- publicystyka: Nostalgia po japońsku

publicystyka:

Nostalgia po japońsku

Tak to już jest z ludźmi, że im są starsi, tym chętniej wracają wspomnieniami do rzeczy, które robili w młodości. Także do tych, które oglądali. Hollywood oczywiście zna i rozumie ten mechanizm. Dlatego co jakiś czas doświadczamy fali rebootów, remake'ów i innych tego typu zabiegów. Mieliśmy już i Miami Vice, i Aniołki Charliego, a w tym roku dumnie pręży się nowa Drużyna A, a także pojawi się Expendables – który ma być dokładną klaką klimatów Rambo i Commando, czyli czołowych filmów akcji, którymi zachwycały się podrostki w latach 80-tych. Na poletku fantastycznym też udziela się od czasu do czasu nostalgia. Ostatnio mieliśmy renesans ramotkowych kreskówek, który zaowocował cyklem Transformers oraz G.I. Joe – Rise of the Cobra (teraz mówi się jeszcze o powrocie kultowego w USA Thundercats), o których jakości przez grzeczność nie napomknę. Do tej samej fali możemy zaliczyć udany reboot Star Treka, nie bez powodu sięgający na nowo po kultowe postaci z pierwszego serialu. W telewizji też było parę koszmarków na bazie starych seriali – nowy Nieustraszony czy Bionic Woman swoją beznadziejnością mogłyby zabić, ale w sumie otrzymaliśmy też nad wyraz udane powroty Battlestar Galactica oraz Doctor Who, więc może aż tak źle nie jest.

 

Jednak nostalgia to nie tylko domena ludzi Zachodu. Po drugiej stronie Pacyfiku, w Japonii, także istnieje bogata popkultura i zapotrzebowanie ze strony ludzi, którzy wychowali się na poszczególnych jej dziełkach. Z tym, że specyfika rynku jest tam nieco inna. Po pierwsze, dominuje forma animowana, więc częściej sięga się po nią, zamiast przekładać na język kina aktorskiego. Po drugie, wiele franchise'ów, które działały na wyobraźnię skośnookich smyków, nadal ma się dobrze. Takie giganty jak Gundam, Kamen Rider czy Super Sentai, są kręcone do dzisiaj, cieszą się niezmienną popularnością. W dodatku, co jakiś czas są niejako wymyślane na nowo (choćby w konwencji pojedynków mecha, jaką operuje Gundam, mieliśmy już seriale o problemach młodzieży, poważne analizy skutków wojny, optymistyczną naparzankę, a nawet depresyjno-dołujące wizje świata) i trudno już zliczyć ilość serii, które powstały. Niemniej, i tam powoli pojawia się moda na kręcenie wysokobudżetowych filmów opartych na nostalgii i tęsknocie za starymi bohaterami. Czym różni się to od hollywoodzkich operacji na dawnych hitach? Na pierwszy rzut oka, prawie niczym. I tu i tu, bierze się znanego współczesnego reżysera, opiera się obraz na zatrzęsieniu komputerowych efektów specjalnych i kieruje go do wszystkich grup wiekowych. Główną różnicą jest podejście do materiału źródłowego. Na Zachodzie zwykle uwspółcześnia się historię, piszę się nowe wprowadzenie, zmienia się charakter bohaterów, na siłę wkłada się też rzeczy, które są obecnie modne ( kto pamięta hip-hopowego Transformersa?). W Japonii jest inaczej. Tam materiał źródłowy przyjmowany jest jako święty wzorzec, w którym zmienia się niewiele. Wychodząc z założenia, że oryginał jest bardzo znany, często rezygnuje się z ponownego objaśniania realiów, wcześniejszych poczynań bohaterów i innych niuansów adaptowanej serii. Jednocześnie, mimo niezmiennego rdzenia, oprawa i sposób narracji są jak najbardziej współczesne.

