
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wiercił się w fotelu przed telewizorem, zniecierpliwiony. Czekał aż mała wskazówka antycznego już niemal budzika przesunie się na siódemkę. Wtedy będzie mógł ruszyć do pracy. Ale rzeczywistość była uporczywa. Brakowało jeszcze pół godziny, a zdążył już umyć się, ubrać i zebrać wszystkie graty do kieszeni. Teraz nie miał co robić, a czas wlekł się niemiłosiernie, jakby próbował mu zrobić na złość. Sięgnął ku szklanemu blatowi stolika, po pilota. Pierwszy raz od lat zmusił się do włączenia telewizora. Oczywiście, bo rzeczywistość go uwielbiała, trafił od razu na reklamy:
„Wejdź do świata, w którym wszystko kreujesz ty. Rzeczywistość, której kształt zależy od ciebie. Bez komputerów, bez akcesoriów, bez przygotowań. Tylko jedna tabletka. Uwolnij swoją świadomość, wznieść się na wyższy poziom. Elizjum – musisz tam być!"
Słowa kobiety ucichły. Na ekranie ukazał się tak znany mu pojemniczek, pełen fluorescencyjnie błękitnych tabletek. Jego pojawieniu się wtórowały „anielskie" chóry.
I nagle niski, męski głos oznajmił z prędkością karabinu:
„Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu"
Nacisnął czerwony przycisk i ekran telewizora zgasł. Wyjął papierosa i przypalił nerwowo.
– Antoś, jesteś jeszcze w domu? – usłyszał zza swoich pleców szeleszczący głos.
Odwrócił głowę. W progu jednej z sypialni stała siwowłosa, lekko zgarbiona kobieta, która coraz mniej przypominała jego matkę, a bardziej zasuszonego potwora, zombie ze starych horrorów. Mimo tego, jej brązowe oczy nadal emanowały bystrością i troską.
– Tak, mamuś. Zaraz wychodzę.
– Wziąłeś śniadanie?
– Nie potrzebuje, mamo.
Zbliżyła się do jego fotela, a on wbił spojrzenie w ciemny ekran, unikając jej wzroku.
– Musisz dobrze jeść, Anteczku. Codziennie bierzesz to świństwo, musisz być silny.
– Nie zaczynaj. Nie będę się z tobą kłócił tak rano.
– Martwię się o ciebie, nie gniewaj się, synuś – dotknęła jego ramienia cienkimi, pokrytymi pergaminową skórą palcami. – Bierzesz tyle tych szatańskich tabletek…
– Nie zaczynaj, mówię. Zachowaj te gadki na zebranie Kółka Różańcowego, czy gdzie ty tam chodzisz? – to mówiąc wstał. Podniósł kubek z kawą, wypił zimny i ohydny już płyn. Matka stała tuż przy nim. Jej twarz miała taki wyraz, jakby zaraz miała zejść. Nie wzruszało to go. Takie sceny odgrywała już wiele razy, do wyrzygania.
– Powinni w ogóle zakazać tego zasranej religii, może w końcu w tym kraju dałoby się pożyć spokojnie? – wysyczał specjalnie, by zdenerwować ją jeszcze bardziej. Wpiął legitymacje w kieszeń na piersi płaszcza. Sprawdził jeszcze raz, czy wziął portfel i inne bzdety. Rzucił niedopalonego fajka do popielniczki i wszedł do przedpokoju. Założył szybko buty i już go nie było. Trzasnął drzwiami na odchodne.
Starsza kobieta podeszła do okno i patrzyła chwilę, jak jej syn wsiada do auta. Potem przeżegnała się i ruszyła powoli do kuchni.
Przejazd przez centrum zajął mu więcej niż zwykle, przez śliskość drogi i zatwardziały imbecylizm innych kierowców. Gdy na wysokości Pałacu Kultury nie ruszył się z miejsca przez dwadzieścia minut, myślał, że zaraz wyjdzie z auta i spuści któremuś z tych pajaców zdrowy wpierdol. Powstrzymał się, jarając tylko szluga za szlugiem na uspokojenie. Gdy w końcu opuścił Warszawę, czuł się jakby dostał skrzydeł.
Chciał tam już po prostu być, nie tu, w środku szarej i śmierdzącej błotem zimy.
Zajechał w końcu na wąską drogę wśród lasów, która celowo nie rzucała się w oczy i była zablokowana automatycznym, monitorowanym szlabanem z kolczatką. Pokazał legitymkę skanerowi i komputer przepuścił go bez problemów. Docisnął delikatnie gazu. Po dziesięciu minutach krążenia po wielu zakrętach, jego oczom ukazał się betonowy, obleśny mur placówki. Przejechał przez drugą blokadę i zaparkował na przestronnym parkingu.
Gdy tylko przekroczył drzwi z ciemnego szkła i zjechał windą na poziom -2, przywitała go krzywa morda Edka, jednego z członków zespołu. Nieatrakcyjny ryży chudzielec siedział na kontuarze recepcji i straszył wyglądem przechodzące sekretareczki. Gdy zobaczył Antka, uśmiechnął się szeroko i machnął ręką. Krzyknął donośnie:
– Czołem, agencie!
– Siema, Edek. Co tak wcześnie w robocie?
– Znasz to – ściszył głos, gdy Antek podszedł bliżej – Zjechałem trochę na Wrotach i nie mogłem już spać. Podjechałem wcześniej, coby minąć korki.
– Masz szczęście. Na Marszałkowskiej i Puławskiej jest taki tłok, że można się posrać z bezsilności. Powinienem był sobie zażądać transportu helikopterem w umowie…
– He, z naszym budżetem, to mogą cię co najwyżej hulajnogą przewieźć, mistrzu.
– Dobra, stary. Idę do Bunkra.
– Nara. Uważaj na bossa. Jest dziś na wkurwie – Antek przytaknął i miał już odejść, ale Edek jeszcze dodał. – Wczoraj wieczorem wjechało CBA i zgarnęło dwóch naszych. Boss boi się, że będą węszyć dalej.
Ruszył pomalowanym na beżowo korytarzem prosto w labirynt podziemnych pomieszczeń. Po kilku minutach trafił na ślepą odnogę, która mieściła rząd identycznych drzwi. Podszedł do ostatnich po lewej i przyłożył legitkę do skanera. Potem nachylił się nad ekranem. Z małego „obiektywu" terminalu wyłoniła się świetlista wiązka, która zaświeciła mu nieprzyjemnie po oku.
– Wzór siatkówki rozpoznany. Witamy w Bunkrze, ziom – mechaniczny głos odpowiedział wkurwiająco. Programował go jakiś naćpany informatyk, stąd tak „uliczne" powitanie. Drzwi otworzyły się i wszedł do pomieszczenia pełnego monitorów komputerowych. Na jego środku stał wielki fotel, który zawsze nieprzyjemnie przywodził mu na myśl gabinet dentystyczny. Oprócz sprzętu, w miejscu zwanym Salą Odjazdu był i krzątał się już Krzysiek, chemik i kontroler pracy agentów. Gdy oderwał się od klawiatury, spostrzegł Antka. Nie uraczył go jednak nawet uśmieszkiem, albo chociaż zwykłym cześć. Nie przejął się tym, znał Krzyśka za dobrze. Skurwiel po prostu nie ma czasu na uprzejmości.
– Co jest, mózgowcu? Robimy dziś skok czy co? – zagadał do niego.
– Nie napisaliśmy jeszcze raportu za przedwczoraj, Antoni – odpowiedział w raczej chłodnej tonacji krępy brunet. Zaszczycił go nawet spojrzeniem. Przez chwilę.
– Daj spokój. Wczoraj w Strefie było spokojnie jak niedzielą na wsi. Co mamy opisywać, zapach powietrza i ubrania przechodniów?
– Niech będzie. Czekaj, wymierzę dawkę. Możesz nakładać sprzęt.
Usiadł na skraju potwornego siedziska i podniósł z podłogi rzucony niedbale, specyficzny hełm. Kask szczelnie zakrywał całą głowę, łącznie z oczami. Założył go i widział już tylko czerń. Nagle poczuł lekkie mrowienie i szum w uszach. To włączyły się bezkontaktowe czujniki, sprzężone z medkomputerem najwyższej klasy. Oba urządzenia zawierały obcą technologię, której wzory dostarczyli sami Obecni. Zabawka zapewniała pełny zestaw informacji, biofeedback EEG i umożliwiała ograniczoną komunikację z osobą, której świadomość przeniosła się do Strefy. Zanim rząd sypnął kasą, mieli tu tylko zwykły encefalograf, ale Antka i tak nie wiele obchodziły te wszystkie urządzonka. Liczył się tylko skok, wejście do lepszej rzeczywistości. A to, że oni za to płacili i jeszcze uprzejmie go pilnowali, to tym lepiej. Przez kask nie słyszał nawet, jak Krzysiek podszedł do fotela i zaczął podłączać resztę ekwipunku. Dopiero, gdy odezwał się przez głośnik.
