ostatniej w dziesiątym tomie musi różnić się od tej z tomu pierwszego.

 

MZ: Kończysz już tę serię. Co potem? Kolejna powieść fantasy? Nie masz już dość tego gatunku?

 

AT: Sądzę, że jeżeli naprawdę kocha się fantasy, nie można się nim znudzić. To przez wspomnianą swobodę twórczą. Cóż, mam pewien pomysł. Znasz może Bernarda Cornwella?

 

MZ: Tak, jego książki są popularne w Polsce. Niedawno ukazało się „Ostatnie królestwo".

 

AT: W Wielkiej Brytanii popularna jest seria „Kompanie Richarda Sharpe'a", rozgrywająca się w realiach wojen napoleońskich. I znowu mam pomysł na zabawę w echo-historię, która byłaby właśnie mieszanką Cornwella, Jane Austin i oczywiście fantasy. Inny projekt to nie tyle scince fiction, co fantasy z akcją osadzoną w świecie przyszłości. Koniec końców jestem twórcą fantasy, nie SF.

 

MZ: Dziękuję za rozmowę i czekam na kolejne książki.

Komentarze

Ciekawy wywiad. :-) Ten cykl wydaje się interesujący…

Wywiady na stronie... fajna idea, szkoda, że podupadła. A niby z marką NF nie byłoby problemów namówić tego czy innego pisarza na parę chwil rozmowy czy choćby wymianę maili. ;-)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Nowa Fantastyka