 

Pierwszą dużą produkcją, która opierała się na nostalgii, był niewątpliwie obraz Godzilla: Final Wars z 2004 roku. Okazja była podwójna – pięćdziesięciolecie pierwszego obrazu o gigantycznym jaszczurze i wycofanie się studia Toho z kręcenia dalszych filmów o nim (co prawda, określane jako „tymczasowa emerytura). Zadbano więc, by fani serii mieli wszystko, czego można zapragnąć. Co prawda, można by spierać się, czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z nostalgią za czymś, co już przeminęło. W końcu co kilka lat nowa Godzilla pojawiała się na ekranach, więc czy nie mamy bardziej do czynienia z kolejnym odcinkiem serii? Otóż nie do końca. Twórcy świadomie zrezygnowali z ustanowionego w ostatnich dwóch dekadach klimatu filmów o najpopularniejszym gigantycznym potworze – poruszających poważne wątki, skupiających się na przeżyciach konkretnych bohaterów, z Godzillą jako groźnym nemezis. Zamiast tego powrócili do złotej ery jaszczura – lat 70-tych, gdy chronił on Ziemię, a zwłaszcza Japonię, przed najazdami kolejnych bestii, kosmitów, podziemnych cywilizacji i całego tego inwentarza. Fabuła Final Wars jest więc radośnie głupkowata – z kosmosu przybywa obca cywilizacja, która oferuje Ziemianom ochronę przed bliżej nieokreślonym kataklizmem. Jednocześnie, po stolicach całego świata zaczynają rozkosznie baraszkować potwory. Oczywiście, jest to pułapka – pozaziemscy goście odwracają uwagę od swoich niecnych intencji. Stawia im czoła ekipa mutantów, powołana do walki z monstrami. Początkowa przegrana każe im obudzić najpotężniejsze z nich – Godzillę, drzemiącą sobie spokojnie pod arktycznym lodem. Brzmi staroszkolnie? Tak miało być. Za decyzją o powrocie do konwencji podążył sposób realizacji. Jest on wyważonym połączeniem nowego ze starym. Monstrami nadal są aktorzy w gumowych kostiumach, którzy w charakterystyczny sposób obijają sobie paszczęki. Taka zresztą jest polityka Toho, które bardzo zawiodło się na zachodnim remake'u (zresztą, w Final Wars mamy żartobliwe nawiązanie do tej sprawy – prawdziwa, japońska Godzilla pokonuje swoją podróbkę z USA w bardzo upokarzający sposób, a przy tym nie szczędzi się złośliwych docinek na temat rybnej diety amerykańskiego potwora) Mamy też tekturowe budynki i inne smaczki. Jednak wszystko to dyskretnie podrasowano grafiką komputerową, przez co zmagania monstrów są bardziej efektowne. Jednocześnie, na pierwszym planie pozostają skośnoocy X-Meni, zmagający się z czasem i konfliktem wewnętrznym. Ta część obrazu utrzymana jest w konwencji wschodniego kina akcji. Mamy więc pościgi na motocyklach, strzelaniny w zwolnionym tempie, akrobacje i kung fu. Przez to film, mimo archaicznej w gruncie rzeczy konstrukcji, nie wydaje się obcy współczesnemu widzowi. Zresztą, pod tym kątem dobrano reżysera. Ryuhei Kitamurę, autora kultowych nie tylko w Kraju Kwitnącej Wiśni obrazów Versus i Azumi (w Hollywood znany jest też jako reżyser Nocnego Pociągu z Mięsem, dobrej i nowoczesnej adaptacji prozy Clive'a Barkera). Oczywiście, cała akcja jest także przykryta pokaźną ilością kontrolowanego campu – od strojących miny kosmitów w dziwnych strojach, po głupkowate scenki komediowe. Wszystko po to, by efekt finalny był jak najbliższy klasykom, przy których dzieciaki obgryzały paznokcie z napięcia kilka dekad temu.

 

Zresztą, nostalgiczne smaczki dominują w całym przedsięwzięciu. Ekipa potworów, największa w historii Godzilli, jest złożona niemal wyłącznie z monstrów, które nie pojawiły się na ekranie od lat 70-tych. Mamy więc toksyczną Hedorę, żółwiowatego pancernika Anguirusa, pterodaktyla Rodana czy nawet słynnego syna Godzilli. W finale nasz ukochany gad staje oczywiście w szranki ze swoimi największymi wrogami – Giganem oraz trójgłową Ghidorą. Oprócz potworów, także aktorsko nawiązano do starych dobrych czasów. Główne role powierzono co prawda młodzieży, ale w tle przewijają się aktorzy, którzy pojawili się jeszcze w pierwszym filmie o jaszczurze i w wielu kolejnych, jak Kenji Sahara czy Akira Takarada. Nawet oprawa muzyczna jest jak najbardziej wywiedziona z tamtych lat – skomponował ją w końcu Keith Emerson, legenda rocka progresywnego. Wszystkie te smaczki i detale sprawiły, że Godzilla: Final Wars był widowiskowym powrotem do klasyki, chociaż najlepiej na nim bawili się chyba podtatusiali już nieco duzi chłopcy.

