
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Szczęście.
Otacza mnie, jak wirujące w świetle drobinki kurzu. Jak one unosi się w powietrzu, leniwie snując się w przestrzeni i osiada, gdzie mu się zamarzy. Lecz gdybym tylko spróbować je złapać, uciekłoby w pośpiechu, o które nikt by go nie posądzał. Tym razem to ja jestem jego wybranką. Tak mało go jest w moim tandetnym życiu. Rozkoszuje się więc i nie pytam o szczegóły.
Taniec.
To jedyny moment, w którym czuję, że jestem potrzebna, że czasami mogę sprawić komuś radość. Taką czystą, wręcz dziecinną, okrytą płaszczem naiwności.
Scena.
Wiem, że poniżej są widzowie. Patrzą na mnie swoim łakomym wzrokiem, spragnieni rozrywki, którą moja skromna osoba ma im zapewnić. Prosto w moją bezkształtną twarz bije światło reflektorów. Dobrze, że nie mam oczu, inaczej na pewno by mnie to raziło.
Muzyka.
Z ukrytych gdzieś głęboko głośników ulatnia się powoli podstępna fala, ułożonych w melodię dźwięków, które mają za zadanie porwać tu obecnych i wprowadzić ich, o ile nie w trans, to chociaż w nastrój odpowiedni do uroczystości. Część z nich już smętnie kiwa głowami. Zaraza się rozprzestrzenia. Ten zapijaczony narkoman w umyśle, którego zrodził się ten potwór byłby dumny ze swojego zdradzieckiego Frankensteina. Porwał już większość sali i nie ma zamiaru na tym poprzestać.
Rytm.
Wyczuwam go i powoli wytupuje w zasuszoną podłogę. Przenosi się po materiale, z którego jestem zrobiona i choć głucha jak pień to dobrze wiem, że ułamek sekundy muszę zacząć.
Krok.
Najpierw jeden, potem drugi, po ukosie. Wymach, półobrót i nie kontroluje już swojego ciała. Wyuczona sekwencja ruchów, dostosowana do muzyki wykonuje się automatycznie, bez udziału tego co nazywa się świadomością. Wiruje się i obracam wprawiając obserwujących mnie w stan, niemalże erotycznego uniesienia. Atmosfera jest tak naelektryzowane, że wystarczyłaby najmniejsza iskra i cały teatr stanąłby w płomieniach.
Ogień.
Taaak. Oczyszczenie. Dla płomieni wszyscy jesteśmy równi. Raz tylko wejrzyj w jego błyszczące źrenice a już nigdy nie uwolnisz się spod tej władzy. Wyciągnij rękę i daj się polizać. Malutkie jęzorki już dobrze wiedzą jak sprawić ci przyjemność. Rozkosz zawsze waha się na granicy bólu, tak samo jest tym razem. Ogień już dawno zapanował nad całym twoim ciałem. Zrobił to powoli, drażniąc się z tobą. Wdrapywał się małymi kroczkami, znacząc swoje ślady czerwonymi bruzdami w twojej skórze, które najpierw zmienią się w wypełnione gęstym płynem bąble, by po wszystkim zwęglić się i odbijać przebłyski słońc na matowoczarnej powierzchni. Kiedy wytrzymasz już wystarczająco długo i zbliżysz się do kresu wytrzymałości, oczekując na spełnienie przeżyjesz największy w życiu zawód. Ekstaza nie nadejdzie. Zamiast tego spojrzysz na swoje ciało, piękniejsze niż kiedykolwiek i twój podniecony, płytki i szybki oddech zmieni się w krzyk. Wydasz z siebie najpotężniejszy w życiu wrzask, wzmocniony całą siłą gąbkowatych płuc, napędzony powietrzem z samego ich dna. To będzie twój kres. Przepełni cię patosem i wzniosłością, rozkoszą doprowadzi do granic obłędu w szaleńczym tańcu opuścisz ten świat, zostawiając na nim skarlały zewłok tego, co kiedyś było tobą. Czyż to nie jest piękne przeżycie?
Koniec.
