- Opowiadanie: blackmat - Ciemna strona pary

Ciemna strona pary

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciemna strona pary

 

Ciemna strona pary

 

Bill siedział na dachu. Z jednego kącika ust do drugiego co chwilę wędrowała wykałaczka. Miał jeszcze dużo czasu. Franklin Justice dopiero za dwie godziny będzie tędy przejeżdżał. Pieprzony obrońca prawa i sprawiedliwości. Gdyby nie on, nie zginęłoby tylu ludzi. Nie zginęłaby dziewczyna Billa. Od kiedy trzy miesiące temu został szeryfem miasta, trwa wojna między policją a tutejszymi gangami. Harry jest naprawdę wściekły. Sterowce bronią są zestrzeliwane, a plantacje marihuany niszczone. Gdyby nie fakt, że przez tę wojnę zginęła ukochana Billa, nie siedziałby tu teraz z petruccim 250. Miał dużo czasu, ale tylko jeden strzał. Mężczyzna jeszcze raz sprawdził broń, skalibrował lunetę i obejrzał pocisk. Bill nie miał pojęcia, jak ci magowie stworzyli tę śmiercionośną broń, liczyło się tylko to, że z odległości kilometra było się w stanie przebić metrowy mur, a po sprawie znikało. Michelson nie wiedział, czemu szeryf odwiedzał małą mieścinę pod Los Santos. Usłyszał tylko, że to będzie jedyna szansa na zdjęcie tego grubego gnojka. To mu starczało.

Gdy do uszu mściciela doszły pierwsze odgłosy parowych silników, mężczyzna narzucił na siebie płaszcz maskujący i przyjął pozycję strzelecką. Konwój składał się z trzech czarnych, pancernych paromobili o ostrych kształtach i z karabinem maszynowym na dachu. Samochody zatrzymały się w odległości czterystu metrów od snajpera. O ile Bill się nie mylił, czarne paromobile stały przed ratuszem. Mściciel ustawił petrucciego na krawędzi dachu, ustawił lunetę i wycelował w środkowy samochód. Czekał i czekał, a szeryf ani myślał wychodzić ze swojej bezpiecznej kryjówki. Jakby nad czymś się zastanawiał. Jakby jakiś cholerny duch zabraniał mu opuszczenia paromobilu. A jednak. Gruby, czterdziestoletni szeryf wyszedł w końcu z pojazdu. Zatrzymał się na chwilę, aby poczekać na swojego ochroniarza. Bill wycelował i z zimną krwią nacisnął spust. Lodowy pocisk poszybował w kierunku ofiary z zawrotną prędkością. W momencie gdy goryl Franklina Justice'a wychodził z samochodu, kula przeszyła głowę szeryfa, a jedyne, co zdołał zrobić potężny ogr, było złapanie upadających zwłok jego przełożonego. Strzału nie było słychać. To właśnie była ta niezawodna i niesamowicie droga technologia gnomów. Tymczasem Bill już składał swoją broń. Petrucci 250 błyskawicznie znalazł się w czarnej walizce. Podczas gdy ludzie szeryfa zastanawiali się, gdzie jest zabójca, ten schodził już po schodach piętrowego budynku. Nie było tu miejsca na pościg z licznymi strzałami i spektakularnymi skokami. To była robota zawodowca. Po dziesięciu minutach Billa nie było już w mieście. Jechał do Los Santos zameldować, że Franklin Justice nie będzie więcej sprawiał kłopotów.

Już następnego dnia głośno było o zbrodni. Gazeciarze i nawoływacze mieli pełne ręce roboty. Gangi od razu wzięły się do pracy. Ludzie wierni szeryfowi byli bezgłośnie mordowani. Ich żony gwałcone i zabijane, a dzieci brane na szkolenie. W mieście wybuchła panika. Tymczasem Bill z dwoma walizkami i dwoma srebrnymi rewolwerami u pasa już leciał sterowcem w kierunku New Ness. Miał już dość Los Santos. Znudzili mu się ci plugawi mordercy i gwałciciele bez honoru. Miał dosyć pieniędzy na kupno mieszkania i otworzenie małego, spokojnego pubu. Nie obchodziło go już to stare miasto na pustyni. Ta zapyziała dziura odgrywająca rolę metropolii. Miał ochotę na trochę kultury. Ponad dwadzieścia lat zabijał ludzi, czas najwyższy przejść na emeryturę. Miał już trzydzieści trzy lata, znał lepiej różnego rodzaju broń niż alfabet, walczył lepiej niż chodził, a z rewolweru potrafił zestrzelić muchę. Ale na co mu to wszystko, skoro stracił jedyną osobę, którą kochał. Jedyne miejsce w swoim życiu, do którego mógł stale wracać. Szeryfowie się zmieniali, szefowie gangów się zmieniali, dowódcy wojsk się zmieniali, a nawet politycy się zmieniali. Ale ta jedna osoba, którą Bill kochał, była niezmienna. A teraz jej już nie było na tym świecie. Lisa, jego ukochana Lisa zginęła od pistoletowej kuli jednego z obrońców prawa. Od kuli, która z pewnością przeznaczona była dla niego.