 

Kolejnym nostalgicznym obrazem, który jednocześnie odniósł oszałamiający sukces w Japonii, był Yatterman z 2009 roku. Oparty był na kreskówce słynnego studia Tatsunoko (autorzy między innymi kultowych animacji Speed Racer i Załoga G, a także współpracujący przy takich hitach jak Neo Genesis Evangelion czy Serial Experiments Lain), znanej pod tytułem Yattaman wszystkim, którzy dorastali w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli ktoś nie pamięta, opowiadała ona o walce dwójki superbohaterów z pazerną i komiczną bandą złoczyńców – Trójką Drombo. Pojedynki te odbywały się za pomocą zwierzęcych robotów, które wypluwały oddziały jeszcze dziwniejszych machin, oraz elektrycznego jojo i całych wiader absurdu. Za wersję fabularną wziął się Takashi Miike, reżyser poważany na całym świecie, specjalista od kina mafijnego i zwyrodniałych, surrealistycznych horrorów. Zresztą, zajął się tym tematem na własne życzenie, ponieważ sam dorastał oglądając Yattamana i marzył o jego zekranizowaniu. Przy adaptowaniu kreskówki zastosowano podobną metodę, co przy Godzilla: Final Wars, choć dużo bardziej rygorystycznie trzymano się oryginału. Pieczołowicie odtworzono zarówno cukierkowy świat przedstawiony, absurdalne wynalazki głównych bohaterów i ich wrogów, jak i idiotyczne, co by nie powiedzieć, rozwiązania fabularne i specyficzny, głupkowaty i nieco miejscami wulgarny humor. Kostiumy i charakteryzacja bohaterów także nie została na siłę unowocześniona, przez co wyglądają jakby żywcem przeniesiono ich z lat 70-tych. Ta dbałość o zgodność z oryginałem odnosi się nawet do poszczególnych piosenek odgrywanych podczas akcji, czy umyślnego przekręcania nazw państw, w których pojawiają się bohaterowie. Nawet przy tworzeniu komputerowych efektów specjalnych całkowicie zrezygnowano z pretensji do realizmu, przez co oglądamy de facto ożywioną kreskówkę.

 

Jednak, jak można się domyśleć, tak dogłębna stylizacja powinna uczynić film nieprzystępnym dla dojrzałego widza. Tu z odsieczą ruszył Miike, ze swoim zmysłem reżyserskim. Bez naruszania konwencji popchnął on bowiem cały obraz w stronę dyskretnego, choć szanującego oryginał pastiszu. Całe otoczenie traktuje tytułowych superherosów w sumie jako niebezpiecznych idiotów, dziewczyna, która zwróciła się do nich o pomoc parska śmiechem na widok ich tańców i dziwnych okrzyków, a jednocześnie manipuluje głównym bohaterem za pomocą swoich wdzięków. Miike wytyka też głupotki wynikające z konwencji. Jeśli więc Yattaman i jego pomocnica podróżują przez świat uczepieni robota na zewnątrz, to twórca pokazuje zaraz, że stwarza to problemy przy różnych warunkach atmosferycznych. Jeżeli bohaterowie używają „superdopalenia", to nie kończy się to za wesoło dla siedzących w maszynie. Naczelnym medium puszczania oka do widza jest jednak banda antagonistów. Członkowie Trójki Drombo narzekają na swoją rolę jako „tych złych" i „tych, co zawsze nawalają", przeżywają różne emocjonalne rozterki, a także wydają się dużo rozsądniejsi i inteligentniejsi od głównych bohaterów – nie dystansując się przy tym od komicznego przerysowania, które ich cechuje. Duża zasługa w tym mądrego doboru aktorów: w rolę seksownej Doronjo wcieliła się obiecująca aktorka Kyoko Fukada (znana z poetyckiego Dolls Takeshiego Kitano, wyświetlanego i u nas, a także z surrealistyczno-postmangowej produkcji Kamikadze Girls), a partneruje jej dwójka nieco zakręconych aktorów, poważanych za komediowe role w japońskich dramach (serialach telewizyjnych). Oczywiście, protagoniści są grani przez gwiazdy przyciągające młodzież – idola i członka boysbandu Arashi oraz młodą piosenkareczkę. Niemniej, przy wspomnianej komicznej nieadekwatności herosów (wszak wymachują oni głównie rękoma, przybierają różne wymyślne pozy i, całkiem dosłownie, świecą białymi zębami), nie jest to aż tak istotny fakt. Wisienką na torcie jest udział znanego seiyū (aktora dubbingującego anime) i narratora Junpei Takiguchi, który podłożył głos pod złowrogiego Dokurobei, skrytego przywódcę Trójki Drombo, oraz radiowca i seiyū, który dubbinguje większość herosów hollywoodzkich filmów, Kōichi „Bazooki" Yamadery (fantastom może być znany z roli Togusy we wszystkich inkarnacjach Ghost in the Shell). On wcielił się z kolei we wszystkie specyficzne roboty i maskotki obu zwaśnionych drużyn, co jest ukłonem w stronę dzieciaków, ponieważ odgrywał tą samą rolę w rocznicowej serii animowanej Yatterman z 2008 roku. Wszystkie te zabiegi, że film by przystępny zarówno dla młodszego widza, który oglądał barwne starcia zabawnych maszyn, jak i dla pamiętających wersję z lat 70-tych, dla których stanowił urokliwą dekonstrukcję poczynań ich niegdyś ukochanych bohaterów. Nic dziwnego, że szybko stał się hitem kasowym i nie opuszczał czołówki japońskiego box office'u przez wiele miesięcy. Szybko też zapowiedziano sequel.