Każdy kto igra z ogniem zostaje spalony. Obrócony w pył, z którego powstał. Koło się zamyka. Prochy roznosi wiatr, ostatecznie łącząc delikwenta z matczynym łonem natury. Czegóż chcieć więcej. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Ślepe i głuche dzieci tego świata, po omacku szukające wystających tu i ówdzie kamiennych sutków, które dają nam pożywienie. Myślimy, że jesteśmy tacy ważni, że wiemy wszystko. Co? Jak? Kiedy? I co ważniejsze, po co? Dlaczego? Czemu? Ludzki umysł wszystko mierzy swoją miarą, nie rozumiejąc, że to co, wydaje nam się widzimy jest tylko wykreowaną przez procesy obronne ego iluzją, pozwalającą czuć się bezpieczniej. Niewiedza wzbudza strach. Lepiej wszystko opisać, skatalogować, wyjaśnić i przewidzieć jak będzie potem. Wtedy dopiero człowiek spokojnie zasiądzie w bujanym fotelu swoich przekonań i wypije słodkie wino pewności, które jednak dla zasady uzna za kwaśnawe. Pojęcia nie mam co matka ziemia dodaje do pitego przez nas mleka. Nie chce wiedzieć. W przeciwieństwie do nich nie muszę znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdybym miała usta to rozciągnęły by się teraz w pełnym wyższości uśmiechu.
Człowiek.
Ha! Jestem od was lepsza. Wasz pełen samouwielbienia umysł jest jak komputer napędzany biegającymi w kółkach chomikami. Niby wszystko jest w porządku, ale niewiele trzeba do katastrofy. Tak trudno się przyznać, że coś nie jest tak jak powinno. Słowo przepraszam tak rzadko opuszcza wasze miękkie usta. Ja się nie mylę. Każdy mój ruch jest zaplanowany od pierwszej sekundy i nie biorę pod uwagę możliwości błędu.
Cisza.
Muzyka milknie tak samo jak umilkł jej twórca. Pewnej listopadowej nocy zasnął i już nigdy się nie obudził. Cudaczny trans publiczności trwa dalej. Zamykają oczy, pogrążeni w zachwycie, ostatni raz starając się przywołać do świadomości widowisko, w którym właśnie uczestniczyli. Czekam kilka chwil, dokładnie dwie minuty, czterdzieści osiem sekund, wpatrzona w ich natchnione twarze. Po tym czasie opuszczam scenę. Schodzę do nich, przyjąć gratulację. Dla mnie to jest bez sensu. Jestem pewna swoich umiejętności, wiem, że zawsze wszystko jest idealnie ale robię to dla nich. Dla ich samopoczucia, które cały czas wymaga zapewniania ich we własnej wielkości. Nie wiem czemu poprawia im humor zachwycanie się nad moim tańcem, konstrukcją i cudem, którym ileś lat temu było powołanie mnie do życia. Jestem tu już sto dwadzieścia trzy lata, cztery miesiące i osiem dni. Mieli dużo czasu na przyzwyczajenie się do mojej obecności. Ale oczywiście oni wciąż swoje. Już ich nawet nie słucham. Nie liczą przecież na odpowiedź inną niż gięcie się w niemych ukłonach. Choćbym nie wiem jak chciała, to bez ust nic im nie odpowiem. Lepkie, spocone ręce zaczynają błądzić po moim plecach. Na początek w niepewnym poklepaniu, które po chwili przechodzi w bezczelne obmacywanie. Pająki stworzone z palców badają mnie od góry do dołu, zapuszczając się wszędzie gdzie tylko się da. Ktoś łapie mnie za tyłek, ktoś inny szuka pomiędzy nogami nieobecnej łechtaczki. Jakby to wyglądało, jak dziura w pniu, służąca za seksualną partnerkę miejscowemu idiocie. To nie ta bajka kochanie, ale szukaj jeśli chcesz. I tak nic nie czuję. Moje wystrugane z drewna ciało nie odbiera żadnych bodźców. Wiem co się dzieje dookoła ale nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć. To tak, jakby w mojej głowie siedział cichy głosik i mówił mi o wszystkim. Widział za mnie, słuchał i odbierał zapachy. Smak? Co to jest smak? Ludzie czasami pakują sobie do ust różne rzeczy ale nie widzę w tym sensu, przecież i tak potem wyrzucają to podobnym otworem, na drugim końcu ciała.