Mężczyzna mógłby jeszcze długo rozmyślać o swoim życiu, które porzucił, jednak jego medytacje zakłócił jeden z lokajów oznajmiając, że sterowiec niedługo doleci do New Ness i prosi się o zapięcie pasów bezpieczeństwa i przyjęcie wygodnej pozycji w fotelach. Lądowanie przebiegło bez problemów, a zmęczeni pasażerowie już po chwili opuszczali kadłub statku powietrznego. Miasto przerażało swoją wielkością. Było większe niż Los Santos, a już na pewno piękniejsze. Metropolia licząca sobie kilka milionów mieszkańców zrobiła spore wrażenie na Michelsonie. Choć Bill nie wiedział nawet, gdzie powinien się udać, aby kupić mieszkanie, czuł się tu jak w raju. Jedyną rzeczą, która go trapiła, był fakt, że każde miasto ma swoją ciemną stronę. Michelson znał swoje szczęście i wiedział, że nie będzie miał długo spokoju, jednak nie spodziewał się, że nie będzie go miał ani chwili.

Bill szedł po drewnianych deskach portu lotniczego. Wszędzie było pełno różnych istot i każda z nich wyglądała inaczej. Nie brakowało tu gładko przyczesanych niziołków, wysokich smukłych elfów, masywnych trolli, olbrzymich ogrów czy nawet egzotycznych orków. Tłumy wchodziły i wychodziły ze sterowców. Przeciętny obserwator mógł spostrzec także wiwerny pocztowe, ale dopiero prawdziwy mistrz wywiadu był w stanie dojrzeć czerwone, niewielkie logo na jednym z pojazdów powietrznych i wysiadającego z niego mężczyznę w czarno-czerwonym płaskim berecie. Był to wysłannik specjalnych służb pocztowych. Takie osoby dostarczały tylko i wyłącznie niezwykle tajne dokumenty i wiadomości. To nie był dobry znak dla Billa. Oznaczało to, że magowie się o nim dowiedzieli i rozesłali wieści do innych miast albo Harry się wściekł, że stracił jednego z lepszych współpracowników i wysłał wiadomość do tutejszych gangów. Michelson przyspieszył kroku i już po chwili znajdował się w jednym z pubów portowych. Dwie walizki ciążyły Billemu. Ale ten jeszcze nie miał mieszkania i nie miał gdzie schować petrucciego 250 i pieniędzy, które otrzymał za ostanie zlecenie. Mężczyzna zajął miejsce w kącie i obrócił się plecami do ściany. Michelson nie wiedział, czy to jakieś spaczenie zawodowe czy wrodzona ostrożność, ale mściciel nie mógł pić, gdy nie był w stanie widzieć wszystkich i wszystkiego w pubie. Gdy już Bill zajął miejsce i położył dwie walizki jedna na drugiej, podszedł do niego ktoś, kto w lepszych restauracjach mógłby uchodzić za kelnerkę, a w gorszych za portową dziwkę. Kobieta odezwała się pierwsza, a uwagę Michelsona zwrócił jej głos, który był tak naznaczony ilością wypalanych papierosów, że z powodzeniem można go było pomylić z męskim.

-Co podać? – Nie było żadnego „Dobry wieczór" ani „Witam". Po prostu interes i nic więcej.

-Whisky z lodem – odpowiedział spokojnie Bill, wkładając wykałaczkę do ust.

-Coś jeszcze?

-Nie. Starczy.

-Zara przyniosę.

Kobieta zanotowała coś na kartce papieru, po czym podeszła do następnego stolika. Michelson zdołał jeszcze dosłyszeć „Co podać?" i ponownie zagłębił się w swoich myślach.

Z zadumy wyrwał Billa głos szkła uderzającego o blat stołu i męski głos niechlujnie ubranej kobiety.

-Należą się dwa jelenie.

Michelson włożył rękę do kieszeni, po czym wyjął z niej dwie okrągłe srebrne monety z wybitymi na nich głowami jelenia.

-Proszę.

Kobieta wzięła pieniądze, po czym zostawiła mężczyznę w spokoju. Bill chwycił szklankę z whisky, wypluł wykałaczkę na podłogę i pociągnął spory łyk. Naprawdę dawno, bo ostatnim razem jakieś parę godzin temu, nie miał niczego mocnego w ustach. Gdy Michelson delektował się trunkiem, drzwi pubu otworzyły się na oścież i ową spelunę zaszczyciło swoją obecnością trzech mężczyzn. Dwóch ogrów i niziołek. Zaraz po wejściu skierowali swoje kroki ku stolikowi Billa, jednak ten zareagował, dopiero gdy mięśniacy zasłonili mu oba przejścia, którymi mógł opuścić fotel w kącie.

-Czy czymś mogę Panom służyć?