 

Wygląda na to, że sukcesy wyżej wymienionych produkcji mogą być przyczynkiem do fali nostalgicznych powrotów bohaterów japońskich kreskówek sprzed dekad. W okolicach przełomu 2010/11 pojawią się bowiem w tamtejszych kinach (a prawdopodobnie i w światowych, z powodów zasygnalizowanych niżej) aż trzy pozycję, które wskrzeszają ukochanych bohaterów szklanego ekranu. Najciekawszą propozycją dla fanów science fiction będzie niewątpliwie Space Battleship Yamato. Jest to space opera tak kultowa dla Japończyków, jak dla nas Gwiezdne Wojny, a i na Zachodzie, po odpowiednim ugrzecznieniu (między innymi zmodyfikowano postać naukowca-alkoholika), ten animowany tasiemiec zyskał sporą widownię (wyświetlany jako Star Blazers). Opowiada on o przygodach załogi kosmicznego krążownika (który dziwnym trafem wygląda identycznie jak niszczyciel-gigant Yamato z czasów Wojny na Pacyfiku), który jest ostatnim ratunkiem dla Ziemian po tym, jak obca rasa zbombardowała Błękitną Planetę radioaktywnymi odpadami. Wersja live-action już teraz, na etapie zwiastunów, wyróżnia się znakomitymi, naturalnie wyglądającymi efektami specjalnymi, zwłaszcza jeśli chodzi o kosmiczne batalie. Podobny miks idoli popkultury i doświadczonych aktorów, jaki zadziałał w wyżej wymienionych produkcjach, powinien gwarantować szerokie grono odbiorców. Postać reżysera, Takashi Yamazaki też rokuje nieźle, jako, że ma on na koncie udane ekranizacje komiksów oraz Returner, całkiem znośne s-f akcji (Polsat puszcza to czasem pod koszmarnym tytułem Amazonka Czasu). Jak twórcy poradzili sobie z materiałem, Japończycy dowiedzą się już w grudniu tego roku. Kolejnym powrotem do dawnych kreskówek jest Gaiking, zapowiedziany na 2012 rok. Oryginał z lat 70-tych jest jednym z kamieni milowych anime o ogromnych robotach. Obraz jest dopiero w fazie reprodukcji i ciężko o nim cokolwiek powiedzieć po jednym teaserze. Warto tylko zaznaczyć, że produkcja de facto jest w pewnej mierze hollywoodzka, gdyż na czele ekipy stoją dwaj tamtejsi specjaliści od cyfrowych kreacji, Matthew Gratzner (między innymi Iron Man) i Jules Urbach. Znając podejście amerykanów do zapożyczania z zagranicznej twórczości, można być więc sceptycznym. Zwłaszcza, że w Sieci chodzą już głosu o skoku na kasę, obliczonym na dyskontowanie sukcesu Transformers. Ostatnim z zapowiadanych tytułów jest ekranizacja klasyki jakich mało, także dla nas, Polaków. Mowa bowiem o Kagaku ninja tai Gatchaman, na Zachodzie znanym jako Wojna Planet, u nas, w czasach PRL-u, podbijającym dziecięce wyobraźnie jako Załoga G (nie kojarzyć ze szpiegowskimi świnkami morskimi, sic, które w zeszłym roku przetoczyły się przez ekrany). Tak, to tacy kolesie w ptasich strojach, którzy za pomocą zdobyczy technologii spuszczali łomot różnym najeźdźcom dybiącym na Ziemię (a bardziej pewnie Japonię, jak to bywa w anime). By powściągnąć jednak pozytywne nastawienie co po niektórych, śpieszę napomknąć, że i ta produkcja jest przygotowywana po części przez Amerykanów, a po części przez studio animacji Imagi z Hong Kongu, które ostatnio zniesławiło się kiepską ekranizacją innego absolutnie esencjonalnego dla Japończyków serialu, Astro Boy, a zaraz potem zamknięto je na cztery spusty. Film co prawda podobno pojawić się ma, ostatnio do Sieci wpuszczono zwiastun, ale kolejne perypetie obrazu nie napawają optymizmem: a to scenarzyści odeszli, by ekranizować włoski komiks Dylan Dog, a to zapowiedziano dostosowanie obrazu do modnego trendu 3D, nie mówiąc o tym, że wypuszczenie filmu przekładano już paręnaście razy. Pociesza jedynie, że scenariusz dokańcza obecnie Robert Mark Kamen, który pisał do paru dobrych, rozrywkowych filmów (Zabójcza Broń 3, Piąty Element, Karate Kid – chociaż z drugiej strony, człowiek wymodził też aż trzy Transportery, więc szanse na coś dobrego są i tak 50-50). W każdym razie, obecnie światowa premiera zapowiedziana jest na 2011 rok.