– Wszystko okej, Antoni?
– Zajebiście. Tylko, że…
– Że co? Coś nie gra?
– Nie. Zastanawiałem się tylko, czy mógłbyś zwiększyć dawkę. Do półtorej?
– Wykluczone.
– Ale…
– Znasz procedurę. Regulacje BHP pracy agentów są ścisłe. Tylko jedna dawka, bezpieczny pobyt czterogodzinny i pełny monitoring. Żadnych wyjątków.
– Ej, tylko pół dawki. Sześć godzin zamiast czterech cholernie ułatwiłoby mi pracę!
– Nie dziś. Nie marudź, wstrzykuje Wrota – burknął w odpowiedzi.
Poczuł bolesne ukłucie grubej igły. Strzykawka wbiła się w żyłę na lewej ręce i wprowadziła do jego krwioobiegu drogocenny narkotyk. Nagle poczuł, jak wiotczeją mu wszystkie mięsnie. Kiedyś panikował, jak każdy na początku. Powtarzał sobie formułki ze szkoleń, co zostało mu w nawyku do dziś. Teraz jego ciało zapadało w głęboką, ale nienaturalnie krótką hibernację. Metabolizm zwalniał, wszystkie czynności oprócz bazowych ulegały zawieszeniu. Z drugiej strony mózg wchodził na najwyższe znane nauce obroty i wcale nie przeszkadzał. Wchodził w trans tak głęboki i tak nieprzenikniony, że do dzisiaj naukowcy głowią się nad jego mechanizmem. Tak samo, jak głowią się nad większą częścią składu Wrót, substancji umożliwiającej to zjawisko. Mimo, że od kontaktu z Obecnymi doszło ponad dwadzieścia lat temu. Z drugiej strony, zwykłym ludziom wystarczyła znajomość efektów.
Nagle wydawało mu się, że zaczął wirować w próżni. To znak. Za chwilę jego jestestwo przeniesie się do Strefy. Do Elizjum.
Bez komputerów, bez akcesoriów, bez przygotowań.
Tylko na prochach.
Uśmiechnął się i była to ostatnia rzecz jaką zrobił, nim jego ciało zastygło w bezruchu.
Owiał go ciepły, przyjemny wietrzyk. Otworzył oczy i złapał oddech. Zawsze zadziwiał go ten pierwszy haust powietrza. Jak na projekcję umysłową, był całkowicie i boleśnie realny. Jak pierwszy oddech noworodka.
Stał na trawiastej równinie. Jak okiem sięgnąć tylko zieleń. Powietrze było świeże i nie niosło ze sobą żadnych nieprzyjemnych zapachów. Na niebie nie było widać słońca, ale było jasno jak w południe. Błękit nieboskłonu był tak pełny, że zapierał dech w piersiach.
Poczekał chwilę, aż Krzysiek złapie połączenie z jego umysłem.
– Antoni, słyszysz mnie?
– Tak – odpowiedział z niechęcią. – Jestem w strefie, odbiór. Słyszysz mnie?
– Całkiem nieźle. Możesz wbijać się na miasto. Bez odbioru.
Westchnął. Wyobraził sobie lustro i już po chwili pojawiło się tuż przed nim, wisząc sobie jak gdyby nigdy nic nad falującymi na wietrze trawami. Jak zwykle, jego mentalna projekcja była ubrana w to, co miał na sobie przed skokiem do Strefy. Czyli brzydki sweter, zrobiony przez matkę na drutach i brązowe sztruksy. Skrzywił się z obrzydzeniem i zwizualizował sobie lepszy ubiór. Po chwili miał już na sobie nienagannie dopasowany, granatowy garnitur i jasnoniebieską koszule, wyprasowaną nieziemsko wręcz idealnie. Pachniał najlepszymi perfumami Bossa, a na ręku miał złoty zegarek. Teraz lepiej.
Pod jego marynarką w mgnieniu oka pojawiła się kabura na szelkach. Zawsze czuł się jak ochroniarz prezydenta z tym małym dodatkiem. Lustro zniknęło, a on czuł się już idealnie.
Przymknął oczy. Wyobraził sobie główny plac Shiawase, miasta będącego najpopularniejszą obecnie lokacją w Strefie. Gdy je otworzył, znajdował się już w samym jego środku. Niesamowicie szeroką przestrzeń o kształcie koła otaczały żółte i zielone trzypiętrowe kamienice. Na niektórych wisiały szpecące reklamy, ale inne były perfekcyjnie doskonałe w swoim naiwnym uroku. Cały plac pełny był ludzi. Część z nich wyglądała jak osoby, które nie wyróżniały by się na rzeczywistej ulicy. Większość stawiała jednak na ubrania jak najbardziej wyszukane i dalekie od normy. Suknie w geometrycznych kształtach, krzykliwe kolory, porąbane szmaty rodem z kolekcji projektantów o wielkiej wyobraźni i na wielkim haju. Ruszył wolnym krokiem. Obok przeszła grupa fetyszystów w lateksowych i skórzanych kombinezonach. Jedna z dziewczyn oblizała na jego widok znacząco usta, które oprócz oczu były jedyną częścią jej ciała nie osłoniętą błyszczącym materiałem. Elizjum było dla nawet bardziej rajskie niż dla innych, bo Obecni nie dopuszczali w swoim konstrukcie żadnych form cenzury obyczajowej. Zaraz potem minął otwarty namiot, pełen buddyjskich mnichów i mniszek o ogolonych głowach. Chrześcijanie i muzułmanie potępiali jednoznacznie Elizjum jako bluźnierską ułudę, ale przedstawiciele azjatyckiej religii nie stronili od niego. Ich wiara opierała się na przyjaźni ze światem, a Wrota potęgowały takie uczucia. Ciekawe jak udawało im się zachować ascezę w tym pełnym pokus otoczeniu? Minął grupkę dziewczyn ubranych w prześliczne sukienki jak z Ameryki lat 60-tych. Minął bandę nastolatków, która tańczyła dziko do tylko im słyszalnej muzyki. Mijał całujące się pary, debatujących naukowców, pijących wódkę w niemożliwych ilościach alkoholików.
Wszystkich łączyło jedno. Byli szeroko uśmiechnięci.
Było to bardzo proste. Wrota, oprócz telepatycznego transferu do Elizjum, powodowały znaczne zwiększenie wydzielania się serotoniny. Tutaj po prostu nie dało się nie być szczęśliwym. Nawet Antek, gdyby nie Krzysiek skanujący jego ciało i powaga zadania, mógłby po prostu siąść i patrzyć na otoczenie i byłyby to najlepsze chwilę jego życia. Obawa przed zespołem serotoninowym i jego przykrymi konsekwencjami była jednym z powodów limitu jednej, czterogodzinnie działającej dawki Wrót na dwanaście do dwudziestu czterech godzin. Oczywiście, mało kto przestrzegał dawkowania. Pomagało to, że Unia Europejska nie wprowadziła jeszcze cyberaplikatorów. Urządzenia te były jedyną legalną formą Wrót w USA czy Chinach. Każde użycie aplikatura wysyłało informację do internetowego centrum monitoringu, co pozwalało karać nadużywających narkotyku. W Polsce były plany wprowadzenia systemu, ale lobby wytwórców tabletek blokowało przepuszczenie ustawy w parlamencie. Zresztą stosowanie aplikatorów zwiększało ryzyko rozwinięcia czarnego rynku, który i tak kwitł z racji wprowadzenia specjalnych recept na Wrota.
– Antoni, dosyć tego spacerowania. Masz spotkanie za piętnaście minut. Przenieś się tam po prostu, cholera!
– Wole iść. Nie spóźnię się.
Ruszył ku granicy placu, ku sieci wąskich i brukowanych uliczek, które przypominały mu Stare Miasto za dziecięcych dni, kiedy jeszcze istnieli turyści podróżujący gdzieś indziej, niż do Elizjum. Gwarne Shiawase, pełne rozmów i ludzi, pełne życia.
Choć przecież nie istniejące w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale kogo to obchodziło.