-Zabieraj stąd swój tyłek i wracaj do Los Santos – odparł niziołek ubrany w czarny garnitur w czerwone paski, melonik i rękawiczki, również koloru czarnego.

-A pan to kto? – zapytał spokojnie Bill.

-Nie rób se jaj, Michelson. Harry jest wściekły i kazał nam Cię sprowadzić za wszelką cenę. Nie stawiaj oporu i chodź z nami. Daję Ci pięć sekund na przemyślenie sprawy.

Nie raz i nie dwa grożono Billowi. Wiedział już, jak powinien zareagować w takiej sytuacji, choć dawno mu się takowa nie zdarzyła. Jeszcze do niedawna Michelson myślał, że nie ma na tym świecie już ludzi, którzy są w stanie mu grozić, szczególnie po śmierci Lisy.

-To ja daję tobie trzy sekundy na opuszczenie tego baru. W przeciwnym razie zabiję cię – odpowiedział niewzruszony Bill.

-Jaja sobie robisz…

-1… 2… 3…

W momencie gdy Michelson skończył odliczanie, dwóch ogrów, którzy mieli za zadanie złapać go, leciało już w kierunku podłogi z otworami na środku czoła, a dwa srebrne rewolwery celowały w głowę niziołka.

-Ja… To nie ja. Przysięgam. Daruj mi – skamlał niedawny macho. Najwidoczniej zapomniał, z kim ma do czynienia.

Jednak czas grał na jego korzyść. Ludzie w pubie już wyciągali różnego rodzaju broń: zaczynając od noży i kastetów, poprzez szable i pistolety, a kończąc na karabinach maszynowych. Bill bez cienia wątpliwości nacisnął oba spusty, następnie schował rewolwery do kabur i chwycił walizki. Nie miał dużo czasu, jednak nie raz już życie stawiało go w takiej sytuacji. Michelson przeskoczył stół i otworzywszy kopniakiem drzwi, wyszedł z baru ścigany przez kule pistoletów i wściekły tłum. Miał zaledwie chwilę, żeby zebrać myśli i obrać sensowną strategię. Po prostu popędził przed siebie, licząc na to, że zmysł orientacji go nie zawiedzie i że udało mu się zapamiętać kilka razy przeglądaną w sterowcu mapę New Ness. Jedyny malutki problem stanowił fakt, że Bill nie miał nawet u kogo się schronić. Pędził przez miasto, klucząc wąskimi brukowanymi uliczkami, mijając żebraków i pijaków, a także powoli zaczynające pracę prostytutki. Michelson zatrzymał się dopiero w momencie, gdy przestał słyszeć krzyki. Była to pierwsza okazja do zebrania myśli i stworzenia jakiegoś ambitniejszego planu niż całodobowa ucieczka. Analizował fakty. Harry właśnie stracił zaufanych ludzi, więc na pewno będzie wściekły. Bill znał go dobrze. Nie należał do ludzi, którzy łatwo dają za wygraną. Będzie go ścigał, aż go nie dopadnie. Jedyną nadzieją Michelsona był miejscowy półświatek. Tylko tak mógł się ukryć. Być może tutejszy szef mafii nie będzie miał zamiaru go sprzątnąć. Ale najpierw Bill musiał znaleźć sobie jakiś kąt do spania. Musiał poszukać jakiegoś pensjonatu.

Michelson ruszył w stronę urzędu miejskiego, a przynajmniej w kierunku miejsca, które na mapie było dość dużym budynkiem z napisem „Urząd miejski miasta New Ness". Gdy przechodził jedną z tych uliczek, którymi normalni mieszkańcy nie chodzą wieczorem, na drodze stanęła mu kobieta. Ładna, o smukłej figurze, twarzy z idealnie pasującymi do siebie elementami i długimi blond włosami. Całość dopełniał obcisły czerwony strój z dużym dekoltem, który uwydatniał duże piersi. Krótka spódniczka sięgająca połowy ud, której żadna szanująca się dziewiętnastowieczna dama nie założyłaby nawet na noc, odsłaniała piękne nogi kobiety. Bill zatrzymał się i jeszcze przez chwilę lustrując prostytutkę wzrokiem, tak, prostytutkę, gdyż nawet chłopki ubierały się mniej skąpo, rozmyślał nad tym, jak ją spławić.

-Witaj, kochaniutki – odezwała się. – Co tam chowasz w tych walizkach?

– Nic co by Cię mogło interesować moja droga.

Michelson odparł zdziwiony, albowiem rzadko kiedy panie lekkich obyczajów zaczynały rozmowę takim spostrzeżeniem. Zwykle klasyczne prostytutki, po prostu pytały, czy ma ochotę na szybki numerek, a owe słowa nadeszły dopiero potem.

-Mnie interesuje naprawdę wiele rzeczy. Masz może na coś ochotę?

-Nie. Nie za bardzo – odpowiedział spokojnie Bill i ruszył powoli w dalszą drogę. – Spieszy mi się. A ty pewnie nie wiesz, gdzie mógłbym wynająć mieszkanie.