Dotyk
Tylko jego tak naprawdę chciałabym mieć tak jak wy. Ludzie dotykiem przekazują sobie tak wiele rzeczy, wywołują tyle emocji. Sprawiają innym przyjemność, ból, czasami jedno i drugie. Może być pomocą, symbolizować współczucie lub pożądanie. Ale, co najważniejsze dotykając innej osoby czujesz pod opuszkami palców ciepło jej skóry. Możesz przyłożyć policzek do jej klatki piersiowej i wczuwając się w rytm jej oddechów, zsynchronizować się z nią. Dać pstryczka w nos, powodując zaczerwienienie skóry, uszczypnąć lub uderzyć. Dotykać można też rzeczy martwych. Wszystko co zostaje dotknięte dostarcza ludziom wrażeń. Może być gładkie, chropowate, ciepłe, zimne, miękkie, twarde. Oni dotykają mnie, czują pod palcami wiekowe już drewno, miejscami nierówne, odpadającą farbę. Ja nie czuję nic. W mej świadomości pojawia się komunikat. Ktoś wbija ci palec w brzuch, kładzie rękę na głowie, szuka wcięcia oddzielającego pośladki. Zdziwiony tym, że nie znalazł drapie się po głowie, poprawia czapkę i odchodzi, przeciskając się przez rzedniejący tłum.
Świat.
Trzecioosobowa narracja, pozbawiona krzty emocji.
Tęsknota.
Jak można tęsknić za czymś, czego się nigdy w życiu nie miało? Uwierz mi można.
Eksperyment.
To właśnie dzięki niemu powstałam. Ponad sto lat temu grupa zakompleksionych naukowców postanowi przenieść duszę ludzką do martwego przedmiotu. Padło na mnie. Wygrzebany gdzieś ze złomowiska drewniany konstrukt, przypominający człowieka. Jestem zrobiona z kilku kulek i walców, połączonych ruchomymi stawami, niczym projekt, który ktoś zapomniał dokończyć. Nie mam oczu, uszu, nosa, włosów i palców. Chyba nie wierzyli, że im się uda. Inaczej bardziej by się postarali, żebym dobrze wyglądała. Może mogłabym być ładna? Atrakcyjna dla płci męskiej. Chyba jestem kobietą, przynajmniej tak się czuję. Zawsze lepiej mi się o sobie myślało jako o samicy. Może dusza, którą mi wszczepili należała do kobiety. Zaraz po powołaniu mnie do życia nadano mi nawet imię. Wydaje mi się, że żeńskie, ale kto by to pamiętał po tylu latach.
Euforia.
Żyję, jestem tu i wiem, że oni tu są. Cieszą się na mój widok, zadają tysiące pytań i nie przejmują się, że nie dostają odpowiedzi. Są zadowoleni, tylko to się liczy. Mija tak kilka lat, w ciągu, których ciesze się sławą i uznaniem. Pokazują mnie w telewizji, piszą w gazetach. Znają mnie wszyscy a na ich ustach jest moje imię. Porównują mnie do jakiejś owcy, nazywali ją bodajże Dolly. Ale to nie jest ważne.
Czas.
Przemija szybciej, niż byśmy chcieli. Wraz z jego upływem znika wszystko co miałam. Kochałam? Całe moje życie, do którego byłam przyzwyczajona, sława, reportaże, blaski niewidzialnych reflektorów i co najważniejsze zainteresowanie. Nie minęło dziesięć lat jak zmarł ostatni z naukowców, którzy mnie stworzyli. Postanowiłam pójść na pogrzeb. Ubrałam się nawet. Ludzie na miejscu patrzyli na mnie jak na morderczynię, którą podobno byłam. Twierdzili, że zniszczyłam życie temu biednemu człowiekowi i jego przyjaciołom. Zwyzywano mnie i przegoniono. Nie bardzo wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Byłam przerażona tym stanem rzeczy. Nagle okazało się, że nikt mnie nie potrzebuje i nie chce. Ludzie odwrócili się ode mnie, zostawiając na pastwę świata.
Potwór.
Inaczej nie umiem go określić. Byłam sama w tym ulu pełnym biegających bez celu ludzi i ich śmiesznych marzeń. Świat nie raz uśmiechał się do mnie, zgniłymi szczękami, z których poczerniałe kawałki dziąseł spadały na ludzi deszczem nieszczęść i topiły ich w żalu. Tylko po każdym takim uśmiechu zostawałam połknięta, przetrawiona i wypluta, by stoczyć się jeszcze niżej. Nie raz myślałam, że jestem na dnie ale świat zawsze potrafił wyprowadzić mnie z błędu. Pokazywał, że to on jest tu panem i nikt nie ma prawa mu się sprzeciwiać. Szczególnie ja, wytwór bandy chorych na umysłach naukowców, którego istnienie już dawno straciło sens.