Przekroczył wielkie, jakby kościelne wrota budynku i znalazł się na wyspie otoczonej chmurami. Dosłownie. Skrawek lądu wielkości małej sali kinowej otaczały białe i estetycznie doskonałe obłoki, puchate jak wata cukrowa. Na środku wyspy stał kontuar, za którym siedział niski i korpulentny Latynos. Właściciel przybytku. Jego posterunek otaczały krzesła i stoliki, jakby była to jakaś niebiańska restauracja. Po części była, choć jedzenie w Strefie tworzyłeś sobie sam, do woli. Za przelewem pieniężnym w realnym świecie mogłeś tu jednak spróbować potrawy „wymarzone" przez najlepszych kucharzy. O intensywnym smaku, którego w rzeczywistości nie da się stworzyć i którego ograniczone w kwestii sztuki kulinarnej umysły same nie odtworzą, przynajmniej nie przed spróbowaniem.
Jadł tu kiedyś. Nie dało się tego wysłowić, po prostu.
Ale Jorge Munoz nie sprzedawał tylko jedzenia. Był oficjalnym pośrednikiem jednej z korporacji handlującej Wrotami. Obecni otworzyli dla ludzkości swój własny meta-świat nie z chęci zysku. Raczej by dodać nowe doświadczenia do wytworu swojej zbiorowej świadomości, mówili. Gdy ludzie chcieli jednak czerpać z tego zyski, uznali, że to nasza sprawa. W ramach współpracy ustalono cztery poziomy mocy sprawczej w Elizjum. Poziom 3 – dowolne kształtowanie projekcji swojej świadomości, oraz poziom 4 – nielimitowane kształtowanie otoczenia z prywatnymi „wymiarami" włącznie, były udostępniane użytkownikom selektywnie i za opłatami. W realnym świecie i w realnych pieniądzach. Korporacje wdarły się w końcu nawet i do świata czystego umysłu. Władza obcej woli Obecnych nad podrzędnymi wycieczkowiczami do ich konstruktu była jednak tak wielka, że limity narzucane ich mocą musiały być respektowane.
Antek nie miał jednak interesu do Jorge. Umówił się tu na spotkanie.
Rozejrzał się po barwnych ludziach w restauracji. Część jadła podawane tu cudeńka, część rozmawiała lub flirtowała bardzo sugestywnie. I wtedy, gdy już zwątpił w wiarygodność nowego tropu, zobaczył ją. Była ubrana w zieloną sukienkę i trzymała w ręku białą różę, tak jak zostało umówione. Była ładnym, nawet nieco zbyt naturalnie ładnym zielonookim rudzielcem. Kto wie, ile kasy włożyła w modyfikowanie swojej projekcji?
Podszedł i bez słowa dosiadł się do jej stolika. Uśmiechnęła się uroczo.
– To ty, prawda? – jej głos był równie słodki i niewinny, co wygląd.
– Tak. Co dla mnie masz?
– To co potrzebujesz, oczywiście – ciągle się uśmiechała, co było zwyczajne podczas przebywania w Elizjum.
– Nazwisko dilera?
– Nie tak szybko. Nie chcesz chociaż chwilę porozmawiać? Tak tu przyjemnie…
Spojrzał się na nią groźnie, choć w innych okolicznościach taką propozycję uznałby za dar boży. Teraz niestety pracował.
– Słuchaj, dziecko. Albo mówisz, albo wyrzucam cię z Elizjum natychmiast. Wiesz, że mam gnata. Nie prowokuj mnie.
– Marek Walczewski. Tutaj znany jako Fircyk. Szczegóły na temat wyglądu jego autoprojekcji przesłałam wam przed wejściem. Tradycyjnym mailem.
– Gdzie?
– Umowy robi w Shiawase, w Sektorze Piętnastym. Zwykle wieczorem, gdy jest duży ruch – wykrzywiła twarz w czymś w rodzaju niesmaku. – W realu dostarcza towar, oczywiście. Nie wiem jak.
– Jesteś pewna, że to on ma zatrute prochy? Skażone Wrota?
– Tak. Sprzedał to świństwo mojemu kumplowi. Człowiek teraz jest na granicy pocięcia się. Sprzedałabym tego skurwiela nawet za darmo.
– Powiedzmy, że ci wierzę.
– Mam nadzieję. Nie lubię kontaktów z agencjami, wiesz dobrze. Z moją przeszłością…
– To wszystko? – chciał zakończyć rozmowę, bo feeria smakowitych zapachów wkoło odciągała go od zadania i kazała się wręcz rzucić na pożywienie. Elizjum nie nadawało się do poważnych akcji i dziwił się, że dotąd jeszcze nie zawalił.
– Jeszcze jedno. To może być gość z Mentalnej Wolności.
– Domyślamy się tego.
– Teraz wszystko. Nie zostałbyś na drinka? Mają tu patenty, które przenoszą uczucie smaku na wywalone w kosmos poziomu.
– Nie. Żegnaj. Odezwiemy się, jakby co.
Wstał równie obcesowo, jak się dosiadł. Odwrócił się i nagle stanął jak wryty. Dobiegł za nim jej głos, wwiercający się w uszy. Niby słodka melodia, ton tak zmysłowy, że mózg niemal mu wykipiał. Czy raczej mentalna projekcja jego mózgu.
– Uważaj na siebie, wojowniku. Żal, gdyby coś ci się stało.
Ruszył dalej, ku wyjściu. Jednocześnie, odganiał pobudzenie i niezbyt przyzwoite myśli. Po pierwsze, trzymać się roboty. Po drugie, Krzysiek skanuje jego reakcje.
Nie wiedział, czy jego zahibernowanemu ciału może stanąć. Ale wolał się nie przekonać.
W godziny po spotkaniu zrobił wszystko, co mógł. Miał jeszcze kilka minut do końca działania Wrót. Wrażenia zaczęły już bladnąć, ale stanął na główny placu, zdeterminowany, by schwytać ich jak najwięcej. Zamknął wyimaginowane oczy.
Zapach. Lawenda. Wanilia. Cynamon. Jabłka. Wiśnie.
Ruch tłumu. Delikatny szmer kroków. Perliste śmiechy. Kuszące głosy.
Dotyk odpowiednio przyjemnego wiatru na skórze. Ciepło odpowiednio grzejącego słońca na twarzy. Uczucie przyjemnego rozleniwienia.
Wrota przestawały działać. Powracał do błahego świata.
Perfumy. Czysty śpiew jakiegoś chłopaka. Ktoś recytuje w jakimś obcym języku.
Schodził w dół. Modlił się o jeszcze chwilę. Ale wracał. Jak zwykle.
Otworzył oczy i zobaczył ciemność. Hełm natychmiast przestał szumieć. Zerwał nakrycie głowy i wstał natychmiast z fotela. Krzysiek wlepiał w niego swoje szkliste gały, milczał. Antek odstawił kask na miejsce i przeszedł się parę razy wokół pokoju. Pulsowały mu skronie i był bardzo, ale to bardzo spocony. Kontroler w końcu się odezwał:
– Masz podwyższone odczyty, Antoni.
– Gorszy dzień, nie? – wiedział, do czego prowadzi ten tekst.
– Nie sądzę. Brałeś Wrota w domu?
– No co ty. Nie ryzykowałbym zdrowia, muszę być zadbany jako agent na rządowym garnuszku, nie? – starał się nadać swojemu głosowi beztroską barwę.
– Kłamiesz.
– Może ze dwa razy. Nie bądź upierdliwy, Krzysiek.
– Gubisz się w tym. Przestrzegaj procedury. Ona jest po to, byś się nie zgubił.
– Wiem, wiem, kurwa wiem. Dawka na dobę. Cztery godziny.
Milczeli chwilę. Żadne emocję nie malowały się na twarzy pomagiera Antka, ale wiedział. Skurwiel doniesie szefowi, a ten wyślę go na urlop. Albo na zasrany odwyk, dla zwykłego pokazu. Tak, jakby większość agentów nie nadużywała Wrót.
– Boss cię prosił – zaczął znowu Krzysiek. – Mówił, żebyś wpadł, jak tylko wrócisz.
Antek przytaknął, ale w myślach już malował jak najciemniejsze obrazy. Może to zwykły pesymizm, a może zjazd po Wrotach. Nie zastanawiał się nad tym. Wiedział tylko, że dzień nie będzie dobry. Najpierw czepia się go ten penis, a teraz szef, który jest pewnie w chuj rozeźlony spotkaniem z antykorupcyjniakami. Pięknie. Cud, miód i orzeszki.