-Hola. Hola, słońce! – Kobieta stanęła przed nim i położyła swoją prawą dłoń na jego klatce piersiowej. – Wiem, gdzie możesz dostać lokum. Czy ty mnie bierzesz za zwykłą dziwkę?

Bill odsunął się o krok, ruchem ramion poprawił płaszcz, po czym analizując to, czego dowiedział się od prostytutki, odparł z uśmiechem na ustach:

-Powiedz mi gdzie, a kilka jelonków przybryka do ciebie.

-Chodź za mną.

Nie czekając, prostytutka odwróciła się i powoli ruszyła uliczką. Michelson szedł za nią gotowy w każdej chwili puścić walizki, wyjąć rewolwery i oddać strzały. Kobieta, kręcąc biodrami, kluczyła wąskimi uliczkami. Bill zastanawiał się, kim ona jest. Być może należała do grona owych eleganckich kurtyzan? Tylko co w takim razie robiła w takim miejscu? Czy specjalnie czekała na niego? Czy może każdego klienta tak wabi? Ale czy w tym drugim przypadku opłacałoby jej się to? Czy warto by jej było ślęczeć godzinami w ciemniej uliczce? Na te i zapewne wiele innych pytań Bill być może nie dostanie nigdy odpowiedzi.

Szli długo. Zatrzymali się dopiero po dobrej godzinie przed zadbaną kamienicą znajdującą się w dzielnicy kupieckiej. Kobieta podeszła do dębowych drzwi i zapukała. Nie było to zwykłe „puk puk", lecz jakiś szyfr. Drzwi otworzyły się dopiero po chwili. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Bill, był wydatny brzuch ubrany w białą koszulę. Następnie, unosząc wzrok, Michelson spostrzegł właściciela. Był nim stary, wysoki ogr o nienagannie uczesanej fryzurze i starannie przystrzyżonej „koziej" bródce. Milczenie pierwsza przerwała kobieta.

-Witaj, Robert. Przyprowadziłam klienta.

Ogr podrapał się po brodzie, przeczesał włosy, po czym zaplatając ręce na brzuszysku, powiedział.

-Mhm. Mówisz – klienta? Wejdźcie, proszę, rozmawianie w progu o tej porze może nie wyjść na dobre mojej reputacji.

Ogr otworzył szerzej drzwi i najpierw wpuścił kobietę, a dopiero później Billa. Gdy Michelson przechodził koło masywnego mężczyzny, zdołał zauważyć, że ten uważnie przygląda się jego walizkom. Następnie Robert zamknął solidne drzwi, schował stalowy klucz do kieszeni i wskazał ręką drewniany stół z czterema krzesłami. Pomieszczenie, w którym znajdował się Bill, było połączeniem przedsionka i salonu. Znajdowało się tu wiele malowideł, rzeźb i innych dzieł sztuki. Pokój był obszerny, pomalowany w kolorach brązu i kiepsko oświetlony. Najwidoczniej ogr nie przepadał za najnowocześniejszymi termoluminatorami, które były prawdziwym majstersztykiem technomagów. Okna były zasłonięte drewnianymi płytami, więc do pomieszczenia nie wpadało światło latarni. Jedynym źródłem oświetlenia były dwa ośmioramienne świeczniki stojące na szafkach i latarnia, którą Robert postawił na środku stołu. Gdy już kobieta i Bill zajęli miejsca naprzeciwko siebie, ogr usiadł koło prostytutki. Gdy zaś Michelson położył na krześle obok dwie walizki jedna na drugiej, Robert przerwał ciszę i, o dziwo, przeszedł od razu do konkretów.

-Czego chcesz? Pieniędzy? Ochrony? Kurtyzany?

-Wystarczy mi mieszkanie – odpowiedział spokojnie Bill. – Widzę, że zajmujesz się wszelkimi usługami. A ta kobieta to kto? Wabik na klientów?

Robert zaśmiał się potężnym basowym głosem.

-Wabik. Dobre sobie. Słyszałaś Clara, jak cię nazwał? Wabik. Haha. – Jednak ogr błyskawicznie spoważniał i dodał: – Można powiedzieć, że trafiłeś w sedno. Mówisz, że chodzi ci o mieszkanie? Jesteś ścigany? Czy nowy w mieście?

-I to, i to. Potrzebuję mieszkania, dopóki nie kupię sobie własnego lokum.

-Czekaj, czekaj… – Robert podrapał się po głowie. – Czy ty nie jesteś czasem Bill Michelson? Jeśli tak, to nie ma szans na wynajem, dopóki nie zginiesz bądź nie załatwisz sprawy z Harrym. Przypuszczam, że raczej to pierwsze, szczególnie po tym, jak zabiłeś jego trzech zaufanych ludzi, w tym jednego przyjaciela. Masz przesrane, stary. O ile się nie mylę, pół gangu z Los Santos jutro z rana będzie w mieście.

Przerażający grymas Billa, który mógł wyrażać radość, złość lub zdziwienie, a być może to wszystko naraz, uświadomił Robertowi wagę sprawy.