Wegetacja.
Trwanie zawieszone w czasie i przestrzeni. Nie potrzebowałam niczego, żeby moje "życie" trwało, więc siedziałam latami bez ruchu, raz po raz analizując w myślach dokładny przebieg wydarzeń, które doprowadziły mnie do obecnej sytuacji. Lata mijały a ja nie poruszyłam się ani o milimetr. Padał na mnie deszcz, sikały psy, ktoś nawet pociął mnie scyzorykiem. Tuż obok wyrosło dzikie śmietnisko i powoli zagarniało coraz więcej przestrzeni, zbliżając się z każdym dniem. Pewnego ranka wysypano na mnie ogromny kubeł odpadków. Tego już było za wiele. Ściągnęłam z głowy skórkę banana i wstałam. Stawy trzasnęły, odzwyczajone od ruchu.
Życie.
Na nowo spróbowałam zmierzyć się z tym zębatym potworem. Nic to, że z gęby śmierdzi mu zgnilizną społeczną. Coś zrobić musiałam. Tułałam się wszędzie i nigdzie, kontemplując rzeczywistość. Zdarzało się, że nie była nawet taka zła. Zachód słońca nad morskim klifem, księżyc błyszczący na pustynią, mroczne jaskinie setki metrów pod ziemią, widziałam wszystkie cuda, o jakich mówili ludzie. Przez jakiś czas nosiłam nawet uśmiech na twarzy. Domalowało mi go jakieś dziecko, które nie uciekło na mój widok. Przetrwał kilka lat, dodając mojemu wyglądowi odrobinę ciepła. Znikł jednak a wraz z nim odeszło zadowolenie. W ogromie wrażeń, do mnie docierających brakowało zasadniczego składnika.
Dotyk, znów dotyk.
Pod moimi rękoma przetoczyły się miliony rzeczy, których tak na prawdę, nie mogłam dotknąć. Wiedziałam, że tam są, wyciągałam do nich swoje dłonie. Wtedy roznosił się tępy odgłos uderzania o drewno i było po wszystkim. "Dotknęłaś kamienia. Był mokry, zimny i gładki" Cudownie. Nic tylko się cieszyć. Moja dusza płakała. Biedactwo. Wyrwali ją z jej pierwotnej formy i wcisnęli w ostrugany kawał drewna. Podnoszę rękę i przysuwam ją do twarzy. Wiem, że jest już bardzo blisko czoła. "Oglądam" ją ze wszystkich stron. Biorę zamach i uderzam.
Pustka.
Tylko to słyszę. Tylko to czuję, powinnam chyba powiedzieć odbieram. Sens mojego istnienia zmarł razem z naukowcami. Zakopali go dwa metry pod ziemią. Nie rozumiem patosu, który wy w tym widzicie. Stajecie się karmą dla robaków, podawaną na zgniło. Zostają tylko poobgryzane kości. Niczym tabliczka znacząca, że ktoś tu kiedyś był. Żył. Nie wiadomo czy cieszył się swoją egzystencją, czy żałował powołania go na ten wstrętny świat. Patrzysz na szczerzącą się do ciebie czaszkę i wędrujesz myślami do przeszłości. Wiesz tylko, że dążysz w złym kierunku. Powinieneś patrzeć w przyszłość. Kiedyś też tak skończysz. Zastanów się nad sobą i dopóki możesz ciesz się życiem, bo możesz zostać z niego okradziony w każdej chwili. Czy kładąc się spać masz pewność, że się obudzisz? Czy idąc ulicą uważnie obserwujesz każdy zbliżający się samochód? Może, któryś z kierowców wypił wczoraj za dużo lub ułamki sekund dzielą go od zaśnięcia przy kierownicy? Może po prostu jest idiotą? Niewiele pomoże ci zadowolenie z życia w zderzeniu z pędzącym sto kilometrów na godzinę autem.
Uśmiech.
Ciesz się póki możesz.
Decyzja.