Wyszedł z Bunkra po chwili wytchnienia. Niemal kopnął ścianę z frustracji, ale się powstrzymał. W przeciwieństwie do Strefy, w rzeczywistości są kamery i obserwujące go oczy. Jeszcze ktoś by uznał, że się łamie.
Szef był człowiekiem starej daty. Podobno zaczynał w MSWiA. Było to widać, po jego biuro było dosłownie zarzucone tonami papierków, oznaczającymi prawdopodobnie godziny żmudnej, administracyjnej roboty. Gdy tylko Antek wszedł, starszy człowiek podniósł wzrok znad dotykowego monitora komputera i przeniósł go na agenta.
– Siadaj, młody. Kawy, herbaty, koniaku?
– Nie, dziękuje. Po Elizjum wszystko prawdziwe smakuje jak kaka.
Antek usiadł na kręcony krześle, skrzyżował nogi w „czwórkę". Szef był stary. Nie miał ani trochę włosów na głowię, za to kilka brodawek i mnóstwo zmarszczek. Nos miał haczykowaty, a oczy wiecznie przymrużone. Nie dało się na niego patrzeć. Dodatkowo, nosił tak grube wąsy, które nawet w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku wydałyby się przesadą. Dodatkowo, był czerwony. Pewnie pił. Należał z pewnością do takich ludzi, którzy nadal lubią się napić w realnym świecie, jakkolwiek by to nie było podłe.
– Spotkałeś się z kontaktem?
– Tak, szefie. Wypaplała od razu. Mam nazwisko i przybliżoną lokację w Strefie.
– To dobrze. Wiesz jak ciężko nam pracować, bez możliwości aktywnego monitorowania Elizjum. Pierdoleni Obecni, dają nam wielki plac zabaw i nie pozwalają pilnować bawiących się gnojków. Tak to jest, jak umawiasz się z obcymi.
Przytaknął. Obecni nie zgadzali się na kontrolę myśli, śledzenie poczynań gości w ich świecie, cenzurę. Zgodzili się co prawda, by każde ziemskie państwo powołało agencję dla śledzenia nielicznych przestępstw w Strefie. Lecz potem związali agentom ręce, dając im tylko podstawowe zabawki. Nic dziwnego, że większość dilerów nie spotykała się z kupcami lewych Wrót w realu. W Elizjum było to dla nich bezpieczniejsze.
– Wejdę jutro, wieczorem. Zgarnę ciecia i potraktuje go rękawicą.
– Będziemy więc w gotowości i znajdziemy jego rzeczywistą, zafajdaną osobę. Jeśli to on puszcza zatruty towar w szarą strefę, jest trupem. Gwarantuje ci to.
– Mam nadzieję. Ten chuj pozbawia ludzi Elizjum, a ważnych partnerów rządu forsy.
Nowy rodzaj nielegalnych Wrót, który od miesiąca wprowadzał ktoś w obieg, miał podobno jedną dawką zapewniać około siedmiu godzin w Strefie. Jednak to co robił naprawdę, było niewyobrażalnym okrucieństwem. Antek aż wzdrygał się na samą myśl.
Zatrute Wrota zmieniały coś w mózgu. Odcinały na zawsze od meta-świata.
– Dała ci coś jeszcze? – spytał boss.
– Tyle, co się domyślaliśmy. Prawdopodobnie Mentalna Wolność.
– Więc czemu odbierają ludziom możliwość przebywania w Elizjum? Przecież chodzi im o uwolnienie od wszystkich limitów.
– Nie wiem. Może chcą nas zmusić do wycofania recept na legalny towar. Zresztą kto wie? Przecież to banda pojebów.
Szef parsknął znacząco. Natychmiast otworzył biurko i wyjął z niego szklankę. Potem sięgnął do jednej z szaf i butelka wódki wylądowała w jego ręku. Nalał niemal do połowy naczynia i wychylił na raz. Skubaniec nawet się nie skrzywił.
– Nie dobrze – powiedział po chwili. – Chcesz trochę? Stara dobra Luksusowa.
– Nie, szefie. Mam pytanie – zawahał się chwilę, ale boss wydawał się dostatecznie znieczulony. – Czy nie powinniśmy się skontaktować z Interpolem? W końcu to międzynarodowi terroryści. Nawet jeśli jakaś miejscowa, zadupna komórka.
– Antek, damy radę. Nie wkurwiaj mnie nawet. Są Polakami i działają u nas. To znaczy, że my musimy skopać im dupy. Poza tym, premier mógłby się wnerwić. Niedługo wybory.
Przytaknął staruchowi. Zapomniał już nawet, że istnieje coś takiego, jak polityka. Nie wiedział, kto jeszcze w całym kraju mógłby interesować się wyborami. Może katole?
– Wiesz, że oni nie mogą nas szantażować – boss polał sobie na drugą nogę. – To, czego chcą, jest niemożliwe. To zasrani anarchiści. Zlikwidować korporację, kontrolę przepływu Wrót, odblokować limitowane możliwości. Żaden rząd, a nawet i sami cholerni Obecni, nie zgodzą się na nic z tych głupich postulatów.
– Wiem, szefie.
– Limity i czterogodzinne dawki ratują wszystko. Ekonomię, porządek świata, zasrane społeczeństwo. Gdyby można było przebywać w Elizjum dłużej, wszystko by się posypało. Ludzie siedzieliby na tym swoim haju, aż zdechliby we własnych fotelach. Cywilizacja, realna cywilizacja, by upadła.
– Szefie, nie musisz mi cytować podręcznika.
– Poza tym, Wrota szkodzą w większych ilościach. I to jest drugi temat.
Antek uśmiechnął się gorzko. Wiedział już, w którą stronę obraca się pogadanka.
– Bierzesz pokątnie, prawda? – mina bossa była poważna.
– Czasem. Ciężko pracuję, w realu i w Strefie. Mam chyba prawo do relaksu, tak jak inni.
– Przekraczasz dawki. To nie służy kondycji agentów.
– Tylko trochę. Ja przekraczam dawki, pan piję. Każdy robi, co może, by odzyskać trochę spokoju ducha.
Szef spojrzał się na podwładnego z politowaniem, wlewając w siebie kolejną porcję wódy.
– Jeśli przegniesz, wyrzucimy cię. I stracisz wszelkie przywileje.
– Wiem, szefie – starał się zabrzmieć potulnie.
– A teraz wypierdalaj, zanim zmienię zdanie i odstawię cię na urlop. No już!
Dojechał do domu po osiemnastej. Zasrany Krzyś zmusił go do uzupełnienia tych zaległych raportów, a potem znów wpadł w korek. Cholerne korki, czy ci wszyscy kierowcy nie powinni już dawno siedzieć w Strefie? Gdzie te latające samochody, którymi mydliło oczy science fiction? Humor z dennego zmienił mu się na jeszcze denniejszy.
Zamknął samochód i dopiero po tym uderzyło go dojmujące zimno wieczora. Zaczynał padać śnieg, który w warszawskich warunkach od razu zmieniał się w irytującą breję.
Wbiegł po zaszczanych schodach wielkopłytowego bloku na Bielanach, w którym mieszkał od dziecka. Cud, że to gówno jeszcze stało. Cud, że ta szpetna okolica jeszcze się nie rozsypała. Znane do bólu graffiti witały jego oczy, gdy pokonywał kolejne piętra.
Otworzył drzwi i natychmiast wbiegł do kuchni. Złapał go głód. Rzucił cztery kotlety mielone do mikrofali i patrzył się bezmyślnie, jak kręcą się w niej pół wieczności. Gdy w końcu maszyna piknęła, rzucił się na mięso jakby nie widział jedzenia sto lat.
Po obiadokolacji stanął przy oknie i zajarał szluga. Ostry dym wdzierał mu się gwałtem do płuc, za pierwszym zaciągnięciem niemal zwymiotował. Cholera, że też nie umiał rzucić tego licealnego nałogu. W Strefie było tyle większych przyjemności, ale on musiał jarać. Dobrze, że niedługo wchodzi w oficjalny obieg lekarstwo na raka.