-Rano będzie w mieście, powiadasz. – Michelson wziął jedną z walizek i położył ja na stole. – Tu jest około miliona jeleni, w różnych papierach. Przechowaj je dla mnie. Jeżeli do jutra do następnego wieczora nie zjawię się u Ciebie, są Twoje.

-Dobrze – uśmiechnął się ogr, widząc łatwy sposób zdobycia dużej ilości pieniędzy. – Potrzebujesz czegoś?

-Flaszki i czterech godzin snu…

Bill obudził się jeszcze przed świtem. Dzisiaj w końcu ważny dzień. Mściciel miał parę osób do zabicia. Michelson wstał z lóżka, wyjął dwa rewolwery spod poduszki i położył je na komodzie. Następnie ubrał lniane ciemnobrązowe spodnie, jasnobrązową koszulę i buty ze skóry aligatora. Spiął spodnie paskiem, założył kabury i schował do nich rewolwery. Na końcu poprawił długie brązowe włosy i spojrzał w lustro. Był nieogolony i niewyspany, ale w jego żyłach już płynęła adrenalina. Z tego co powiedział mu wczoraj ogr, Bill wywnioskował, że do portu lotniczego nie ma daleko. Michelson chwycił walizkę, położył ją na stoliczku i otworzył. W środku znajdował się jego ukochany petrucci 250.

-Witaj, kochanie. Dzisiaj czeka nas dużo pracy. Ale obiecuję, to już ostatnia robota.

Bill sprawdził wszystkie części, obejrzał osiem specjalnych naboi wykonanych przez znajomego technomaga specjalnie na zamówienie Michelsona, po czym schował wszystko z powrotem do walizki. Gdy Bill zamknął wieko i szczęk zamka objaśnił, że petrucci jest gotowy do akcji, do pokoju weszła Clara. Mężczyzna przyjrzał się pięknej kobiecie ubranej w zwiewną czerwoną sukienkę i szybko przerwał milczenie.

-O co chodzi?

-Robert kazał mi cię odprowadzić do drzwi. Czy jesteś gotowy?

-Jeszcze chwila.

Kobieta podeszła do mężczyzny i prawie wyszeptała mu do ucha: – On nie lubi Harry'ego. Kiedyś był jego wspólnikiem, ale ten sukinsyn go zdradził. Nie zawiedź go. Robert przygarnął mnie z ulicy i wychował. Zawsze był dla mnie miły. Sama zdecydowałam się zostać prostytutką. Ale robiłam to tylko ze szlachcicami. Na innych nie pozwalał mi Robert. Całe życie go podziwiałam. Proszę cię, załatw Harry'ego, a na pewno ci to wynagrodzę.

Clara podeszła jeszcze bliżej i położyła prawą rękę na piersi Billa. Jednak ten pozostał niewzruszony, choć słowa kobiety obudziły w nim jego dawnego awatara. Szybkiego Billa, znanego na całym zachodzie. Nie został tak nazwany z powodu zamiłowania do biegów, ale dlatego że w wieku piętnastu lat, gdy znienawidzony dyrektor chciał go wyrzucić ze szkoły, ten wystrzelił mu cały magazynek z broni ojca w klatkę piersiową, zanim szanowany profesor zdołał oficjalnie powiedzieć „wylatujesz". Zrobił to, a potem musiał uciekać.

-Nie martw się, lala, dam sobie radę. – Michelson uśmiechnął się, zdjął rękę kobiety, zarzucił na siebie długi brązowy płaszcz, nałożył na głowę kapelusz, a do ust włożył wykałaczkę: – Nie zawiodę twojego Roberta.

Następnie Bill chwycił walizkę i wyszedł z pokoju. Gdy zamykał drzwi, zdołał jeszcze usłyszeć „dziękuję", po czym zniknął wśród uliczek miasta.

Michelson miał dużo czasu. Do portu lotniczego było niedaleko, a sterowiec z Los Santos przylatywał dopiero około dziewiątej, tymczasem Bill wyszedł już o czwartej. O godzinie piątej trzydzieści zajął miejsce w porcie. Zabójca siedział na dachu owej speluny, w której wywołał burdę. Z wejściem na górę nie miał większych problemów, gdyż za barem walało się pełno skrzynek, które bardzo pomogły Michelsonowi. Poza tym Bill nie raz i nie dwa właśnie tak uśmiercał cele. Pokazywało to choćby ostatnie zabójstwo szeryfa. Gdy siedział już na dachu, rozejrzał się uważnie po okolicy. Harry z pewnością nie będzie sam, być może rzeczywiście przyjedzie z nim pół gangu. Poza tym walka w porcie lotniczym pełnym sterowców i solidnie obstawionym przez ochroniarzy nie wchodziła w grę. Z dachu pubu Bill mógł strzelić, a pocisk powinien zabić znajdującego się około pół kilometra dalej Harry'ego. Jedyny prawdziwy problem stanowili magowie. A szef całego półświatka przestępczego Los Santos na pewno będzie miał takiego pod ręką, być może nawet dwóch. Kamienice były tu blisko, Bill mógł próbować uciekać po dachach, mógł także spróbować przemknąć się między uliczkami i zgubić w ten sposób ewentualny ogon. Będzie musiał zabijać przeciwników po jednym. Stawienie czoła tak wielkiej grupie uzbrojonych po zęby istot nie wchodziło w grę. Będzie musiał zastawiać pułapki i być może nawet walczyć wręcz. Nie wiadomo było, czy w ogóle starczy mu kul. Jednym słowem, Bill Michelson wiedział, że może to być ostatni dzień w jego życiu, gdyż szanse na zwycięstwo miał niewielkie. Jedyne, co mu pozostało teraz zrobić, to złożyć petrucciego, skalibrować lunetę, znaleźć dobrą pozycję strzelecką, czekać i zabić.