 

W ramach podsumowania, należy odpowiedzieć na być może podstawowe pytanie: dlaczego interesować się remake'ami japońskich ramotek? Po pierwsze, żeby poznać inną szkołę realizacji takich przedsięwzięć, o której już dużo wspominałem. Wszak w naszym kręgu popkulturowym wskrzeszania dawnych kreskówek nie poprzez przerabianie, a poprzez rekonstrukcję oryginalnego klimatu, podjęli się chyba tylko bracia Wachowscy ze swoim Speed Racerem (nota bene też, koniec końców, remake japońskiego serialu). Inna sprawa, że zostali za to dosłownie wgniecieni w bruk przez krytykę, choć nie do końca, moim zdaniem, zasłużenie. Po drugie, działa tu smak egzotyki i zapewniam, że jeśli macie możliwość, to warto się zapoznać, choćby dla analizy porównawczej. Po trzecie i najważniejsze, co najmniej trzy z wymienionych franchise'ów są częścią naszego własnego doświadczania popkultury. Ilu Polaków chodziło do kina na Godzillę? Ile dzieciaków chłonęło wyczyny Załogi G? Ile w końcu osób z mojego pokolenia spędzało całe popołudnia oglądając kreskówki na Polonii 1, gdzie brylował Yattaman? Zapewniam, nie trzeba mieć skośnych oczu i znać realiów, by dobrze się bawić przy odnowionych przygodach dawnych bohaterów. Odrobina nostalgii jest dobra i zdrowa dla człowieka, a Japończycy udowodnili już swoimi produkcjami, że wiedzą, jak tchnąć nowe życie w tego typu historie, używając do tego całej palety nowoczesnych rozwiązań technicznych.

 

 

Marek Grzywacz 22.07.2010

 

P.S. Linki do trailerów filmów z tekstu:

 

Yatterman

Godzilla Final Wars

Space Battleship Yamato

Gaiking

Załoga G

 

Komentarze

Nie znam się za bardzo na kinie, o którym piszesz, chociaż większość kultowych i znaczących kulturowo filmów/seriali/kreskówek jakoś jednym okiem widywałem. Moim ulubionym filmem była Załoga G :)
Znalazłem kilka drobnych błędów i wklejam, może będzie Ci się chciało nanieść poprawki:
>teraz mówi jeszcze
Umknęło się?
>działały na wyobraźnie
Wyobraźnię?
>Czym różni się to od hollywoodzkich operacji na dawnych hitach? Na pierwszy rzut oka, niewiele.
Czym różni... nie „niewiele", tylko „prawie niczym"?
>objaśniania realiów, historii postaci itp.
Brak przecinka?
>a przy nie szczędzi się
A przy tym nie...?

Zapomniałem napisać, że tekst mi się podobał. Widać, że autor wie, o czym pisze i wie, jak pisać. Dałem 5.

Dzięki za wyłapanie drobiazgów, widać i po n-tym przeczytaniu nadal nie potrafię usunąć wszystkich,  na szczęście jeszcze edycja była dostępna.

Ja też wychowałem się na Załodze G. W sumie, nie przypuszczałem , że są tutaj fani tamtych kreskówek. Przecież Załogi G, to nawet dinozaury nie pamiętają:)

Tak, bez wątpienia artykuł kompetentny. Jedno pytanie krąży po mej głowie: skąd, Drogi Bizzare, wziąłeś pomysł na napisanie artykułu na TAKI temat?

Ode mnie 5.

Ale, żeby nie było tak słodko i laurkowo – trochę mnie kłuły w oczy te angielskie zwroty reboot, remake, franchise (czy ten ostatni wyraz nie powinien być pisany bardziej z polska: franczyza?). Może dałoby się je zastąpić naszymi, swojskimi odpowiednikami?

...always look on the bright side of life ; )

Pomyśł wziął się z tego, że widziałem Godzilla Final Wars, widziałem Yattermana, a teraz ślinię się na widok Space Battleship Yamato. I ogólnie mam straszną fiksację na japońszczyznę, choć już może mniej fanowską niż kiedyś (magistra nawet o Japonii napisałem).

Co do anglicyzmów, moim zdaniem, wymóg konwencji. Określenia pozostawiono w oryginale, by wiadomo było, o co chodzi. Jakbym przetłumaczył, toby mogło nieco zaciemnić obraz. Spójrz na różne serwisy filmowe, tam też zostawia się zwykle takie słowa w oryginale, dla jasności terminologicznej.

Terminy czasem robi się dwujęzycznie - po polskiemu przed nawiasem, po angielskiemu w nawiasie. Albo odwrotnie. Dzieciom i laikom łatwiej wtedy czytać.
@jacek001 A pamiętasz Delfin Um (wlaściwie Biały delfin Um) i Barbapapa?

Tekst ciekawy i dobrze się czyta. Ale mam jedno zastrzeżenie, mianowicie jak dla mnie za dużo jest w nim nazewnictwa obcojęzycznego. Moim zdaniem jeżeli dla danego słowa istnieje polski odpowiednik, to po co wrzucać angielskie określenie, które powoduje zatrzymanie się połączone z myślą "Kurde, nie wiem co to dokładnie znaczy, a szukać mi się specjalnie nie chce". Chyba że piszesz wyłącznie dla osób zorientowanych w tematyce...

 

A tak na marginesie, bierze nostalgia :) Aż mam ochotę tego całego Yattermana obejrzeć. Bo za Godzillą nigdy nie przepadałam. Nie trafia do mnie i tyle.

Z tymi terminami angielskimi to, no cóż, błąd wynikający ze zbyt częstego obcowania. Jak wszędzie, gdzie coś czytam, nikt nie kłopocze się nimi, to można stracić "zmysł objaśniacza" :) Jak będzie jakiś następny raz, to zrobię słowniczek, albo przypisy

A może tutaj napisz. Jeśli masz w głowie, to zajmie tylko chwilę.

remake - zabieg polegający na, dosłownie, nakręceniu filmu/zrobieniu gry komputerowej od nowa, na podstawie tego samego scenariusza - nierównoznaczne z ponowną adaptacją!

reboot - dosłownie "nacisnięcie przycisku reset" danej serii, film nie będący ani kontynuajcją, ani historią dziejącą się wcześniej, najczęściej proste rozpoczęcie serii od nowa. Nie mylić z kreskówką o ludkach żyjących w komputerze z Canal + ;)

franchise (medialny) - najprościej rzecz biorąc, całość własności intelektualnej skoncentrowanej wokół danej serii/fimu/innego rodzaju medium

live-action - termin oznaczający dzieło wykonane przy użyciu gry prawdziwych aktorów, termin odróżniający adaptacje mediów typu kreskówka, gra wideo w formie filmu fabularnego/serialu tv od materiału źródłowego

uuu, czekajcie, jeszcze to:

sequel - kontynuacja, dalszy ciąg, część następna danego dziełka. Przeciwieństwo prequelu, czyli kolejnej częśc, która jednak opowiada o wydarzeniach sprzed poprzedzających pierwotne dzieło.

camp?

Camp (bądź spolsczone na kamp) - estetytka, bądź  stylizacja, polegająca na operowaniu rzeczami, które powszechnie uznawane są za przejaw złego gustu, kicz

Dzięki. Znam podobny termin, ale z gier. Tam ma inne znaczenie :)

A ja dzisiaj się natknęłam na recenzję płyty jednego zespołu i stwierdzam, że teraz taki styl panuje w publicystyce... Jestem załamana.

Czy dzięki nagromadzeniu anglojęzycznych terminów te teksty nabierają większej powagi? Ja chyba naprawdę nie nadaję się do dzisiejszych czasów. Tęsknię za swojskim, polskim piśmiennictwem. Jak widzę te wszystkie potworki polsko-angielskie w artykułach, to aż mi się niedobrze robi.

No niestety, to jest tak, że teraz wszystko jest pisane przez Dzieci Neostrady dla Dzieci Neostrady. Bo chyba Internet najbardziej się przyczynia do tego typu "wygibastyki językotwórczej". Ale będzie gorzej, następne pokolenie publicystów to chyba będzie się posługiwało językiem wprost z czatów, twittera i 4chana. I wtedy to dopiero będzie szok kulturowy.

Noooooooooooooooo!!!!!!! <łapie się przerażona za twarz, jakby pozowała do Krzyku Muncha>

Ale to nie tylko w Necie takie dziwactwa się publikuje. Powstają pisma, w których na każdym kroku występują tego typu potworki językowe, coś o nazwie "Male Man". Jeżeli nie czytałeś, to nie masz czego żałować. Z pobieżnego zapoznania się wysnułam wniosek, że to takie Cosmo dla facetów - głupie, dające głupie porady i próbujące uczyć facetów jak być cool(manem - autentyczne określenie, jakiego użyto w tekście) i w ogóle na czasie. A myślałam, że żenujący poziom i pisanie o niczym, to domena kobiecych pism.

Zdebilenie języka dokonuje się też za sprawą telewizji. Tam jest chyba nawet zakaz używania trudniejszych słów, żeby widz nie czuł się głupszy, niż wynika z relacji sąsiadów. Tylko niektórzy ludzie przygotowujący teksty na prompter (urządzenie służące do wyświetlania wcześniej zapisanego tekstu, który jest czytany przez osobę stojącą przed kamerą. /Wikipedia/ ;P) za daleko w tej redukcji intelektualnej idą. I zamiast pisać „został zatrzymany", „osadzono go w areszcie", „spędził noc w celi" czy jakoś jeszcze bardziej po polsku, dziennikarze muszą użyć zwrotu „trafił za kratki". Skoro tak im zależy na tej swobodzie języka potocznego, to może niech piszą „wsadzili go do pierdla". A przecież można mówić po polsku tak, jak komentatorzy Tour de France. I wcale nie jest nudno.

Kolokwializmy, to nie to samo, co zalewanie czytelnika/telewidza słownictwem zapożyczonym z angielskiego. Rozumiem co prawda, że takiego stylu używa się w pewnych branżach; dla przykładu lik do recenzji, o którą mi chodziło w pierwszej wypowiedzi tu. Naprawdę można pisać inaczej i recenzja nie będzie przez to mniej fachowa.

 

I teraz już zamilknę... W tym temacie wyraziłam wszystko, co chciałam :)

Łoj, to wybrałaś specjalistów. Wszak na Porcysie to już ilość neologizacji neologizmów zapożyczonych z angielskiego lata temu przekroczyła już większość norm :)

Chciałem napisać, że rozumiem różnicę między kolokwializmami a nadużywaniem anglicyzmów. Nawet chciałem wyjaśnić, dlaczego uważam, że są to tendencje zbliżone i wynikające z niskiej kultury językowej. Ale się zamknę. Nic nie napiszę.

O, widzę, że niechcący otworzyłem puszkę Pandory. Sorry, Bizzare ;)

...always look on the bright side of life ; )

Jaka tam puszka Pandory. Dyskusja. Ja tam, jak można się pokapować po moich działaniach na tej stronie, dyskutowanie lubię ;)

Yattaman to nie tylko był hit, to było też pierwsze erotyczne przeżycie chłopców dorastających w latach dziewięćdziesiątych :P

Jak ja lubię Twoja publicystykę :)

Nowa Fantastyka