Postanowił udać się do swojego pokoju, mimo upływu lat nadal obwieszonego plakatami rockowych zespołów i gołymi babkami. Zanim jednak to zrobił, otworzył delikatnie drzwi pokoju matki. Starowina klęczała na łóżku, z wzrokiem wlepionym w drewniany krzyż na ścianie. Odkąd był tu ostatnio, powiesiła chyba jeszcze ze trzy nowe portrety Jana Pawła II i jeden chyba prymasa. Jeśli ktokolwiek jeszcze fatygował się na ten urząd. Ściskała w ręku różaniec i słabym głosem klepała, jak na dewotkę przystało:
„Ojcze nasz, któryś jest w niebie…"
Zamknął drzwi, bo nie mógł patrzeć na to szaleństwo. Wyjął następnego fajka. Widok matki w modlitewnym szale go wybitnie irytował. Nie zawsze taka była. Nawet po śmierci ojca, który zginął przed narodzinami syna w Iraku, nie stała się religijna. Wydaję się, że dopiero pierwszy kontakt z Obecnymi i dopuszczenie ludzkości do Elizjum coś w niej złamało. Gdy na zewnątrz świat nawiązał porozumienie z istotami opartymi na czystej świadomości, dostał własne, mentalne niebo do zagospodarowania; matka odwróciła się od tego ku zmurszałej księdze i katolickiemu fanatyzmowi. Kościół zadeklarował, że korzystanie z Elizjum jest największą herezją od czasów Lutra i zakazał tam przebywać pod groźbą ekskomuniki. Stracił miliony wiernych. Myśleli, że mętną obietnicą raju po śmierci odciągną ludzi od raju dostępnego po zażyciu jednej tabletki? W każdym razie, Kościół stał się konserwatywnym narzekaczem, nieadekwatnym do czasów. A matka uwierzyła w apokaliptyczne pierdoły na temat Elizjum. Nie wybaczyła mu do końca podjęcia pracy w agencji, nigdy.
Chuj z nią, pomyślał, ona jest stracona.
Wszedł do swojej klitki, usiadł za biurkiem i odpalił laptopa. Internet śmigał ekspresowo. Usługi Tepsy nie polepszyły się od końca dwudziestego wieku, po prostu wszyscy relaksowali się teraz w Strefie. Przejrzał niusy, ale nie było w nich nic interesującego. Politycy politykowali i wdawali się w głupie konflikty, jakby świat nie zmienił się od pojawienia się Obecnych. Rozrywki też próżno było szukać. Wszystkie jej klasyczne odmiany bledły przy wersjach ze Strefy. Kino, sztuka i inne pierdoły stały się domeną szurniętych koneserów. Nie było nawet żadnych plotek, co nie dziwi. Po cholerę czytać o jakiś celebrytach, jak cztery godziny na dobę możesz spełniać wszelkie najdziksze fantazję? Gwiazdy działają tylko na wyobraźnie ludzi, którzy nie mają dostępu do lepszego świata.
Kurwa, uderzyła go nagle myśl. Ciągle myślę o Elizjum.
Pół tabletki, pomyślał sobie. Dwie godzinki. Tak, żeby Krzysztof i szef nie dopierdolili się do niego jutro. Tylko trochę prawdziwego wytchnienia.
Zanim skończył myśleć, w jego rękach niemal samoistnie znalazł się pojemniczek pełen magicznej substancji. Położył się na łóżku i zatopił świadomość w innym świecie.
Sektor Piętnasty Shiawase był położony wokół ulicy, która przybrała kształt pionowej spirali. Szło się nią w górę, ciągle zmieniając położenie wobec domniemanego gruntu. Nie było żadnego praktycznego powodu takiej konstrukcji, po prostu było ją można sobie wyobrazić. To ją sobie wyobrażono. Po paru wizytach dało się przyzwyczaić, jak przypomniało się sobie, że jest się mentalnym awatarem, a nie prawdziwym człowiekiem z prawdziwym odruchem wymiotnym. Antek szedł więc pewnie i niespiesznie po zwariowanej ulicy. Wypatrywał nieprawidłowości. Nie śmiejących się twarzy, niespotykanej w Strefie atmosfery konspiracji, niezbyt rozrywkowych rozmów i aktywności.
Wyjął rękę z kieszeni. Rękawica, która tak naprawdę byłą stelażem, rodzajem ramy pokrywającej dłoń, była na swoim miejscu. To urządzenie pozwalało na chwilowe „złączenie się" z świadomością dotkniętej nią osoby. Pozwalało to odkryć, gdzie znajduje się jej nieruchome ciało w realnym świecie. Z wysoką dokładnością.
Specjalny prezent od Obecnych dla agentów, chociaż pewnie wymuszony przez stronę korporacji i ludzkich rządów. Ważne, że działał.
Minął grupkę Azjatów, wymieniających szybkie słowa w swoim dziwnym języku. Sektor był dość pusty, bo po pierwszym wrażeniu pochodzącym z nietypowości ulicy, nie krył on w sobie zbyt wiele więcej niesamowitości. Antek nabierał wątpliwość. Czy diler pojawi się przy tak mały ruchu? Przestrzeń wydawała się zbyt otwarta. Okazjonalnie przelatywały między spiralami tylko stadka pasjonatów lotnictwa bezmaszynowego.
Kolejny rząd domów, podczepionych do ciemnej wstęgi drogi, przybrał kształty małych piramidek. Stały one blisko siebie, pozostawiając jednak mały przesmyk między ścianą jednego i drugiego.
W jednym z tych wąskich przejść, kątem oka, Antek wyłapał coś podejrzanego.
Natychmiast odsunął się tak, by go nie widzieli. Wychylił się nieznacznie zza ściany piramidy, przy której klęknął. Na szczęście, osoby w przesmyku były zbyt zajęte interesem. Jeden facet i jedno „coś". „Coś" musiało wydać sporo na trzeci poziom, bo wyglądało jak człekokształtny lis. Koleś odpowiadał rysopisowi projekcji Marka Walczewskiego. Długowłosy, dużo biżuterii i miał na sobie pierdoloną koszulę z żabotem. Bezbłędnie on.
Teraz Antek musiał już go tylko dotknąć.
Wybiegł zza rogu, wyjmując jednocześnie pistolet. Marek natychmiast zaczął uciekać, a lisopodobna istota po chwili zaskoczenia ruszyła za dilerem w panice.
Wystrzelił w jej plecy. Natychmiast zniknęła, pistolet sprowadzał świadomość trafionego z powrotem do realnego ciała. I nie było to przyjemne.
Najwyżej zgłosi skargę, stała na drodze.
Biegł nienaturalnie szybko, ale tak samo poruszał się diler. Wkrótce skończyła się im alejka, więc Marek po prostu wbiegł na różowawe chmury otaczające spiralną konstrukcję Sektora Antek zamknął oczy w biegu. Już po chwili znajdował się tuż za plecami uciekającego.
A właściwie powinien.
Ale diler odwrócił się błyskawicznie w czasie jego myślowego skoku. I mierzył w Antka z identycznej spluwy. Nacisnął bez wahania spust.
Zdążyło mu tylko przemknąć przez głowę: skąd on ma agencyjnego gnata?
I nagle obudził się, spocony i z ogromnym bólem głowy, na „dentystycznym" fotelu w Bunkrze. Oddychał szybko. Wzrok latał mu jak oszalały.
Wywaliło go do realu.
Siedzieli w sali odpraw. Antek był jeszcze totalnie zjechany. Wyrzucenie z Elizjum za pomocą psychopistoletu Obecnych było traumatyczne. Niespodziewane wyrwanie z transu otumaniało umysł, a fizjologicznie Wrota nadal były obecne w krwioobiegu, co powodowało totalne drgawki, rozgrzanie ciała, ale jednocześnie dziwną ospałość. Agent słuchał więc tylko innych, nie rozumiejąc zbytnio sensu rozmowy.
– Nie ma żadnej realnej możliwości, by dostali broń od kogoś innego niż Obecni? – krzyczał szef. Po czym walnął w stół pięścią. Dla efektu. Popsuło go to, że skrzywił się potem z bólu.
– Może jakoś złamali limity, czy coś? – zasugerował Edek.
– Jakim cudem? Całe Elizjum to tak naprawdę projekcja połączonych świadomości Obecnych. Nie można tego zrobić, od razu by to wiedzieli – odpowiedział szybko Krzysiek.
– Więc jak? Nie mówcie mi, że Obecni wydymali nas w dupę. Bo i po co?
– Jakiś agent działa za naszymi plecami? – zasugerował jeden z kolegów Antka po fachu.
– Żaden z naszych agentów nie był wtedy w Elizjum. Prócz Antka, oczywiście.
– Robota kogoś spoza kraju? – spytał Edek.
– Możliwe – szef złapał się za szorstki zarost i zaczął drapać.