Sterowiec wylądował punktualnie. Z szarego stalowego kokpitu zaczęli się wysypywać ludzie. Damy ubrane w zwiewne, wygodne, podróżne sukienki i dżentelmeni we frakach. Dopiero na końcu wyszli ludzie, za którymi Bill nie przepadał. Było ich około dwudziestu, wszyscy ubrani byli w czarne garnitury, mimo upalnego lipcowego poranka. Właściwie to był jedyny element, który łączył ową mieszankę wszystkich ras. Co prawda w dwudziestoosobowej grupie najwięcej było ogrów i niziołków, ale nie zabrakło w niej także gnomów, ludzi, krasnoludów, a nawet elfów czy trolli. Od razu można było spostrzec, kto nimi dowodzi. Gdy tylko niziołek z cygarem w ustach odzywał się, wszyscy uważnie słuchali. Gdy grupa ruszyła spod sterowca w kierunku pubu, na dachu którego siedział Bill, Michelson już mierzył w Harry'ego. Teraz miał okazję, w tej chwili, kiedy gang znajdował się na płycie portu lotniczego, mściciel mógł wystrzelać jego członków jak muchy. Starannie wymierzył. Harry znajdował się w środku szybko poruszającej się grupy, jednak lodowy pocisk bez problemu powinien się przebić przez ogra osłaniającego swojego pracodawcę. Tylko głuche „brzdęk" doszło do uszu Michelsona. Niebiesko-biała smuga pomknęła w stronę gangsterów. Po paru setnych sekundy przebiła ogra i zagłębiła się w grupce odzianej w czarne garnitury. Jednak Bill ładował już kolejny pocisk. Nim mafia zdążyła zareagować, rozległo się kolejne głuche „brzdęk" i tym razem troll upadł na ziemię z rozwaloną głową. Dopiero gdy Michelson po raz trzeci ładował petrucciego, nad jego głową przeleciała ognista kula, której mściciel ledwo zdołał uniknąć. Gdy Bill na powrót wyjrzał znad sporego gzymsu, na płycie portu lotniczego nie było już nikogo, oprócz trzech ciał: ogra, trolla i… elfa. Prawda uderzyła Billa błyskawicznie. Harry przeżył, a szanse na przetrwanie Michelsona malały. Zabił trzech, została jeszcze siedemnastka uzbrojonych po zęby istot. Bill zlustrował okolicę przez lunetę i zauważył jedną grupkę prowadzoną przez szybko biegnącego krasnoluda z odsłoniętą hydrauliczną ręką.

-Pieprzony technomag! – zaklął pod nosem Michelson, po czym nacisnął spust. Krasnolud przewrócił się w biegu, pokoziołkował przez chwilę, po czym wylądował na jednym ze śmietników. Kolejny z głowy. Czas jednak gonił Billa niemiłosiernie. Mściciel szybko schował walizkę i petrucciego pod stertę szmat, którą udało mu się znaleźć wcześniej na dachu budynku, po czym szybko podbiegł do krawędzi i zszedł na brukowaną ulicę. Musiał pokonać szesnastu przeciwników, zanim ci go dopadną. Michelson wyjął dwa srebrne rewolwery i ruszył w kierunku grupy, którą pozbawił maga. Z tego co wcześniej zauważył, było w niej jeszcze dwóch niziołków, dwa ogry i gnom. Razem piątka.