Muszę coś zrobić. Tylko co? Wertuję stan swojej świadomości w poszukiwaniu czegoś co by pasowało do sytuacji. Znalazłam. Zaczynam tańczyć. Obracam się i wiruję w takt tylko sobie znanego rytmu. Trwam tym stanie długie godziny, podczas gdy niepozornie zakradł się do mnie zmrok. Zarzucił na świat swój muślinowy płaszcz i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udał się na druga półkulę. Czas mijał a ja wciąż nie miałam ochoty przestać.
Dzień.
Nadszedł niespodziewanie, znajdując mnie zawieszoną pomiędzy rzeczywistością a światem moich myśli. Wciąż tańczyłam, nie bardzo świadoma tego co robię. Zostałam porwana a raczej dałam się ponieść i nie miałam ochoty wracać. Było mi tak dobrze. Pierwszy raz w moim cudacznym życiu nie przejmowałam się tym co się dzieje dookoła. Liczyłam się tylko ja i moje ruchy. Rytmiczne drgawki ożywionego kawałka drewna, który wreszcie czerpał z czegoś przyjemność. Przez tyle lat pragnęłam akceptacji i uznania, niczym nastolatka z pryszczami. Miliony razy wracałam myślami do czasów, kiedy naukowcy głaskali po mnie przymocowanej do karku kuli i mówili ciepłe słowa. Tak bardzo chciałam wrócić do tych czasów. Teraz już to się nie liczyło. Nie obchodziła mnie reszta świata, zresztą czemu miałaby mnie interesować. Minęło już tyle lat odkąd powstałam. Wszyscy, którzy byli wtedy na świecie już dawno poumierali, napędzając łańcuch pokarmowy i portfele przedsiębiorców pogrzebowych. Zmieniły się czasy i toki ludzkiego myślenia. Podobno ludzie mieli jakieś problemy większe niż kiedykolwiek w historii. Kto by się wtedy przejmował takim stworzeniem jak ja.
Znalezisko.
Idąc któregoś dnia, przez opuszczone miasto wpadłam na stary teatr. Weszłam do środka. Prezentował się cudnie. Szczególnie ustawiona w samym jego sercu scena. Pobiegłam do niej, tłukąc nogami o drewniana podłogę. Wdrapałam się i powiodłam spojrzeniem po całej sali. Była pusta ale ja nie potrzebowałam widowni. Znów zaczęłam tańczyć.
Rok.
Minął jak jedno uderzenie twojego serca a ja wciąż nie zeszłam ze sceny, pogrążona w transie. Wypróbowałam już każdy krok i ruch sceniczny jakie znałam oraz tysiące, które sama wymyśliłam. W pewnym momencie przestałam. Od tak bez powodu. Usiadłam na deskach i spojrzałam w dół.
Dziecko.
Mały, góra sześcioletni chłopiec patrzył na mnie wielkimi jak spodki oczami. Zaczął bić brawo. Na stojąco. Jakby oddawał cześć wielkiej artystce. Pierwszy raz w ciągu mojej stuletniej egzystencji nie wiedziałam co myśleć. Malec zeskoczył z krzesła i uciekł. Krzyczał jeszcze coś po drodze, ale nie byłam w stanie go zrozumieć.
Doba.
Stara jednostka czasowa obejmująca dwadzieścia cztery godziny. Każda z nich to sześćdziesiąt minut, a te dzielą się jeszcze na sześćdziesiąt sekund. Daje nam to osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund. Tyle dokładnie czasu minęło do momentu, gdy dziecko wróciło. Na dodatek nie był sam, przyprowadził cztery dodatkowe osoby.
Obserwacja.
Uczucie, którego nie doświadczałam od ponad wieku. Wszyscy usiedli w pierwszym rzędzie i patrzyli na mój taniec. Najpierw w ciszy i czymś co można nazwać skupieniem. Potem z narastającym napięciem, powoli przechodzącym w zadowolenie, by skończyć jako euforia.
Oklaski.
Wybuchły jak podłożona bomba, wytrącając mnie z rytmu. Zatrzymałam się i nie wiedziałam co mam dalej robić. Ludzie klaskali i gwizdali. Weszli do mnie na scenę i zaczęli klepać mnie po plecach.
Dotyk po raz trzeci.
Nie czułam go na sobie od bardzo wielu lat. Haha, chciałam powiedzieć nie miałam świadomości bycia dotykaną. Ostatni raz kiedy ktoś kładł na mnie swoje ręce zdawał się w ogóle nie istnieć. Było to tak dawno temu. Liczyło się to co jest teraz. Jestem tu ja i są ci ludzie, którzy cieszą się moją obecnością i czerpią korzyści z mojej działalności. Gdybym miała oczy to rozpłakałabym się ze szczęścia. Trwało to zaledwie kilka minut, zanim zaczęli się rozchodzić. Ostatnie kilka klapnięć, trochę wesołego szczebiotania i zostaliśmy tylko we dwójkę. Ja i mały chłopiec.
Dłoń.
Wyciągnął do mnie swoją małą rączkę i czekał zniecierpliwiony aż podam mu ten klocek, który był moją. Ujął ją bez strachu i pogładził stare drewno paluszkami. Pociągnął mnie za sobą. Nie stawiałam oporu, nie chciałam. Nikt chyba nigdy nie okazał mi tyle serca co to małe dziecko. Zaprowadził mnie do swojego domu. Posadził przy stole i pokazał rodzinie. Miał matkę, dwie starsze siostry i babcię, dogasającą już staruszkę. Jeśli dobrze pamiętam to elementem składowym rodziny jest też ojciec, jego jednak tu nie było. Był za to smutek. W ich minach i oczach było coś co dotykało duszy. Uświadomiłam sobie po co chłopiec mnie im pokazywał. Chciał, żeby one też się uśmiechnęły.
Stół.
Przesunęłam go pod ścianę, robiąc trochę miejsca. Mały zorientował się o co chodzi i odstawił krzesła. Jego kobiety usiadły zaciekawione. Chłopiec dał mi znak.
Zdziwienie.
To było w ich oczach na początku. Pierwszy raz w moim drewnianym życiu byłam zestresowana. Chciałam je zadowolić, przykleić do ich zmęczonych twarzy uśmiechy. Starałam się z całych sił. Byłam pewna swojej perfekcji, ale czy to im się spodoba.
Dźwięk.
Nagle rozniósł się po pokoju zmieniając atmosferę i moje początkowe zamiary. To był głos babci. Staruszka patrzyła na mnie ze łzami w oczach i zaczęła śpiewać. Nie rozumiałam słów, dochodził do mnie jednak przekaz. Dało się go wyczytać z twarzy ludzi, którzy na mnie patrzyli. Kobieta śpiewała o smutku, który nadszedł niespodziewanie i o tragedii mu towarzyszącej. O tysiącach ludzi, którzy starali się go powstrzymać, ale jedyne co mogli zrobić to oddać swoje istnienia na ołtarzu poświęcenia, dla dobra innych, ich bezpieczeństwa i życia. O ogniu, który spadał z nieba i zabierał niewinnych, o chorobach, które szerzyły się na uciekających, o mroku, który zapanował nad światem i nie chciał odejść. O tym co ludzie są w stanie zrobić, żeby ratować siebie i innych, o bohaterach, którzy próbowali zawrócić świat na poprzednie tory i o ich porażce, która ponownie dotknęła ludzi. Śpiewała też o nadziei, która nigdy nie umarła i na zawsze pozostanie żywa w sercach tych, co wierzą i tych, którzy działają. O słońcu, które kiedyś znów zaświeci nad światem.
Tragedia.
Świat był w niej pogrążony od wielu lat a ja nic o tym nie wiedziałam, kontynuując swoją żałosną egzystencję.
Płacz.
Wszystkie cztery kobiety płakały, chowając twarze w rękawach. Tylko chłopiec starał się być dzielny i choć pociągał nosem, to nie dawał łzom napłynąć do swoich oczu.
Noc.
Spędziłam ją u nich. Czekając na nadejście świtu, który jak każdy z poprzednich nakarmi głodnych nadzieją na poprawę, by wieczorem wyśmiać ich i porzucić w krainie płaczu.
Słońce.
Nie było go tego dnia, ukryło się, gnane zapewne poczuciem winy. Mimo tego życie potoczyło się dalej swoim torem. Czekałam aż chłopiec się obudzi. Mały zaraz po wstaniu podbiegł do mnie i rzucił mi się na szyję. Znów wziął mnie za rękę i zaprowadził z powrotem do mojego teatru.
Zmiana.
Było ich tam kilka. Dwie najważniejsze. Zamontowano reflektory i głośniki. Teraz była to już scena w pełni profesjonalna. Mogłam poczuć się artystką. Weszłam na scenę i chciałam zacząć ale chłopiec powstrzymał mnie. Pokazał na miejsca dla widowni i pokiwał głową. Nie rozumiałam go, ale przytaknęłam ruchem głowy. Odeszliśmy w kąt. Usiedliśmy naprzeciw siebie i zaczęliśmy grać w łapki. Byłam tak szczęśliwa, że miałam ochotę wyskoczyć ze swojej drewnianej powłoki.
Godzina.
Nie wiem ile ich minęło, gdy tak siedzieliśmy. Pierwszy raz w życiu nie liczyłam każdej upływającej sekundy.
Widownia.
Miejsca siedzące zapełniały się powoli. Gdy już prawie wszystkie były zajęte chłopiec zaprowadził mnie na scenę. Stanął przodem do ludzi i zaczął coś mówić. Odpowiedziały mu brawa.
Teraźniejszość.
Jesteśmy w momencie, w którym zaczęłam, kiedy szczęście otacza mnie jak kurz. Ludzie powoli rozchodzą się. Robi się pusto. Światła zgasły, muzyka ucichła. Chłopiec patrzy na mnie szczęśliwy i biegnie do mnie. Przyklękam, nadstawiając ramiona, gotowa na jego przyjęcie.
Huk.
Słyszę odległą o kilometry eksplozję i wiem co się stanie. Wiem, że znów będzie źle. Widzę świat, który stoi nade mną i szczerzy paszczę zgniłych zębów. Dałam się nabrać, połknęłam nadzieję i myślałam, że nic się nie stanie, że ten podły starzec okaże mi odrobinę serca. Jaka ja byłam naiwna.
Krzyk.
Tak bardzo go pragnę. Raz jedyny w moim życiu chcę krzyczeć. Chcę go ostrzec.
Ucieczka.
To jedno słowo przez ułamek sekundy krąży mi pod czaszką.
Ściana.
Wypełniony materiałami wybuchowymi kawał żelastwa wpada robiąc w niej dziurę i przelatuje metr przede mną, zabierając ze sobą biegnącego chłopca. Zgarnęła go, jak rowerzysta lecącą muchę. Widziałam wyraz niezrozumienia na jego twarzy, w chwili gdy umierał. Pocisk wylądował na drugim końcu sceny, sycząc i rzucając iskrami. Wiem, że zaraz wybuchnie. Ludzie też to wiedzą. Uciekają. Wcale im się nie dziwię. Też powinnam tak zrobić. Ratować namiastkę swojego życia, ale po co? Czy byłby sens w tym działaniu. Wydaje mi się, że nie.
Upływanie.
Czas biegnie powoli, nie obchodzą go krzyki roznoszące się dookoła. Niczym dla niego są życia, które za chwilę zabierze, w tym moje. Ale ja się z tym pogodziłam. Ja tego chcę.
Sekunda.
Jedna, po niej druga i trzecia.. Podchodzę do narzędzia mojego wybawienia i patrzę, na leżącego pod nim chłopca. Widać tylko kawałek jego twarzy. Ma zamknięte oczy. Odszedł w spokoju, zanim zdążył się zorientować co się dzieje.
Płomień.
Widzę pierwszy jego języczek, który próbuje przeskoczyć na drewnianą podłogę. Podaje mu rękę. Najpierw połaskotał mnie, potem przyjął się i dał przenieść. Błyskawicznie rozszedł się po podłodze. Wystarczy mu kilka godzin, żeby zrównać cały teatr z ziemią, ale zanim minie ten czas, mnie już dawno tu nie będzie. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Dotyk, po raz czwarty.
Jest to najpiękniejszy i zarazem ostatni dotyk w moim życiu. Czekałam na niego całe moje sto dwadzieścia trzy lata i teraz wreszcie jesteśmy razem. Jakaś część świadomości wciąż prosi o ucieczkę, ma nadzieję na ratunek. Tylko po co mam się ratować? Żeby znów pół wieku siedzieć bez ruchu i obrastać brudem? A może po to, żeby znowu dać się złapać w pułapkę tego okrutnego świata? Nie dziękuje, nie skorzystam. Nie widzę ognia, ale wiem, że on tam jest. Wędruje po mojej ręce i zajmuje kolejne partie mojego ciała, obracając je powoli w węgiel. Chyba jest gorąc
Upadek.
Załamały się pode mną nogi, zaraz zaraz zostanie z nich tylko popiół. Palę się. To wszystko. Liczyłam na więcej. Chciałam rozkoszy, ekstazy, czystego zwierzęcego orgazmu. Nie dostałam nic. Miało być tak pięknie, ogień miał być moim kochankiem a jest gwałcicielem. Podłym bandytą, który zniszczy mnie i bez słowa przeprosin pójdzie dalej i zapomni o wszystkim po pięciu minutach.
Twarz.
Patrzę na chłopca jak topi się jego skóra. Zazdroszczę mu, ja nawet na to nie mogę liczyć. Chce go dotknąć, ostatni raz. Wyciągam rękę, na której tańczą płomienie a ona odpada ode mnie i znika, jakby jej nigdy nie było.
Porażka.
Chyba właśnie przegrałam namiastkę tego, co zawsze zwałam życiem. Leżę, ginąc w ogniu, który obiecywał mi cuda a nie dał nic, za to zabrał wszystko. Gdybym wtedy spróbowała uciec mogłabym jeszcze tyle zrobić. Teraz nie raczej niewiele.
Dusza.
Opuszcza to drewniane ciało, do którego została siłą wciśnięta. Powinnam być szczęśliwa. Jednak nie jestem. Wcale mnie to nie dziwi. Zdążyłam się już przyzwyczaić.
Kamahl, póki co, póki nie zjawi się ktoś inny o podobnym stylu, muszę powiedzieć, że piszesz najbardziej poetyckie teksty, jakie lądują na tej stronie. Jestem bardzo na tak. Bo to naprawdę trudna sztuka. Oczywiście znajda się czytelnicy pytający, gdzie w tej poezji akcja, ale... Jeszcze się taki autor nie narodził, co by wszystkim dogodził.
Pozdrawiam.
No właśnie, opinie są różne. Mnie w połowie poetyka zaczęła męczyć. A może po prostu nastrój dzisiaj nie ten? Nie powiem, że złe, bo to jest bardzo dobre, ale czegoś dłuższego w tym stylu bym nie zdzierżyła - nie, nie i jeszcze raz nie.
Poetyckie i to bardzo, a zarazem ciekawe w swej treści.
dziekuje uprzejmie za wszelskie komentarze,
uwierz gnomie czegoś takiego dłuższego niż to pisać nie mam ani zamiaru, ani chyba możlwiości, co za dużo to nie zdrowo, więc się nie obawiaj,
nie mam zamiaru dogadzać wszystkim, jakby to nie brzmiało, conajwyżej nielicznym,
każdy czyta na co ma ochotę, jeśli znajda się ludzie, którym to się spodoba, to będę z siebie zadowolony, choćby była ich garstka
Myślę, że przy dłuższej formie to mogłoby się przejeść, ale miniatury w tym stylu jak najbardziej. I zgodzę się z tym, że się nigdy wszystkim niedogodzi. Ale w sumie może to i dobrze, gdyby wszystkim podobało się to samo, każdy miałby niemalże identyczny gust - straszne!
Podpowiem ci jak dogodzić wszystkim. To co napisałeś można potraktować jako dialog wewnętrzny bohatera, który powinien być przeplatany klasyczną narracją oraz fabułą drugoplanowych bohaterów. Taki zapis stanie się atrakcyjny dla wiekszości czytelników. Pomyśl nad rozszerzeniem opka własnie w taki, a nie inny sposób. Można też stworzyć równorzędnego, pierwszoplanowego bohatera, który klasycznie wchodzi w interakcję z otoczeniem. Pasuje jak ulał konwencja NOIR, detektyw który próbuje rozwikłać zagadkę, zas w tle pojawiaja sie rozmyślania twojego boahtera w pierwszej osobie.
Dodatkowo, zrobiłbym odstep między poszczególnymi słowami kluczami, wyraźnie akcentując jak rozdziały.
Nie no baazyl rozgryzłeś mnie, to opko powyżej ma już swoje lata (dokładnie 11 miesięcy:P) a takie inne lepsze nawet to jest właśnie mniej więcej to co napisałeś, przemyślenia plus interakcja plus paru innych bohaterów, szczególnie jedna ważna, ale nie jest to detektyw tylko...nieważne, jak odleży swoje miesiące w szufladzie i znajde kogoś kto mi je przeczyta na głos to może też tu wyląduje (tak, czytałem porady Kresa)
Odstępy to też jest pomysł
Dzięki za wszystko