– Musimy wstrzymać akcję – zasugerował Krzysiek. – A co najmniej odsunąć Antka. Dostanie z pistoletu parę razy i coś mu się stanie. Wielokrotny szok nagłego wyjścia z transu jeszcze pod wpływem Wrót? Murowana schiza, haluny. W najgorszym razie, trwały uraz mózgu, albo i warzywko.
– Pilnuj swojej dupy, Krzysiek! – Antek nagle wyrwał się z otępienia. Jego głos był pełen nieukrywanej furii. – Co ty, chcesz mnie wygryźć, tak!? Nienawidzisz mnie, co!?
– Cisza!!! – wrzasnął szef. Wszyscy zamilkli. Boss był na granicy opanowania. Zwrócił się do Antka, łypiącego na wszystkich wrogo. – Toleruję twój wybuch tylko dlatego, że masz jeszcze zjazd po Wrotach. Ale Krzysztof ma rację. Ryzyko jest za duże. Zawieszam sprawę i spróbuje uruchomić akcję tutaj, poza Elizjum. Marek Walczewski nie pokazał się w domu od roku, ale może policja pomoże nam go znaleźć klasycznymi metodami.
– Ale…
– Idź do domu i odpocznij. To rozkaz. I nie wchodź do Strefy, rozumiesz?
Leżał na swoim za krótkim łóżku, ale nie mógł zasnąć. Czuł się jak przepuszczony przez pralkę, jak potrącony przez tira. Ale może nie był to efekt wybicia ze Strefy. Może był to żal, który wgryzał mu się w mózg. Bo odcięto go od codziennych wizyt w Elizjum. Cholera wie na jak długo. Wiercił się w pościeli, jakby dostał świądu.
Skąd ten skurwiel mógł mieć gnata?
Chciał wejść do Strefy jak najszybciej. Nawet nie żeby odnaleźć gnoja. Po prostu, tutaj nie czuł spokoju. Tutaj nie czuł chęci działania. Wszystko wydawało się poszarzałe, jak te bluzki i prześcieradła w reklamach proszków do prania, zanim dotknęła je magiczna moc zachwalanego preparatu. Może po prostu takie było. Rzadko wspominał czasy sprzed Elizjum, ale o ile pamiętał, rzeczywistość wcale się nie zmieniła.
Może po prostu drażni bardziej, gdy masz możliwość wskoczyć do lepszej.
Próbował pomyśleć o czymś przyjemnym. Zabawne. Gdy w Strefie wizualizujesz sobie coś, twój umysł powoła to do życia. Jeśli nie jest zbyt skomplikowane lub nie wchodzi w limitowane poziomy. Teraz zaś pozostały nikłe obrazy na wewnętrznej stronie powiek. Nie mógł nawet przywołać do myśli niczego, co by go teraz rozweseliło.
Ale znalazł w końcu przyjemną myśl.
Rude włosy rozkładające się falami na ramionach. Zielone oczy, błyszczące jak dwa kawałki szmaragdu. Usta, które nawet gdy sprzedawały mu zwykłe informacje, wydawały się rozerotyzowane aż do przesady.
Wyszedł do łazienki i zaczął się desperacko onanizować.
Nie przyniosło mu to żadnej przyjemności i trwało żałośnie wręcz krótko. Nic dziwnego, nie uprawiał seksu w realu od paru lat. Po co? W Elizjum każde dwie ludzkie świadomości mogły się zetknąć. Współczułeś wtedy wszystko z drugą osobą, nawet twoje myśli zlewały się z jej w jedną nieopisanie intensywną całość. Mogło to trwać tylko parę minut, tylko potężni Obecni potrafili na stałe połączyć swoje indywidualne umysły. Wystarczyło jednak do nieziemskiego seksu. Podwójny dotyk, podwójne uderzenia hormonów, podwójny orgazm.
Chciało mu się płakać. Wyć. Chciał wziąć natychmiast tabletkę i znaleźć się tam.
Nie wyszedł z pokoju do obiadu. Wpatrywał się tępo w telefon komórkowy, ale nikt nie dzwonił. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Starał się bagatelizować fakt. Ot, mieszanka pracoholizmu i lekkiego uzależnienia. Da sobie radę.
Nie dawał.
Siadł przy stole. Mały mebel był nakryty ceratą. Z jakiegoś powodu zaczęło go to strasznie irytować. Kto jeszcze do wszystkich diabłów nakrywa stoły ceratą?
Matka podsunęła mu talerz pełen gołąbków w parującym, czerwonym sosie. Sama zasiadła naprzeciwko i zaczęła powoli jeść, co chwila zerkając na Antka. Zaczął grzebać w jedzeniu. Nałożył na widelec kawał mielonego nadzienia. Nie było smaczne. Prawdę mówiąc, w ogóle nie czuł smaku potrawy. Matka podniosła głowę znad talerza:
– Jedz, synuś. Póki ciepłe.
– Nie mogę – odsunął od siebie żarcie.
– Nie śpisz, zamykasz się w pokoju. Jesteś blady jak ściana – wyglądała, jakby zaraz miała uderzyć w płacz. – Ta praca cię wykańcza…
– Znowu zaczynasz – warknął opryskliwie.
– Proboszcz mówił, że tak to się zaczyna. Najpierw słabniesz, coraz częściej uciekasz do tego Elizja. Chodzisz rozdrażniony. Rzucasz rodzinę, przyjaciół. Żyjesz jak pustelnik – kaszlnęła po ostatnim zdaniu. – A potem umierasz, najpierw w sercu…
– Dość, kurwa!!! – naraz podniósł się, chwycił talerz i rzucił go o ścianę. Rozprysnął się na kawałki, a liście kapusty i czerwony sos spłynęły powoli po białej farbie. – Możesz sobie chodzić do pierdolonego kościoła, słuchać tych głupot! Wierz sobie w co chcesz! Ale jeszcze raz wyjedziesz mi z proboszczem, Jezusem i gadkami o Wrotach, to chyba… chyba…
Zamilkł. Odwrócił się i wparował do swojego pokoju. Trzasnął drzwiami, aż niemal tynk posypał się z sufitu.
Słyszał, że stara płacze. Ale już go to nie ruszało.
Wejdzie dziś do Strefy. Nie wytrzyma, jeśli tego nie zrobi. Wejdzie, dokończy swoje zadanie i przywrócą go do pracy. Musi to zrobić, bo tutaj czeka go jedynie szaleństwo.
Rozsiadł się w fotelu przed telewizorem. Wciągnął głośno powietrze. W ręku ściskał dwie tabletki. Pełne osiem godzin. Znajdzie dilera, choćby jego ciało miało wykitować w międzyczasie. Uniósł rękę do ust. Jedna, druga. Przełknął. Zamknął oczy, położył głowę na oparciu. Jeszcze chwila. Znajome wirowanie.
Stał na równinie pełnej traw, wyginających się na wietrze. W progu Elizjum.
Zmaterializował lustro. Nie mógł użyć projekcji zarezerwowanej do pracy, zmodyfikowanej za rządowe pieniądze. Koleś już ją widział, poza tym mógłby wpaść na innego agenta. Użył więc swojego realnego wyglądu. Na szczęście pistolet i rękawica były zintegrowane z jego świadomością, więc agencja nie mogła mu ich odebrać, póki nie założyłaby mu na powrót limitów. Gdy dobrał sobie nie wpadające w oczy ubranie, natychmiast przeniósł się do spiralnego Sektora Piętnastego.
Przeszedł okolicę w tę i z powrotem. Spojrzał w każdy zakamarek. Nic nie znalazł. Dilera na pewno nie było w jego ulubionym miejscu na transakcje.
Cofnął się do alejki między piramidkowatymi budynkami. Kucnął i zaczął oglądać, dotykać i wąchać miejsce W świecie opartym na wyobraźni i czystej kreacji wszystko płynie. Ciężko znaleźć jakieś ślady po kimś. Ale do tego był trenowany. Niestety, tym razem mu się nie poszczęściło. Żadnych tropów.
Wtem usłyszał śpiewny, kobiecy głos. Znał go.
Wstał i odwrócił się. U wejścia do przesmyku stała informatorka. Choć panowało wokół perfekcyjne dla przyjemności gości ciepło, była ubrana w jesienny płaszcz, długie buty i skórzane rękawiczki. Rude włosy rodem ze snu nie spływały na jej ramiona, związała je w kitkę. Wbijała w Antka te swoje zielone oczęta, jakby oczekując na coś.
– Jak mnie znalazłaś?
– Widziałam go dziś, więc wiedziałam, że ci uciekł. Spodziewałam się tu ciebie.
– A jak mnie poznałaś?
– Po sposobie poruszania. Zabawne, nieważne jak się człowiek czai, to i tak rzadko udaje mu się go zamaskować. Nawet jeśli jego ciało jest tylko projekcją świadomości…
– Nie wierzę ci.
– Uspokój, się wojowniku. Namierzyłam za was tego śmiecia. Przybyłam ci pomóc.
Poczuł, że mimo sytuacji wzrasta jego zadowolenie i podniecenie. Coraz ciężej dało się je utrzymać w ryzach. Nie przy niej. Zbliżył się. Czuł delikatny, niesamowicie słodki zapach jej perfum. Ona też się zbliżyła. Wyciągnęła rękę. Ciemna, delikatna materia rękawiczki dotknęła jego policzka. Potem ust.
– Jest w Barwocyrku. Ustawia transakcję podczas przedstawienia.
Nic nie odpowiedział. Prawie puścił jego ostatni opór. Robota, mówił sobie usilnie w głowie, najpierw musisz odzyskać robotę.
– Dziękuje – wydukał wreszcie.
– Leć. Skasuj tego skurwysyna, a zadowolisz mnie. Chcesz tego, uwierz.
– Tak.
– Nie daj się, wojowniku.
Natychmiast zniknął, zostawiając dziewczynę samą w bocznej alejce. Rudowłosa przez chwilę jeszcze spoglądała się na przestrzeń, gdzie przed chwilą stał agent.
Barwocyrk był wielkim pokazem możliwości doznawania meta-świata. Był to ogromny namiot, w którego centrum rozgrywał się spektakl kolorów. Większości z tych barw nie było w prawdziwym świecie, fizyczne ludzkie oko ich nie dostrzegało. Tu mogłeś widzieć co chcesz. Cyrk zawsze był pełny i tak było teraz. Smugi kolorów tańczyły, przeplatały się, łączyły i wirowały jak opętane. Oświetlenie zmieniało się przez to jak w kalejdoskopie. W realu taki pokaz spowodowałby pewnie jedynie masowe ataki padaczki.
Powstrzymał się od bezmyślnego wlepienia oczu w cudowne centrum namiotu. Nie miał czasu na chłonięcie przepięknej wizualizacji. Zaczął powoli i niezwykle ostrożnie przedzierać się pomiędzy zaczarowanymi spektaklem.
W końcu dostrzegł dilera. Tak jak reszta, Marek Walczewski wpatrywał się w tańczące barwy. I był odwrócony plecami.
Przemknął się jak najciszej ku niemu. Gdy był tuż za nim, przystawił mu pistolet do pleców. Jednocześnie dotknął ramienia rękawicą. Ukazała mu się wizja obskurnego pokoju, nazwa ulicy na tabliczce, numer domu. Smród niewyniesionych śmieci. Trwało to mgnienie oka.
– Zachowaj spokój. Wiem gdzie jest twoje ciało. Jeden ruch i wysyłam cię do niego.
– Okej, koleś. Nic nie robię – odpowiedział śmiesznie wysokim głosem.
Przenieśli się w moment na trawiastą równinę. Pchnął dilera do przodu, nie spuszczając go z celownika. Ten natychmiast odwrócił się do niego. Jego ręka powędrowała ku paskowi.
– E-e, nie radzę. Tym razem będę szybszy – ostrzegł Antek.
– Powiem ci wszystko, człowiek. Tylko mnie nie wyrzucaj. Jestem na potrójnej dawcę, zwariuje jak teraz wyjdę. Ugotujesz mi mózg, do kurwy!
– Nie panikuj – Antek celował prosto w głowę. – Mów. Kto dostarcza ci lipne Wrota?
– Że co?
– Kto dostarcza ci towar, który teraz sprzedajesz?
– Kumple. Wpakowali się tydzień temu do mnie i dali dwa kartony. Nie wiedziałem, że kradzione, przysięgam! Kazali mi to opchnąć na szybko, bo towar gorący. Nie wiedziałem, ziomuś, naprawdę nie wiedziałem! Musiałem uciec z domu przez to gówno, bo mnie śledzili!
– Skąd masz pistolet? Mów! – Antek tracił cierpliwość do jęków i pisków dilera.
– W tym, co ukradli były trzy licencję na gnaty. Przyrzekam, człowiek! Nie wiem, skąd można coś takiego dostać, ale odkąd gania się mnie w realu i tutaj, postanowiłem jedną zrealizować u Jorge. Nie chciałem, przepraszam, nie chciałem – niemal się poryczał.
– Kogo okradliście? Mentalną Wolność?
– Nie wiem, ziom. Naprawdę!
– To kto cię śledzi? Widziałeś ich!?
– Dwóch karków, zwykłe drechole. Ale raz kręciła się za mną jeszcze taka ruda. I w realu, i tutaj. Niezła dupeczka, zielone oczy, piegi i te sprawy. Ale jakaś straszna…
Antek nie słuchał jednak do końca. Fakty uderzyły go jak bokser w mordę. Jak mógł być tak naiwny, tak do bólu głupi? Wszystko zaczynało mieć sens.
Wystrzelił. Marek Walczewski opuścił równinę z urwanym krzykiem.
Dotknęła go, uświadomił sobie nagle.
Pod rękawiczką musiała mieć rękawicę koneksyjną.
Wie, gdzie jest jego ciało. Kurwa, ta suka wie, gdzie jest jego ciało!
Może jeszcze nie znalazła. Może nie zdążyła dopaść go w rzeczywistości.
Nie miał wyboru. Jego wyimaginowane ręce zaczęły drżeć, ale musiał. Przystawił lufę pistoletu do czoła. Zamknął oczy. Powoli, bardzo powoli nacisnął spust.
Z niesamowitym atakiem wszystkich myśli i doznań na umysł, Antoni zniknął z Elizjum.
Otworzył oczy. Przez chwilę w polu widzenia tańczyły mu bladożółte plamy. Czuł się nagrzany, czuł każdą kropelkę potu spływającą po czole. Zdawało mu się, że szorstkie obciec fotela zrywa mu skórę płatami. Żołądek skakał do góry. Po chwili wzrok ustabilizował się.
Byli tu. Stali pod oknem, za telewizorem. Dwóch osiłków, szerszych niż drzwi wejściowe. Ich ortaliony błyszczały, raniąc załzawione oczy Antka. Ale zauważył najgorsze. Kolesie mieli kałasznikowy. Wymierzone w niego.
– Nie wstawaj – usłyszał zza pleców znajomy, damski głos.
Posłuchał się. Nie miał nawet przy sobie broni.
Zza fotela wyłoniła się kobieta. Przeszła obok drżącego jeszcze z szoku Antka i stanęła między szklanym stolikiem, a telewizorem. Jeden z karków uśmiechnął się paskudnie. Była to, oczywiście, jego informatorka. O dziwo, jej projekcja w Elizjum nie była ulepszona. Naprawdę była cholernie piękna. Miała nawet ten sam jesienny strój, co w Strefie.
I mały rewolwer, który pewną ręką wymierzyła wprost w Antka.
– Późno się orientujesz, co? – spytała ze złośliwym uśmieszkiem. – Nie myślałam, że agenci są tak strasznie naiwni.
– Chciałaś… chciałaś, żebym odwalił robotę za ciebie… tak? – ciężko oddychał.
– Marka? To drobiazg, w końcu i tak rozprowadzał towar, a o to nam chodzi. Bardziej zależało mi na tobie, wojowniku.
– Czemu? Chcecie znaleźć bazę? Debile… przecież wystarczy poszperać w realu.
– Nie waszą kwaterę. Ciebie konkretnie.
– Nie… nie rozumiem już kurwa nic.
– Najlepszy agent szukał naszego towaru. Trwała eliminacja go z gry zapewniłaby nam spokój na dłuższy czas. Prawda?
Wyjęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza coś małego. Ścisnęła to w lewej ręce i, nie zdejmując Antka z muszki, położyła przed nim na stoliku. Była to mała, błękitna pigułka. Wrota.
– Bierz to! Nie mam czasu na pogaduszki.
– Zatrute Wrota? – spytał. Uśmiechnęła się tylko szerzej. Wziął tabletkę. Popatrzył się na nią chwilę. I rzucił prosto w swoją byłą informatorkę.
– Ni chuja – stwierdził spokojnie. Czuł, że zaraz zemdleje, ale musiał coś zrobić. Tylko co?
Dziewczyna wyjęła drugą dawkę lipnych Wrót i postawiła tam, gdzie poprzednią. Jeden z karków otworzył usta i wrzasnął niskim głosem:
– Ruda, nie pierdolmy się z nim. Po prostu go rozwalmy.
– Nie. Musimy pokazać na co nas stać. Zwykła śmierć jest mało efektowna. Jeśli pozbawimy go dostępu do Elizjum, stanie się wrakiem człowieka. Emocjonalnym trupem. Straci pracę, normalne życie, straci wszystko. Dużo bardziej wymowne od zwykłego rozwalenia kolesia.
– Nie wezmę tego – starał się być stanowczy. Bo wiele innych opcji nie miał.
– Założymy się? – brzmiała jak przekomarzająca się licealistka. – Dajcie ją!
Odwrócił głowę. Z pokoju matki wyszedł kolejny kark. Razem z nią. Trzymał starowinę boleśnie swoimi bochenkowatymi łapami. Nie wiedziała o co chodzi. Patrzyła się na syna rozszerzonymi oczami, pytająco i błagająco.
– Bierz, albo stara ginie – wycelowała pistolet w przerażoną kobietę.
Spojrzał się w załzawione oczy matki. Potem na złowieszczą pigułkę. Elizjum… Kark ścisnął mocniej starowinę, aż wymusił przytłumiony krzyk. Pot spływał Antkowi po nosie, dostawał się do oczu. Zasrani psychopaci. Stracić jedyną rodzinę czy jedyną rzecz, której potrzebował jak powietrza? Nieludzka decyzja.
Ale może…
– Nie – odpowiedział. – Blefujesz.
Ruda natychmiast nacisnęła spust. Trafiła matkę prosto w czoło. Mała strużka krwi spłynęła jej po twarzy. Kark natychmiast odrzucił ciało na ziemię, jakby było workiem. Spojrzał się z wyrzutem na strzelającą:
– Ochujałaś? Mogłaś mnie trafić.
– Zamknij się!
Antek patrzył się przerażony na scenę. Wiedział, że tak to się skończy. Nie mógł jednak się zmusić do straty Elizjum. Do cholery, skazał własną matkę za możliwość wchodzenia do Strefy. Kiedy go tak zaślepiło? Kiedy przekroczył granicę?
Nie wiedział. Nie obchodziło go to.
– Przytrzymajcie go. Ten ćpun nie nadaję się do negocjacji!
Dwóch spod okna opuściło karabiny i szybko znalazło się obok Antka. Ten w zamieszaniu próbował wstać i rzucić się do ucieczki. Nie zdążył. Posadzili go bezceremonialnie z powrotem. Dali dwa razy w pysk. Przycisnęli do fotela z siłą, która nie pozwalała na obronę.
– Nakarmimy cię jak kapryśne dziecko – ruda nachyliła się nad nim. Jej kształtne usta niemal zetknęły się z twarzą. Czuł miętowy zapach jej oddechu.
– Kim wy jesteście? Kim wy do diabła jesteście!? Mentalna Wolność? – wydukał.
Pokręciła przecząco głową.
– Kim!?
– Spiritus Sanctus – wyszeptała mu do ucha.
– Katole!? – nagle zrobiło mu się zimno, mimo gorączki jaka go trawiła. – Ale… jak?
– Cicho. Zaraz będzie po wszystkim, wojowniku.
Otworzyła mu siłą usta. Drugą ręką delikatnie położyła mu tabletkę na języku. Wyrywał się, ale uścisk osiłków był żelazny. To koniec. Zamknęła mu usta, pigułka zdawała się wbijać w język, podniebienie. Drżał.
– Połknij grzecznie – jej głos był niemal… rozbawiony?
Wzdrygnął się.
– Łykaj! – przystawiła mu pistolet pod podbródek. – Umrzesz za Elizjum, co? Niespecjalnie bohaterskie!
Połknął tabletkę. Myślał, że stanie mu w gardle, ale ruszyła bez przeszkód, prosto w czeluść jego żołądka. W kąciku oczu zbierały mu się łzy.
– Grzeczny chłopczyk. Zaraz moi koledzy cię unieruchomią i zostawimy cię w spokoju. Będziesz miał dużo, dużo czasu na zastanowienie się nad sobą. Ale dam ci jeszcze coś do przemyślenia. Nie zapomnij powtórzyć kolegom z agencji. Niech się boją.
Czuł, że zaraz zemdleje. Świat zaczynał wirować.
– Nie wszyscy Obecni kochają wpuszczać ludzi do swojej wyśnionej krainy. Część odłączyła się od wspólnej świadomości i szuka sposobu na pozbycie się turystów z konstruktu. I wiesz co? Ci Obecni strasznie się z nami polubili. Wspierają nas, rozumiesz.
Nie odpowiedział. Stracił przytomność.
Policja i agenci opuścili mieszkanie. Sanitariusze wytoczyli zakryte czarną folią zwłoki. Spisali jego bełkotliwe zeznania. Szukali odcisków palców, ale nic nie było. Obiecali, że wyślą listy gończe. Że znajdą rudą. Mówili, że wszystko będzie dobrze. Polecali specjalistów. Nie obchodziło go to. Nawet ich nie słuchał.
Gdy zostawili go samego, patrzył się długo w okno. Na wielopiętrowe bloki, ciemne i obdrapane, starsze niż on. Na padający intensywnie śnieg. Słyszał jeszcze ostatnie tramwaje, dojeżdżające do niedalekiej zajezdni. Rozmowy meneli w klatkach schodowych.
Rzucił się ku swojemu pokojowi. Otworzył szufladę biurka. Wyjął pojemniczek z Wrotami i wsypał sobie tabletki do garści. Potem zaczął łykać.
Jedna…
Musiał tam wrócić.
Druga…
Musiał tam do cholery wrócić.
Trzecia…
Za wszelką.
Czwarta.
Cenę.
Po szóstej Antek upadł na podłogę. W drgawkach. Ostatnie, co poczuł to przenikliwy ból w głowie, pisk w uszach i rzygowiny podchodzące w górę przełyku.
I już go nie było.
,,Ale rzeczywistość była uporczywa'' nie bardzo. ,,do wyrzygania'' też. inwektywy... kolokwialne skróty itp... kiepsko
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
To samo, co wyżej. I te "rzygowiny". Nie lepiej zastąpić np. "zawartością żołądka" lub "wymiotami"? Zbyt potocznie.
Jak dla mnie to nie jest argument. Używane w tekście kolokwializmy i inwektywy służą przede wszystkim do pewnego uosobienia się narratora z bohaterem, przedstawienia jego sposobu myślenia, itd. Jeśli np. mamy do czynienia z bohaterem wulgarnym, opis narratora: "Zaiste, drzazga w oku bardzo mu doskwierała.", nie ukazuje nam chyba jego prawdziwych doznań, czyż nie? (oczywiście pomijamy wszelkie inwektywy uzywane w dialogach)
W przypadku tego opowiadania to fabuła dyktuje sposób i język narracji. Nie bądźmy aż tacy delikatni!
A co do samego opowiadania, to niektóre fragmenty bardzo fajne :)
Wiesz, tu nie tyle chodzi o delikatnosć, co o przyjemnośc czytania. moze inni mają inne odczucuiia ale mnie przekleństwa zniechęcaja do czytania, nawet gdy opowiadania potencjalnie mogą być dobre:P
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
Jak najbardziej masz prawo mieć takie odczucia :)
Czasami po prostu (dla danej fabuły) przekleństwa są konieczne.
Poczekam na następny tekst pod tym nickiem opublikowany. Ten taki sobie.
Pozdrawiam.
Jeśli chodzi o wulgaryzmy, to chciałem zauważyć, że ich pojawianie się jest uzasadniane realizmem postaci. Kto przeklina? Stary szef alkoholik, diler, dresiarze i główny bohater. A główny bohater, z którego perspektywy opowiedziana jest przecież historia, jest uzależniającym się kolesiem, sfrustrowanym rzeczywistością, wychowanym na polskim blokowisku co zasygnalizowane. Zauważcie, że kiedy ma chwile na cieszenie się tym, co go cieszy, wulgaryzmy się nie pojawiają.
A "zawartość żołądka" jest troche zbyt klinicznym terminem, patrząc na sytuację :)
Podobal mi sie dynamizm utworu i jego wykreowany swiat,przekonywujacy. Lubie takie klimaty.