Bill pędził wąskimi uliczkami ku przeznaczeniu. Albo on, albo Harry. Nie znał dobrze miasta, ale błądząc poprzedniego dnia po porcie, zdołał zapamiętać kilka punktów, w których mógłby się przyczaić. Jednym z nich była remontowana kamienica i sterta gruzu wokół niej. Michelson podszedł do jednego z worków z gipsem i przeklinając los, obsypał się jego zawartością, zmieniając kolor swojego stroju z brązowego na szary. Kosztowny, choć niezbędny element kamuflażu być może pomoże mu zachować życie. Miał jeszcze jakieś pół minuty aż dobiegnie tu jedna z grup. Szybko położył się pomiędzy workami, cegłami i gruzem. Ustawił dwa rewolwery przed sobą i czekał. Gdy piątka przeciwników mijała restaurowaną kamienicę, zwolniła nieco, gdyż, po pierwsze, w uliczce było tylko wąskie przejście, a po drugie – byli przestępcami i wiedzieli, że takie miejsca sprzyjają zasadzkom. Jednak, mimo iż rozglądali się uważnie na boki i spoglądali w górę, nie wpadli na to, że wróg może znajdować się pod ich nogami. Gdy dwa wielkie ogry, które szły na końcu, minęły stertę gruzu i były obrócona do Billa plecami, ten podniósł się i z odległości około pięciu metrów wystrzelił im w potylicę. Niehonorowo, aczkolwiek skutecznie. W półświatku nie ma miejsca na litość. Zabij bądź zostań zabity. Okradnij lub daj się złapać. Ciemna strona miasta nie uczy honoru, lecz skuteczności.

Zanim gnom i niziołki obrócili się w stronę Michelsona, ten strzelał już po raz kolejny. Następna dwójka przeciwników upadła na ziemię. Ostatni, który został, a był nim niziołek z karabinem maszynowym, otrzymał dwa strzały w ręce i został zmuszony do upuszczenia broni. Bill podszedł do niego i starając się nie zabrudzić krwią, chwycił przeciwnika za koszulę, po czym chowając rewolwery do kabur, spokojnie rozpoczął rozmowę.

-Czy chciałbyś mi może powiedzieć, gdzie jest Harry?

-Nigdy… nie zdradzę… mojego… szefa – odpowiedział z trudem niziołek, pewien, że i tak zginie, nieważne czy powie prawdę, czy nie.

-W takim razie, dobrze. Zabiję was wszystkich, a potem dorwę Harry'ego. – Bill tracił swój stoicki spokój na rzecz niepowstrzymanej żądzy mordu. Rzucił niziołkiem o ścianę, chwycił jego karabin maszynowy, po czym wystrzelił cały magazynek w głowę gangstera. Charakterystyczne stacatto kul uderzających najpierw o kości, a potem o brukowaną uliczkę rozległo się po całej okolicy. Michelson musiał być pewien, że Harry i dziesiątka ludzi, która mu została, będzie go ścigać.

Bill postanowił otwarcie stawić im czoła. Zabrał swoim ofiarom karabiny maszynowe, przeładował rewolwery, po czym wszedł do remontowanej kamienicy. Część ścian była podtrzymywana przez rusztowania, a część trzymała się tylko na słowo honoru. Parter trzypiętrowej kamieniczki stanowił wielki salon, który służył chyba jako przedsionek. Z pomieszczenia o wymiarach piętnaście na piętnaście metrów ktoś wyniósł wszystkie meble. Znajdowały się tu jedynie worki z gipsem, cegły i gruz. Michelson, stwierdziwszy, że tutaj obrona będzie raczej kiepskim pomysłem, wszedł po rozpadających się schodach na górę. Pierwsze piętro wyglądało podobnie, z tym że przez jego środek szła popękana ściana podparta przez rusztowanie. Dziury w ścianie nadawały się świetnie do ostrzału, a bliskość drabiny i otworów, które pewnie kiedyś służyły za okna, sprawiała, że było to świetnie miejsce do walki z liczniejszym przeciwnikiem. Gdy Bill już miał wchodzić po drabince na kolejne piętro, usłyszał stukot butów. Mściciel szybko chwycił dwa karabiny maszynowe i ostrożnie wyjrzał przez okno. Szóstka istot, na czele których stał niziołek, zbliżała się od lewej strony, a piątka, której przewodził smukły elf, z prawej.

Michelson wychylił się przez okno i póki obie grupy były odsłonięte i nie widziały posypanych gipsem ciał, o co zadbał wcześniej, mściciel miał okazję łatwo i szybko wyeliminować przeciwników. Dwa równo naciśnięte spusty zaowocowały kaskadą pocisków z każdej z czarnych luf. Jednak coś szło nie tak. Kule leciały, a ludzie po lewej stronie nie ginęli. Co prawda nie zbliżali się, gdyż stanęli, ale i tak w tej chwili przynajmniej połowa z nich powinna już leżeć na ziemi podziurawiona niczym ser. Gdy zaś Bill obrócił głowę na prawo, zauważył, że pięciu gangsterów leży sztywno na ulicy, mimo iż zostało mu jeszcze parę kul.

Michelson został jednak zmuszony do cofnięcia głowy w głąb budynku, gdyż przeciwnicy po lewej stronie rozpoczęli ostrzał. Mściciel odrzucił bezużyteczne już karabiny maszynowe i wyjął rewolwery. Następnie podszedł do ściany i rozpoczął oczekiwanie na Harry'ego.

Wreszcie stukot butów rozległ się w budynku, a niski głos niziołka wydającego rozkazy doszedł do uszu zabójcy.

-Witaj, Bill – odezwał się jego były kolega, a obecny arcywróg Michelsona. – Przecież nie musimy ze sobą walczyć. Możemy współpracować. Nie musiałeś ode mnie odchodzić. -Stukot butów zbliżał się do schodów. – Wiesz, że teraz będę musiał Cię zabić?

Pierwszy przeciwnik zaczął wchodzić ostrożnie na schody, a tymczasem Bill starannie wymierzył rewolwery, tak aby mózg każdego, kto wejdzie, znalazł się szybko na ścianie.

-Poddaj się, a może zginiesz szybko i bezboleśnie – niziołek kontynuował swój wywód, a tymczasem pierwszy gangster pojawił się w polu widzenia mściciela, który natychmiast oddał strzał z obu rewolwerów. Mózg ogra razem z kawałkami czaszki znalazł się na tylnej ścianie kamienicy, podczas gdy jego ciało z głośnym stukotem spadło ze schodów.

Nikt kolejny się nie pojawiał. Wszelkie głosy umilkły i cisza zapanowała w całym budynku. Gdy Bill zrozumiał, co się dzieje, było już za późno. Lodowy promień wystrzelił, bez problemu przebijając się przez sufit parteru i o mało nie ucinając lewej ręki Michelsonowi, który w ostatniej sekundzie zdołał odsunąć się o parę centymetrów. Mściciel wylądował na ziemi, wypuszczając z dłoni jeden z rewolwerów. Jego lewa kończyna była bezwładna. Z przerwanym tricepsem i bicepsem nie dało się nią operować. Jedynym plusem technomagii, jeżeli jakikolwiek istniał, było to, że rana nie krwawiła, przynajmniej na razie. Tymczasem na schodach już rozległ się tupot butów i niebawem piątka gangsterów znalazła się na pierwszym piętrze. Dopiero wtedy Bill się pozbierał i błyskawicznie oddał cztery strzały z rewolweru. Głośnie dźwięki upadających ciał i chmury pyłu przez nie wzbijane świadczyły o tym, że została tylko jedna jedyna znienawidzona przez Michelsona osoba, która, znając technikę mściciela, zdołała się schować.

-Harry!? Spieprzaj stąd i zostaw mnie w spokoju. Albo nie. Daj się odstrzelić. Straciłeś już swoich kochasiów, a ty nie masz jaj, żeby stawić mi czoła. – Bill chciał zakończyć to jak najszybciej. Miał głęboko w czterech literach, czy uda mu się przeżyć, czy nie.

Harry nie odpowiedział, tylko nagle pojawił się po lewej stronie ściany z uniesionym karabinem maszynowym i palcem powoli naciskającym spust. Michelson nie miał szans, nie mógł nic zrobić.

Gdy Bill myślał, że już po nim, nagle ze zdziwieniem zauważył, że głowa jego arcywroga odlatuje, krew tryska z tętnic szyjnych, a kule z karabinu maszynowego, które miały znaleźć się w nim, lądują na suficie.

-Nie wiem, jaki pieprzony zasraniec nade mną czuwa, ale czy nie mógł pojawić się wcześniej, zanim prawie upitolili mi rękę!? – krzyknął szczęśliwy Bill, wiedząc jedno, że teraz będzie miał u kogoś cholerny dług wdzięczności.

Zdziwienie przyszło dopiero wtedy, gdy zza ściany wychynęła olbrzymia postać ogra z wielkim brzuchem i parującym obrzynem w rękach oraz smukłą ludzką kobietą u boku, kobietą ubranej w czerwoną sukienkę.

-Bill, musimy iść, policja zaraz tu będzie. Twój sposób zabijania nie należy do subtelnych – odezwał się Robert, a Clara jedynie zamrugała swoimi długimi rzęsami i bezgłośnie powiedziała „dziękuję".

-O odpracowaniu twojego długu porozmawiamy, jak już będziesz miał sprawną rękę – dodał ogr i podszedł do Billa.

-Dzięki. Wezmę tylko swoje rewolwery i spadamy stąd. – Mściciel schował swoją srebrną dumę, po czym wyszedł z kamienicy razem z Robertem i kurtyzaną. – Przydałby mi się prysznic – dodał, otrzepując ramiona z gipsu. – A także lekarz.

Następnie cała trójka ruszyła w stronę mieszkania ogra, zostawiając za sobą dwadzieścia trupów i walącą się kamienicę. Jedyne, czego w tej chwili Bill był pewien, to to, że teraz na pewno tego budynku już nikt nie naprawi.

 

 

Koniec

Komentarze

szczerze mówiąc, mam problem z umiejscowieniem świata przedstawionego  w czasie... Niby jest tu napisane coś o XIX w., ale elementy św jakoś nie zgrywają mi się...mój nieskomplikowany umysł ,,goni własny ogon''... Ale szczerze mówiąc dobrze mi się czyta:)

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Po pierwszym akapicie i dialogu powiem tak: trzeba to wszystko napisać inaczej - i będzie, być może, dobrze. Zdania są nawet w porządku, ale narracja robi z tego opowieść drewnianą. Oczywiście mówię o tym kawałku, który przeczytałem.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka