- Opowiadanie: Septimus - Bracia Krwi

Bracia Krwi

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bracia Krwi

 

Bracia Krwi

 

 

 

Wiatr stał na werandzie i obserwował dwóch mężczyzn niosących szary posąg. Ostrożnie przesuwali się pomiędzy chaotycznie posadzonymi drzewkami owocowymi. Statuę ustawili na środku trawnika, na prowizorycznym, zbitym z desek stopniu.

– Może być, panie Trochowski?

Wiatr skinął głową.

– Dobra robota – powiedział, nie odrywając wzroku od kamiennego posągu. Wyglądał paskudnie. – W czwartek znów się zobaczymy, jak rozumiem?

Jeden z mężczyzn, znacznie niższy, podrapał się po głowie. Gdy Wiatr zobaczył ich po raz pierwszy, zaraz po aukcji, od razu przywiedli mu na myśl Flipa i Flapa z tą różnicą, że ci byli chorobliwie nieśmieszni.

– Wie pan, to od pana zależy. My zawozimy z domu aukcyjnego i tyle.

– Statua nie jest przecież moja.

– Panie Trochowski, mieliśmy zawieźć tutaj i zawieźliśmy – odparł nieśmieszny odpowiednik Flapa. – Co klient z nią potem zrobi, to nie nasza sprawa.

Wiatr uniósł jedną brew. Przez chwilę myślał, czy warto kłócić się o tak drobną sprawę. Z drugiej strony nie miał ochoty na dzwonienie i zamawianie kolejnego transportu.

– Dobra robota, chłopcy – powtórzył w końcu z wymuszonym uśmiechem. Tym dwóm drugi raz na pewno nie zapłaci. – Dzięki. Chyba nie muszę was odprowadzać…

Odwrócił się na pięcie i wszedł do domu. Wyciągnął z lodówki zimne piwo i pociągnął łyk, nasłuchując trzasku furtki. Zaryczał silnik samochodu dostawczego, światła zamigotały chwilę za oknem, po czym zapanowała absolutna cisza. Nie zamknęli za sobą.

Wiatr spojrzał na zegarek i zaklął w myślach. Doskonale zmarnował swój sobotni, wolny od pracy wieczór. Teoretycznie wolny. Wyszedł na dwór domknąć furtkę.

Wiatr nie nazywał siebie Wiatrem. Tak mówili na niego przyjaciele, lub przynajmniej ci, którzy za przyjaciół się uważali. Na imię miał Tomasz, co, jak twierdził, było nieadekwatne do jego osobowości. Jaka to osobowość – sam nie potrafił powiedzieć.

– Jesteś jak wiatr. Nie wiadomo, kiedy się pojawiłeś, chwilę się pokręcisz i już cię nie ma – stwierdził kiedyś znajomy z pracy. Nie miało to za wiele sensu, gorzej, było wręcz idiotyczne. Ale Wiatr był pewien, że ludzie nie zwracają uwagę na sens – przezwisko pasowało mu, a to wystarczyło, żeby się przyjęło.

Tego wieczoru Wiatr nie był w humorze. Wpakował się w naprawdę spore bagno, a najbardziej irytowało go to, że nie miał innego wyjścia, jak tylko przytaknąć i zgodzić się na wszystko.

Jego szef postanowił wybrać się na aukcję dobroczynną na rzecz zakupu sprzętu onkologicznego dla szpitali dziecięcych. Jako jedyny osobisty asystent pana Darhoffena, Wiatr musiał udać się tam razem z nim, a wszystko to w ramach dobrowolnej pracy po godzinach.

– Dobrowolnej – powiedział do siebie i zaśmiał się żałośnie. Usiadł w fotelu i pociągnął kolejny łyk. Jedną ręką rozwiązał krawat i rzucił na podłogę obok. Odpiął górne guziki koszuli i wygodnie rozparł się na skórzanym obiciu.

Wiatr uważał swojego szefa za najpodlejszą na świecie kreaturę. Kreaturę, która cudem osiągnęła w życiu tak wiele sukcesów. Darhoffen od początku wybierał się tam dla prestiżu i nie było w tym nic złego, na tym przecież polegały aukcje dobroczynne, myślał Wiatr. Zbierało się kilku podobnych sobie bogaczy i licytowało, kogo stać na więcej. Im zbywało na pieniądzach, a potrzebujący naprawdę na tym korzystali, więc czego chcieć więcej? Siedząc w fotelu, Wiatr starał się prześledzić wszytko raz jeszcze i zobaczyć, kiedy popełnił błąd. Błąd, który kosztował go kolejne zmartwienie.

– Przedostatnia aukcja, proszę pana – szeptem przypomniał Wiatr trzy godziny wcześniej, nachylając się do swego szefa.

Wiem, wiem – Darhoffen lekceważąco machnął ręką. Miał na sobie białą koszulę, długie, jeansowe spodnie i czarną marynarkę. Brakowało tylko kolorowego kapelusza i makijażu, a można by pomyśleć, że jeden z bogatszych ludzi w mieście jest wędrownym klaunem. Jak gdyby dla powiększenia kontrastu, Wiatr ubrany był w czarny garnitur, z granatowym, idealnie zawiązanym krawatem.

– Nie licytuje pan?

– Nie.

Pozłacana figurka pantery została sprzedana za siedemdziesiąt tysięcy złotych. Wiatr przerzucił kartki w informatorze, szukając spisu licytowanych pozycji.

– Następna i ostatnia aukcja – posąg karła, z szóstego wieku – oznajmił szeptem, spoglądając na szefa. Darhoffen po prostu go zignorował i dalej rozglądał się po sali, obserwując rywali. Niczym pantera czająca się do skoku, przyszło na myśl Trochowskiemu. Po chwili na scenę został wyniesiony posąg, a Wiatr mógłby przysiądź, że Darhoffen drapieżnie oblizał wargi.

– Kamienny posąg, szósty wiek, odnaleziony przez doktora archeologii Roberta Wansa. Cena wywoławcza; trzydzieści tysięcy.

Figura przedstawiała karła, około półtora metra wzrostu, niezwykle krępego i umięśnionego. Niemal całe ciało przykryte miał zbroją przypominającą łuski ryby, a jedyna niezasłonięta część ciała, owalna twarz, wykrzywiona była w dziwnym grymasie pogardy i zdenerwowania jednocześnie. Z początku Wiatr odniósł wrażenie, że posąg stworzony został przez wyjątkowo zgorzkniałego rzeźbiarza, jednak zaraz uświadomił sobie, że to nie gniew maluje się na twarzy kamiennego karła, lecz smutek. Niemniej figura była niezwykle paskudna: ponura, brzydka, szara.

– Pięćdziesiąt – zaczął Darhoffen, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Wiatr znał ten rodzaj zadowolenia. Oznaczało to, że szef nie podda się, dopóki nie osiągnie swego celu, co w tym wypadku oznaczało – dopóki nie wygra licytacji.

– Pięćdziesiąt pięć – podbiła kobieta ubrana w czerwoną suknię i ciemnogranatowy szal. Nawet nie spojrzała w stronę Darhoffena.

– Sześćdziesiąt.

– Sześćdziesiąt pięć.

Wiatr przestał słuchać. Spoglądał tylko to na szefa, to na innych ludzi, którzy wciąż podbijali cenę. To prawda, pieniądze miały być oddane na rzecz pomocy dzieciom, ale przecież dla nich to bez znaczenia. Część z nich, myślał Wiatr, prawdopodobnie nie wiedziałaby gdyby nie wszystkie napisy! Część prawdopodobnie nadal nie wie.

– Trzysta – zagrzmiał Drakoffen tryumfalnie, podbijając o pięćdziesiąt tysięcy. Na sali zapanowała cisza, cisza pełna zazdrości. Wiatr nie mógł uwierzyć, że coś tak szpetnego można sprzedać za tak wysoką cenę.

– Trzysta po raz pierwszy…

– Trzysta dwadzieścia.

– Trzysta pięćdziesiąt tysięcy za tę statuę – zagrzmiał Drakoffen. I za tyle właśnie została sprzedana.

– Doskonała licytacja, proszę pana – Wiatr z trudem zdobył się na nikły uśmiech.

– Tak – szef tryumfalnie rozglądał się po sali, pusząc się niczym paw. – Przechowasz mi posąg.

Wiatr uniósł brwi.

– Chyba nie zrozumiałem – rzeczywiście nie zrozumiał, a raczej nie chciał zrozumieć.

– Nie mam gdzie go postawić, Trochowski, a muszę znaleźć wyjątkowe miejsce na ekspozycję trzystu pięćdziesięciu tysięcy. Do tego czasu postoi u ciebie, choćby w ogrodzie. Dbaj o niego.

Wiatr podniósł się z fotela i wyjrzał przez okno. Ponury karzeł nadal tam stał, nieruchomy, wieczny. Pewnie był za ciężki, żeby ktoś nawet próbował go ukraść. Co innego uszkodzić, ale… zresztą, Wiatr miał wrażenie, że nikt nie zauważyłby różnicy. Rzeźba była tak brzydka, że nic już nie mogło jej zaszkodzić.

Czas do łóżka, pomyślał Wiatr. W jego przypadku nawet jedno piwo szybko skutkowało sennością. Opróżnił butelkę i ostatni raz spojrzał za okno. Najgorsze wydawało się to, że nie miał pojęcia, kiedy tak naprawdę pozbędzie się statuy.

 

Czasami człowiek potrafi zamartwiać się najróżniejszymi problemami, które prędzej czy później same się rozwiązują.

Wiatr obudził się w stanie jeszcze gorszym, niż dnia poprzedniego. Powłóczył się do kuchni, wydobył karton w miarę świeżego mleka i ruszył z nim do salonu. Odruchowo sięgnął po pilot, opadł na kanapę i włączył przypadkowy kanał. Wiadomości.

– „… korzystają z pomocy medycznej i psychologicznej. Pomimo braku ofiar śmiertelnych, budynki zostały doszczętnie zniszczone. Policja bada przyczyny tragedii, jednak mówi się, że powodem było podpalenie w kilku miejscach jednocześnie przy użyciu dużej ilości płynów łatwopalnych. Budynki w ciągu kilku sekund stanęły w płomieniach. Jest ze mną…”

Wiatr odchylił głowę i zamknął oczy. Zimne mleko działało kojąco, a przynajmniej odnosiło się takie wrażenie. Wyłączył telewizor. Niedziela, jedyny wolny dzień w całym tygodniu, a on nie miał żadnych planów. Być może miałby coś do roboty, gdyby nie ta cholerna aukcja, która zupełnie rozbiła mu harmonogram.

Wiatr zawsze tłumaczył sobie swoje niepowodzenia cudzą winą. Jeżeli spóźniał się do pracy, to z powodu korków, a nie dlatego, że zaspał. Jeżeli nie posprzątał, to z powodu braku czasu, a nie lenistwa. Jeżeli wreszcie nigdzie nie wychodził parę wieczorów z rzędu, cóż, ciągle ktoś coś od niego chciał i nie mógł jednocześnie zajmować się dwoma sprawami. W rzeczywistości, po prostu nie potrafił sobie z tym poradzić. Bo nawet jeżeli znajomi z pracy gdzieś go zapraszali, to zwykle odmawiał i przesiadywał wieczór samotnie, w domu.

Powoli podniósł się z kanapy i poszedł do kuchni. Wrzucił pusty karton do kosza i nagle znieruchomiał, wpatrzony w podłogę. Na drewnianych panelach widać było błotniste ślady stóp. Powoli uniósł własną nogę, jakby chciał sprawdzić, czy to może on je zostawił, ale zaraz uświadomił sobie, że przecież po domu chodzi w skarpetach. Błyskawicznie sięgnął po telefon, lecz nim zdążył wykręcić właściwy numer, coś ciężkiego z okrzykiem spadło mu na plecy i przewróciło go na podłogę.

– Leż cicho i nie wierzgaj, a twoja głowa zostanie na swoim miejscu – wyszeptał ktoś chrapliwym głosem prosto do jego ucha. Wiatr czuł, jak czoło pulsuje mu w miejscu, w którym uderzyło o ziemię. Wykręcona ręka rwała boleśnie, pomimo to syknął tylko cicho i zacisnął zęby.

Włamywacz w jego domu. Na tyle bezczelny, żeby próbować kradzieży w niedzielę, kiedy najpewniej ktoś jest w domu. Pewnie desperat… Jeszcze dostanie nauczkę, pomyślał Wiatr, próbując delikatnie obrócić dłoń.

– Powiedziałem, żebyś się nie ruszał – warknął głos. Znajdował się teraz gdzie indziej, nie tuż nad jego uchem, lecz wyżej, wciąż na nim siedząc i przyciskając wykręconą rękę do pleców. Coś mruczał do siebie, jednak na tyle cicho, że nie można było rozróżnić słów.

– Co to ma znaczyć?

– I nie odzywaj się – dodał napastnik. Miał niski, dudniący głos, pełen władczości i determinacji.

Wiatr ze złością uświadomił sobie, że włamywacz nie mógł być amatorem. Kolanem idealnie dociskał kręgosłup Trochowskiego i każdy, nawet najmniejszy ruch, sprawiał mu okropny ból. Gdyby tylko mógł obrócić nieco głową i zobaczyć rabusia. Niestety, twarz przyciśniętą miał lewym policzkiem do podłogi tak, że jedyną rzeczą, którą widział, była biała szafka kuchenna. Mógłby spróbować krzyczeć, ale kto by go usłyszał?

Zdruzgotany, przymknął oczy, a gdy znów je otworzył, ujrzał parę czarnych, obitych stalowymi okuciami butów, które przemieszczały się po kuchni. Wciąż, gdy próbował się poruszyć, coś ciążyło mu coś na plecach, jednak ból znacznie zelżał. Wiatr ze zdziwieniem zauważył, że włamywacz nie mógł jednocześnie siedzieć na nim i krążyć po jego kuchni.

A więc było ich dwóch?

– Czego chcecie? Pieniędzy? – spytał Wiatr, bezwolnie naśladując postacie z filmów, które znał na pamięć.

– My?

– Nie mam złota, kosztowności ani dzieł sztuki, w mieszkaniu nic nie znajdziecie.

W odpowiedzi usłyszał parsknięcie śmiechem. Buty stanęły w miejscu, jednak włamywacz ani myślał nachylić się do przygwożdżonej ofiary.

– Trochę sobie tutaj podrzemiesz, chuderlaku – rzekł tylko i wyszedł.

Wiatr nie wiedział, jak długo leżał bez ruchu, nim utracił przytomność. Wydawało mu się jeszcze, że słyszy trzask szkła i przekręcanie klucza, po czym wszystko zalała ciemność.

 

Szum przypominający ocierające się o brzeg fale, delikatnie głaszczące każde ziarenko piasku. Kiedy ostatni raz był nad morzem? Chyba dawno temu, w dzieciństwie. Doskonale jednak pamiętał, że ilekroć będąc małym chłopcem przykładał ucho do sporej muszli leżącej na półce dziadków, słyszał morze. Tak przynajmniej mu powiedziano. Morskie echo, które wciąż rozbrzmiewa.

Wiatr otworzył oczy i od razu je zamknął, oślepiony światłem. Próbował poruszyć rękami, jednak nadal coś przyciskało je do pleców. Miał wrażenie, że nie leży już na ziemi, przeciwnie, siedział zagłębiony w skórzanym fotelu stojącym w salonie. Pokręcił głową, starając się rozruszać obolałą od szyję. Jak długo spał? Jak znalazł się w sąsiednim pokoju? I czemu wciąż nie mógł poruszyć rękami? Nie były związane, czułby wtedy sznury. W dodatku jego dłonie były całkowicie unieruchomione, jak z kamienia, co więcej, każda próba poruszenia nimi kończyła się przenikliwym bólem rozchodzącym się po całym ciele.

– Spójrz na mnie, chuderlaku.

Wiatr przemógł się i mimowolnie otworzył oczy. Kamienny karzeł, przyszło mu na myśl, jednak zaraz uświadomił sobie, że to niemożliwe. A jednak stał przed nim, wyprostowany, dumny, zdenerwowany. Stalowa zbroja połyskiwała w świetle wpadającym przez odsłonięte okno. Warkocze rudych włosów i brody opadały na srebrny napierśnik. Spod nastroszonych brwi wyglądały ciemne, bystre oczy, a czoło pokryte było co najmniej tuzinem głębokich blizn. I ten grymas na twarzy, napawający przerażeniem. Wiatr wpatrywał się w karła, niezdolny wydusić z siebie słowa.

– Gdzie jest Nirandil? – karzeł zbliżył się do fotela i bez ostrzeżenia kopnął Trochowskiego w piszczel. Wiatr zawył z bólu, łzy popłynęły mu do oczu. – Lubisz dotyk obitych stalą, krzatowych butów? Na to wygląda… Gadaj, gdzie Nirandil, albo zaraz pogłaskam cię pięścią po twarzy – dodał, zaciskając ćwiekowaną rękawicę w pięść.

– Nie wiem, o czym mówisz – wydusił z siebie Wiatr. Nie był pewien, czy nie złamał kości, nie miał też odwagi ruszać nogą, aby to sprawdzić.

– Dobrze wiesz, chuderlaku. Tylko trochę się napracuję, zanim mi to powiesz – stwierdził beznamiętnie. Sięgnął w okolice kieszeni i jakby od niechcenia wyciągnął stalowy kastet.

– Nie, nie, czekaj – krzyknął Wiatr, z przerażeniem patrząc na narzędzie. – Naprawdę nie mam pojęcia. Nie wiem, kim jest Nirandil ani czym się zajmuje, ale mogę ci pomóc! Naprawdę! Tylko porozmawiajmy normalnie…

Krzat uśmiechnął nieznacznie.

– Nie wiesz, czym zajmuje się Nirandil, tak?

Od odpowiedzi na to pytanie mogło zależeć naprawdę wiele, łącznie z życiem, pomyślał Wiatr. Był przerażony, w dodatku żadne sensowne kłamstwo nie przychodziło mu do głowy. To oczywiste, że nie miał pojęcia, kim był Nirandil, gdyż to imię czy też nazwę słyszał po raz pierwszy w życiu.

– Nie wiem – przyznał zrezygnowany. – Ale mogę się dowiedzieć.

– Nie musisz. Powiem ci, czym zajmuje się Nirandil – karzeł uśmiechnął się ponuro, a Trochowski mógłby przysiąc, że w jego oczach błysnęło przerażenie. Jednocześnie był pewien, że napastnik znów go uderzy. – Zabijaniem. I jest w tym naprawdę dobry, możesz mi wierzyć na słowo.

– Wierzę – zapewnił szybko Wiatr, ale w myślach dodał „To na pewno jakiś psychol. Tylko czemu wygląda zupełnie jak statua z ogrodu? A może to żałosny żart Drakenhoffa?” Zaraz jednak stwierdził, że przecież jego szef nie wydałby trzystu pięćdziesięciu tysięcy na jeden głupi żart. Więc o co w tym wszystkim chodziło?

Gdy Wiatr zastanawiał się nad tym, karzeł zdążył przejść parę razy po pokoju, co jakiś czas gładząc brodę i przytakując samemu sobie na głos. Karzeł nie wydawał się już aż tak groźny. Kastet zniknął gdzieś w kieszeniach, masywne ręce skrzyżowane na piersi. Gdyby nie potężny pancerz i wciąż jeszcze rude włosy i broda, Wiatr gotów byłby pomyśleć, że ma do czynienia z pomylonym starcem.

„Idioto! Siedzisz związany we własnym domu, a on być może złamał ci nogę! To groźny szaleniec!” Wiatr dla pewności raz jeszcze próbował poruszyć rękami. Syknął, czując ból. Jak gdyby wbijanie wielu igieł w całym ciele.

– Pomożesz mi – bardziej stwierdził niż powiedział karzeł, zatrzymując się nagle. Twarz nieco mu się rozpogodziła, choć w jego oczach nadal można było dostrzec gniewne błyski – Nie znam tego czasu ani miejsca, a muszę znaleźć Nirandila. Rozumiesz? Muszę, nim będzie za późno. A ty staniesz się moim przewodnikiem i posłańcem. Zrozumiałeś?

Nagła zmiana nastroju karła wyglądała dość podejrzanie, jednak Wiatr przytaknął, spodziewając się, że huśtawki nastrojów są w jego przypadku całkiem normalne. Jednocześnie był pewien, że przy najbliższej nadarzającej się okazji zadzwoni po policję i wsadzi tego szaleńca do więzienia. Gdzieś daleko od swojego domu. I już nigdy nie będzie miał z nim do czynienia.

– I nie próbuj żadnych sztuczek – dodał karzeł, jak gdyby czytał mu w myślach. – Zwiążę się glifem przysięgi. Wiesz, co to oznacza?

– Nie.

– Jeżeli będziesz starał się uciec lub zaszkodzić mi w jakikolwiek sposób, zginiesz. Twoja głowa wybuchnie, a ciało spłonie.

– Nie możesz tego zrobić! Nie zgadzam się! – zakrzyknął Wiatr. Zaraz jednak pomyślał, że przecież nikt nie ma takiej mocy. To jednak podpowiadał mu głos rozsądku, a przecież w głębi duszy odnosił nieodparte wrażenie, że tak właśnie by się stało.

– Mogę – odparł krzat. – A najważniejsze jest to, że ty musisz się dobrowolnie zgodzić na przysięgę. Ale nie masz wyboru. W innym razie po prostu cię tu zostawię, aż umrzesz z wyczerpania.

– To jakieś czary?

Na dźwięk tego słowa karzeł wzdrygnął się mimowolnie.

 

– Czary są dla demonów i wiedźm. Przysięga przypieczętowana jest silnymi runami.

Wiatr nic z tego nie pojmował. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że wszystkie potwory, magia i herosi, to tylko ludzki wymysł. Z drugiej zaś strony czuł, że to wszystko jest niezwykle, wręcz boleśnie prawdziwe.

– Jaka jest twoja decyzja, chuderlaku? Zgadzasz się? Pomożesz mi w poszukiwaniu Nirandila, bez względu na wszystko, dobrowolnie?

– Co to znaczy: bez względu na wszystko?

– Bez względu na wszystko. Nawet śmierć.

Powiedział to z pełną powagą, patrząc mu w oczy. Wiatr ze zdziwieniem zauważył, że wierzy w jego słowa. Nie wiedzieć czemu był pewien, że nie jest to kłamstwo. Zaraz jednak uświadomił sobie też, że jeżeli karzeł okłamuje go, on sam nic nie straci. Prędzej czy później policja wsadzi włamywacza do więzienia. Albo psychiatryka. Wiatr zasłoni się jakąś wymówką… Choćby tym, że bał się szaleńca.

– Czy potem będę wolny? Doprowadzę cię tam, a potem pozwolisz mi odejść?

– Tak będzie.

– Więc zgoda.

Karzeł uśmiechnął się ponownie. Blizny na twarzy rozciągnęły się tak, że jego twarz wydawała się lada chwila pęknąć i rozpaść na drobne kawałeczki. Podszedł do kanapy i przez chwilę Wiatr miał wrażenie, że ten, mimo wszystkich słów, znów go uderzy. Jednak krzat wykonał tylko kilka tajemniczych gestów, mamrocząc pod nosem, a gdy skończył, Wiatr poczuł, że z dłoni spada mu wielki ciężar i znów jest wolny. Ręce miał tak zdrętwiałe, że minęło parę minut, nim mógł ponownie nimi poruszać. W tym czasie karzeł zniknął w sąsiednim pokoju i znowu zaległa cisza.

Przez chwilę Wiatr mocował się z samym sobą niepewny, czy to, co przed chwilą widział, wydarzyło się naprawdę. Ostatnich parę minut tak go zaszokowało, że sam dziwił się swojemu spokojowi. Teraz, gdy nieco ochłonął, jak gdyby wyszedł z głębokiego transu i ważył w myślach jedno pytanie: czy szalony karzeł był prawdziwy, a jeśli tak, to czy nie lepiej czym prędzej zadzwonić po policję? Może to hipnotyzer, który omamił go i zmusił do spolegliwości? Tak, najlepszym wyjściem było po prostu jak najszybciej zadzwonić na komisariat, stwierdził.

Ale gdy tylko doszedł do wniosku, że karzeł jest prawdziwy i należy wezwać jakąś pomoc, jego dłoń rozpalił potężny ból. Krzyknął i zerwał się na nogi. Na nadgarstku, po wewnętrznej stronie, błyskawicznie otworzyła mu się rana i równie szybko zamknęła, zostawiając bliznę w tajemniczym kształcie.

– To było ostrzeżenie, a drugiego już nie będzie – karzeł wyrósł jak spod ziemi tuż za nim. W rękach trzymał niewielki tobołek obity skórą. – Nie próbuj łamać przysięgi.

– A więc to jest realne?

– Czy ludzie zawsze potrzebują bólu, żeby w coś uwierzyć? Oczywiście, że realne. Najgorszy koszmar stał się rzeczywistością, co?

Parsknął serdecznym śmiechem. Gdzie się podział brutalny, bezlitosny morderca, który wymógł na nim cholerną przysięgę? Może i cała ta magia, glify i wiedźmy były prawdziwe, ale karzeł i tak pozostawał dla Trochowskiego kompletnym pomyleńcem.

– Miejmy to więc za sobą. Gdzie mam cię zabrać?

– Nie wiem.

– Jak to nie wiesz? – niemal zakrzyknął Wiatr, z trudem nad sobą panując. – Każesz mi złożyć przysięgę, abym doprowadził cię do jakiegoś miejsca, a sam nie wiesz, gdzie to jest? Groziłeś mi śmiercią… Grozisz mi śmiercią cały czas!

– Spokojnie, chuderlaku.

– Nie nazywaj mnie tak!

Karzeł uniósł brwi. Był o ponad głowę niższy i musiał zadzierać głowę, aby spojrzeć Trochowskiemu w oczy. Pomimo to bił od niego spokój i dostojeństwo, tak iż Wiatr poczuł się niezręcznie, gotów błyskawicznie przeprosić za swoje słowa. Nie wiedzieć czemu, karzeł znów się uśmiechnął i skinął głową, jak gdyby sam starał się w ten sposób wyrazić swoje przeprosiny.

– Więc jak cię wołają?

Wiatr był zbity z tropu tak nagłą zmianą tonu. Otworzył usta, niepewny, co powiedzieć.

– Tomek – odrzekł w końcu. – Znaczy się Wiatr. Tak mnie wołają. Tomek, to moje prawdziwe imię.

– Ani jedno ani drugie nie wydaje się do ciebie należeć – stwierdził karzeł po chwili namysłu.

– Co? Chyba nie każesz mi zmieniać swojego imienia? Czy na to też mam składać przysięgę?

– Nie, jeżeli nie chcesz. Jednak poznanie swojego prawdziwego imienia to więcej niż nie jedna tajemna wiedza, dostępna tylko najczcigodniejszym. Zapamiętaj to dobrze.

Wiatr prychnął z powątpiewaniem.

– I jak miałbym je niby poznać? Imię nadają ci rodzice. Albo inni ludzie.

– Mylisz się.

– Więc co? Musisz go szukać? Może ty swoje znalazłeś – zakpił, choć zaraz poczuł, że było to niezwykle żałosne, szczególnie w stosunku do niego.

– Tak, choć zajęło mi to sto czterdzieści siedem lat.

– Kim jesteś?

– Twoim kompanem. Lub klątwą. Sam wybierz – dodał, uśmiechając się szelmowsko. – Nie ma czasu do stracenia, chłopcze bez imienia. Musimy odnaleźć Nirandila.

 

Słońce dawno już zaszło i pierwsze gwiazdy poczęły kolejno błyskać na nieboskłonie. Połówka księżyca powoli wyjrzała zza samotnego kłębka chmur, rzucając delikatną poświatę na spadziste dachy. W domu Trochowskiego paliły się wszystkie światła, a wszystkie okna były szczelnie zasłonięte. Mogłoby się to wydawać podejrzane, w środku nocy, gdyby nie fakt, że sąsiedzi od dawna zdawali sobie sprawę, że Wiatr należy do ludzi wyjątkowo oryginalnych. Z tego też powodu jeżeli ktokolwiek przechodził tej nocy w pobliżu domu Trochowskiego i spoglądał na okna, kręcił tylko głową ze zrezygnowaniem i szedł dalej w swoją stronę.

Wiatr wodził wzrokiem za krążącym w tę i z powrotem karłem. Co jakiś czas zatrzymywał się i mruczał coś, innym razem uderzał się wierzchem dłoni w czoło zupełnie jakby nagle coś sobie przypomniał. W ciągu pół godziny zdążył wydeptać w dywanie ścieżkę prowadzącą dokoła stołu.

– Więc czekać – wymamrotał bardziej do siebie, niż do Trochowskiego. – Ale nie wolno czekać!

– Na co mamy czekać?

– Na wieści! Niedługo nadejdą. Ale nie wolno stać bezradnie, trzeba zapobiec zniszczeniom – zagrzmiał, strosząc brwi. Zatrzymał się i uniósł głowę, bezgłośnie poruszając wargami.

Wcześniej zniknął gdzieś na cały dzień i kazał zostać Trochowskiemu w domu, a gdy wrócił, z kieszeni wyjął parę ulotek okolicznych muzeów.

– Nie możesz paradować w tym żelastwie po mieście – stwierdził Wiatr. Karzeł wciąż nosił na sobie zbroję i za nic nie chciał jej zdejmować. Jednocześnie wydawało się, że sama jego broda, spleciona w długie warkocze, zwracała dostatecznie dużo uwagi, a dzięki zbroi wyglądał przynajmniej, jak aktor, który dopiero co zszedł z planu filmowego. Paradoksalnie, zwracał wtedy mniej uwagi.

– Jakie wieści? – Wiatr nadal nic nie rozumiał, jednak doszedł do wniosku, że skoro jest częścią jakiegoś szalonego planu, to może chociaż wiedzieć, co go czeka. Karzeł spojrzał na niego, wyrwany z zamyślenia.

– Wieści o pojawieniu się Nirandila w okolicy. Bo na pewno gdzieś tu jest, a i prawdopodobnie zabrał się też już do roboty.

– Kim jest ten Nirandil, o którym ciągle wspominasz?

– Nie zadawaj tylu pytań. Im mniej wiesz, tym lepiej. Nirandil… To przerażająca istota, której nigdy w życiu nie chciałbyś spotkać.

– Jednak wygląda na to, że będę musiał. Przysięga, pamiętasz? – Dodał, unosząc rękę i odsłaniając świeżą jeszcze bliznę.

– Wszystko w swoim czasie. Teraz musimy dostać się do jednego z tych – dodał karzeł, wskazując na ulotki muzeów, które rozłożył na stole. Nie wiadomo, skąd je przyniósł i Wiatr ani myślał się o to dopytywać, gdyż dobrze zdawał sobie sprawę, że i tak niczego konkretnego się nie dowie. Krzat, jak sam siebie nazywał, był na tyle zamknięty w sobie, na ile pozwalało mu na to jego zadanie, też zresztą owiane tajemnicą.

Wiatr pokiwał głową w skupieniu, przeglądając kolejne ulotki. Niektóre były przypalone na rogach, wszystkie pomięte i wyblakłe. Kolejnictwa, wojen napoleońskich, narodowe, poświęcone tematyce Egiptu i wiele, wiele innych. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że tak wiele różnych muzeów można znaleźć w mieście, w którym żył już dobrych dwadzieścia lat. Z drugiej strony, czy wiele ruszał się poza swoje cztery ściany? Nie mógł oszukiwać samego siebie – był odludkiem, który jedyne kontakty z innymi ludźmi utrzymywał poprzez pracę, a i to z przymusu.

– Którego konkretnie? Do którego z nich chcesz się dostać?

– Tego nie możemy być pewni. Czas na ruch Nirandila. On wybierze, a wtedy my ruszymy za nim – dodał i pogrążył się w zadumie.

– Musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy, krzacie – zdawał sobie sprawę, jak ta nazwa ciężko przechodzi mu przez gardło. – Nie wiem kim jest Nirandil, nie wiem też, czemu musimy go odnaleźć. Nawet tego kim ty jesteś ani co tu robisz nie mogę być pewien. Ufam ci, bo pokazałeś mi coś, co, jak dotąd sądziłem, jest możliwe tylko w bajkach. Magia istnieje – stwierdził, ale zaraz w myślach dodał „Albo ty jesteś bardzo dobrym iluzjonistą.” – Póki co wierzę w twoje słowa, jednak teraz ty musisz mi wyjaśnić, choćby w skrócie, o co w tym wszystkim chodzi.

Trochowski zamilkł, obserwując, jak karzeł powoli podnosi na niego wzrok, a na jego twarzy znów zagościł smutek. Na krótką chwilę znieruchomiał tak iż można było odnieść wrażenie, że oto znów ma obok siebie kamienną figurą. W końcu odezwał się, monotonnym głosem, pełen zrezygnowania.

– Nirandil jest smokiem. Potężną, siejącą pożogę bestią, która obudziła się po bardzo długim śnie. Muszę go odnaleźć i powstrzymać, zanim zniszczy całe wasze miasto.

Póki co nie było to wyjątkowo nielogiczne. Choć zupełnie nierealne.

– Po co więc te muzea?

– Smoki lubują się w kosztownościach. Jestem pewien, że zapragnie któregoś z tych skarbców pełnych starych i błyszczących przedmiotów.

– Dobrze więc, ale które z muzeów wybierze?

– Tego nie potrafię ci powiedzieć. Musimy czekać na wieści. Nie wiem, jak wygląda to w tym świecie, ale liczyłem na twoją pomoc.

Wiatr uderzył się ręką w czoło. Jak mógł być taki głupi.

– Telewizja. Albo radio – powiedział, jednak nie widząc cienia zrozumienia na twarzy karła, dodał. – To nasz sposób na otrzymywanie wiadomości. Spójrz sam – i mówiąc to włączył odbiornik.

Z początku przekaz pełen był zakłóceń, jak gdyby nad miastem szalała potężna burza i utrudniała przekaz. Jednak po chwili obraz ustabilizował się, ukazując przerażoną twarz reporterki relacjonującej na tle palącego się budynku. Za jej plecami piętrzyły się stosy gruzu i chaotycznie rozrzuconych przedmiotów domowego użytku.

Krzat nachmurzył się, oglądając relacje. Zupełnie nie był zaskoczony, przeciwnie, w pewnym momencie odwrócił wzrok. Wiatr jednak z coraz większym przerażeniem słuchał kolejnych doniesień.

– Nie wiadomo, czym tak naprawdę jest istota niszcząca miasto. Naukowcy są zgodni, że może to być zmutowany przedstawiciel dawno wymarłego gatunku pterodaktyli. Za mną widzicie państwo budynki prze ulicy Szarej, podpalone i częściowo zburzone. Według świadków atak był błyskawiczny i nie było szans na ucieczkę. Jest ze mną rzecznik policji…

Wiatr spojrzał na krzata, który podszedł do okna i spoglądał na niebo upstrzone gwiazdami. Widać jednak było, że uważnie słucha relacji.

– W tym momencie cel znajduje się w Muzeum Antyku, jednak przemieszcza się niezwykle szybko i prawdopodobnie wkrótce zmieni swoje położenie. Zmobilizowane zostało wojsko i wszystkie służby specjalne, zamknięta jest też przestrzeń powietrzna.

Karzeł drgnął i obrócił się.

– Muzeum antyku. Wiesz, gdzie znajduje się to miejsce? – Wiatr skinął głową. – Więc zabierz mnie tam jak najprędzej.

– Poczekaj – przerwał mu Wiatr. – Przecież słyszałeś, że wciąż się porusza. Zanim tam dojedziemy, Nirandil będzie zupełnie gdzie indziej.

W odpowiedzi usłyszał gorzki śmiech. Brzmiał ponuro, wręcz złowieszczo, aż Trochowskiego przeszły ciarki na sam dźwięk.

– Nie znasz się na smokach – odrzekł mu w końcu krzat. – Nie opuści miejsca pełnego drogocennych rzeczy, chyba że w poszukiwaniu innych świecidełek. Ale póki co zostanie tam na jakiś czas. Wiem to. I tam go teraz znajdziemy.

Wiatr nie miał na to odpowiedzi, więc przytaknął tylko głową i wyłączywszy telewizor, ruszył do drzwi, a krzat za nim.

W milczeniu wsiedli do samochodu, a karzeł, jeżeli był czymś zaskoczony, nie okazywał tego. Może jego świat niewiele różnił się od rzeczywistego. Wiatr miał pojęcia, skąd pochodził, ani kim był. Czy można odnosić do niego wiedzę, którą wyniósł z książek i filmów? W milczeniu pokonywali kolejne zakręty. Od muzeum dzieliło ich paręnaście kilometrów. Dom znajdował się na zupełnych obrzeżach miasta. Wiatr nawet nie próbował włączać radia, za to wsłuchiwał się w pomruki i mamrotania karła, który wydawał się znów nad czymś rozmyślać. Słowa, które wypowiadał, były całkowicie niezrozumiałe, w twardym, dudniącym języku, który przywodził na myśl górskie strumyki, to znowu stare, nieociosane skały. Nie sposób było porównać go do jakiegokolwiek innego języka, który w swoim życiu słyszał Wiatr. Jednak wbrew pozorom słuchanie tych niezrozumiałych słów było miłe dla ucha.

Jechali już dobrych paręnaście minut gdy nagle Wiatr uświadomił sobie, że jak dotąd nie zobaczył ani jednej żywej duszy. Jak gdyby miasto zupełnie opustoszało. Samochody poznikały z ulic, a w niektórych tylko oknach paliły się pojedyncze światła. Boją się, pomyślał Wiatr. A może zarządzono ewakuację miasta. Sądząc po lokalnych wiadomościach i obrazie zniszczeń pokazanym w telewizji, na pewno. Zastanawiał się, czemu nie słyszał żadnych syren ani sygnałów alarmowych. Może wydarzyło się to wtedy, gdy leżał nieprzytomny na podłodze w kuchni?

– Przed nami jeszcze kawałek drogi. Może teraz wytłumaczysz mi, o co tutaj chodzi?

Karzeł siedział nieruchomy i przez chwilę Wiatr był pewien, że nie uzyska żadnej odpowiedzi. Jednak po chwili krzat pogładził brodę i obdarzywszy go głębokim spojrzeniem, odparł:

– Dobrze więc. Nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej, a ja jestem winien ci przeprosiny i wyjaśnienia. Jednak to naprawdę długa historia, a ja postaram się ją streścić. Wiele istotnych szczegółów będą pewnie musiał pominąć, jednak postaram się opowiedzieć to najlepiej, jak potrafię.

 

Dla ciebie było to niezwykle dawno, wieki wieków temu, jednak mnie dzieli od tych wydarzeń zaledwie trzydzieści ludzkich lat, co dla nas, krzatów, jest okresem dość krótkim. Trzydzieści lat, odkąd moi współbratymcy stworzyli rasę, która pogrążyła ich samych.

Byłem wtedy młodym krzatem zamieszkującym jedną z naszych enklaw. Żyliśmy w zgodzie z ludźmi, nigdy nie występując przeciw drugiemu, a czasem nawet pomagając sobie wzajemnie w razie potrzeby. Jednak nasza enklawa ogrodzona była wysokim murem i mimo przyjaźni, strzegliśmy naszych sekretów przed tymi, którzy mogliby je ukraść i wykorzystać do własnych celów. Nam, krzatom z enklawy Grahardat, wydawało się, że ludzie w swej pyszności i żądzy zniszczenia dążą tylko do wojen. Mur odgradzał nas od tego, czego nie rozumieliśmy – nie rozumieliśmy, gdyż nigdy nie chcieliśmy zrozumieć. Teraz wiem, że w swym zachowaniu ludzie nie różnią się od krzatów, gdyż w każdym miejscu można odnaleźć istoty dobre i złe. I nie rasa, lecz umysł i dusza decydują o tym, jacy jesteśmy.

Lecz nie o tym chciałem mówić. W krzatowych enklawach żyło wielu sztukmistrzów, tworzących gildie i kręgi. Często jeździli oni zasięgnąć rady nawet na drugi koniec kontynentu, a gdy wracali, mijało wiele wiosen. Lecz wiedz, że dla krzata podróż taka nie była długa, gdyż my żyjemy o wiele dłużej niż ludzie. Należałem do jednego z kręgów. Byłem młodym uczniem, choć mój nauczyciel dawno już odprawił mnie mówiąc, że nauka moja została zakończona. Więc odszedłem i dalszą naukę musiałem odbywać samotnie, za jednego nauczyciela mając własny osąd. Mierząc się z innymi członkami mego kręgu wiedziałem, że wciąż jestem zaledwie adeptem. Odkrywałem więc sekrety wiedzy tajemnej, wymieniając się informacjami i odkryciami wraz z innymi sztukmistrzami.

Zastanawiasz się pewnie, czym się zajmowałem? Co to za wiedza, którą zgłębiałem przez te wszystkie lata? Magia, to pojęcie, którym my krzaty, brzydzimy się. Potępiamy ją. A jednak sami z niej czerpiemy, nazywając ją tylko innymi słowa. Piękna hipokryzja, prawda?

Wiedza Tajemna, Runy, potężne przedmioty o zaklętej w niej mocy. Wszystko to studiowaliśmy, kując oręż i opatrując go ochronnymi znakami. Czytając o starożytnych bestiach i potworach, które zamieszkiwały Ziemię i o sposobach walki z nimi. Przelewając magię na przedmioty lub istoty, które miały być nam pomocne. To właśnie czynili sztukmistrzowie: starali się ujarzmić magię, zamknąć ją w opakowaniu i używać do woli. Gdybyśmy wiedzieli, że ta bezsensowna pogoń za czymś, co było nieosiągalne, stanie się przyczyną naszej zguby… Cóż, jestem niemal pewien, że i tak niewielu z nas zaprzestałoby studiów i tak czy inaczej doszłoby do nieuniknionego. To było nam pisane, nam krasnoludom z enklaw ziemskich.

Pewnego dnia przybył do naszej enklawy jeden ze sztukmistrzów oznajmiając, że oto można powołać do życia potężne istoty, które będą nam służyć i zapewnią nam bezpieczeństwo oraz dobrobyt. Bądźcie pewni, mówił, że nie trzeba będzie nigdy więcej budować murów czy wystawiać straże, gdyż istoty te wzbudzą respekt wśród wrogów enklaw i zapewnią ochronę wszystkim mieszkańcom.

Zapytasz pewnie, dlaczego więc przyjeżdżał do nas ten posłaniec? Czemu nie przybył wraz z potężnymi istotami, o których mówił? Nie istniały one jeszcze. Nie narodziły się, a do ich stworzenia potrzeba było wiedzy i umiejętności wielu krzatowych sztukmistrzów. Ruszyliśmy więc, a było nas zaledwie kilku, wybranych przez enklawę jako ambasadorów. Byłem ja, Rodi, Trangerin, Bafast, Kerindon i Jao.

Podróż nie była tak długa, jak praca, którą wykonaliśmy. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Z wnętrza wulkanu wydobyliśmy skały pełne życia, ale twarde i potężne. Za pomocą magii i umiejętności nadaliśmy im kształty, wykuliśmy je. Ale wciąż brakowało w nich jednego – życia. I oto każde jajo, które stworzyliśmy, jeden z nas kropił własną krwią, przelewając w nie życie. I istoty znajdujące się wewnątrz skorupy ożyły, ich serca poczęły bić, a jaja, w których były zamknięte, rozpaliły się i były ciepłe już aż do wyklucia się. Ty, istota ludzka, znasz je jako smoki – my zaś nazywaliśmy je Kardash, co w naszym języku oznacza „brat krwi”. I tak istotnie było. Na zawsze już w żyłach smoków płynęła nasza krew. Nietrudno jest ci się pewnie domyśleć, że smok, w którego żyłach płynie moja krew, nazywa się Nirandil. I to dlatego właśnie ja muszę go zniszczyć.

Z początku smoki były nam posłuszne. Wróciliśmy więc do enklaw, przywożąc wiecznie gorące jaja, wydobyte z wnętrza ziemi. W końcu też nastąpił dzień wyklucia i na świat przyszły małe, nieporadne gady, które jednak rosły i potężniały z dnia na dzień. Były nie tylko silne i wytrzymałe, ale też inteligentne. Rozmawiały z nami, a my przekazywaliśmy im swoją wiedzę. Inni sztukmistrzowie wykuwali nowe jaja, w które przelewali swoją własną krew. Smoki żyły z nami w zgodzie i nie tylko chroniły nas, ale także dawały nam siłę.

Wkrótce też zbuntowały się. Nie starczyłoby mi czasu, aby wymienić wszystkie tego przyczyny, wszystkie nasze zaniedbania i błędy, które do tego doprowadziły. Bo przecież w ich sercach płynęła nasza krew, a ich dusze zawierały cząstkę nas. Pomimo to bunt ich doprowadził do wielkiej wojny, która zalała falą zniszczeń całą ziemie. Wojny Smocze, tak nazwane zostały przez tych krzatowych kronikarzy, którzy zdołali je przeżyć. Enklawy pochłonął ogień. Nikt nie wie, ile było smoków… Może sto, a może tysiąc. Rozpoczęliśmy bratobójczą walkę o przeżycie, bo przecież traktowaliśmy ich jak braci.

I poczęliśmy walkę tę wygrywać.

Widzisz, miały w sobie cząstkę nas, krzatów, ale wydaje się, że to było właśnie to, czego my sami w sobie nienawidziliśmy i tłumiliśmy. Upodobanie do wojen, walki, drogocennych przedmiotów, a nawet okrucieństwo. Wojna trwała latami, lecz wkrótce nie zostało wiele smoków, zaledwie kilkanaście. I nas, krzatów, nie pozostało wielu, kilka setek, w większości osamotnionych rodzin. Wyobraź sobie, co pozostało z dumnych enklaw ziemskich, ogromnych państw miast, z których każda potrafiła stawić czoło niejednemu ludzkiemu królowi. Ale to była kara za zbytnią pychę, kara zasłużona.

A jednak dzieło nie zostało dokończone. Część smoków zadecydowała ukryć się w jaskiniach, we wnętrzu ziemi, tam, skąd pochodziły, i przeczekać zły czas. Nam, krzatom, nie pozostało nic innego, jak naprawić zło, które wyrządziliśmy, nawet kosztem naszej rasy. Zaczęliśmy więc kopać w ziemi, głęboko, niczym górnicy, lecz my nie szukaliśmy kruszców, a śmierci. Udało się odnaleźć kilka z nich, pomimo to niektóre pozostały nieuchwytne. Wtedy okazało się, że jedynym sposobem jest użycie bardzo silnych runów wiążących. Ja i wielu innych zdecydowaliśmy się na przeczekanie tego czasu, zamienieni w kamień. A gdy nadejdzie ten czas, gdy smok obudzi się, wtedy jego brat krwi również otrząśnie się z kamiennego snu i ruszy na spotkanie przeznaczenia. I ten dzień właśnie nadszedł, a ja jestem Dirandil, który dał życie Nirandilowi, czerwonemu smokowi.

 

Nad dachami w oddali unosiła się czerwona łuna, a im bardziej zbliżali się do celu, tym więcej mijali zniszczonych i spalonych domostw. Ulice wciąż były puste, a w oknach nie paliły się już żadne światła. Byli zaledwie kilka przecznic od muzeum, gdy krzat skończył opowieść. Co jakiś czas Wiatr musiał zmieniać pas i omijać kupy gruzu albo rozległe dziury, czasami był zmuszony do jazdy po chodniku. Wkrótce okazało się, że dalsza droga jest całkowicie nieprzejezdna. Przewrócony budynek położył się na asfalcie, pozostawiając tylko wąskie przejście po drugiej stronie ulicy.

Wiatr zatrzymał samochód w poprzek drogi. Powoli wyjął kluczyk ze stacyjki i machinalnie zakasał rękawy. Nawet nie pamiętał, kiedy zdążył włożyć na siebie wytarte dżinsy i pomiętą, kraciastą koszulę. Ostatnie godziny rozciągnęły się niczym guma. Miał wrażenie, jak gdyby od licytacji kamiennego posągu minął co najmniej tydzień. Poszczególne elementy opowieści krzata łączyły się w jedną całość, niczym układanka i brakowało już tylko jednego fragmentu obrazka, tego, który zawierał jego udział w zadaniu. Nadal nie wiedział, co tu robi, gorzej, nie miał pojęcia, co go czeka i na co mógłby się przydać.

– To już niedaleko, dwieście metrów stąd – powiedział.

Krzat tylko przytaknął. Gdy tylko zakończył swą opowieść, zamilkł i nieruchomo wpatrywał się w jeden punkt.

– Strasznie tu cicho. Spodziewałem się krzyków i wystrzałów… Ta cisza mnie przeraża.

Wiatr rzucił krzatowi badające spojrzenie. Dirandil wciąż siedział nieruchomo, pogrążony we wspomnieniach. Ile tysięcy lat temu mogło dojść do wydarzeń, o których mówił? Musiał poświęcić całe swoje życie dla tego jednego dnia, gdy po raz ostatni stanie naprzeciw Nirandilowi. Wiatr nie mógł w to uwierzyć. Był niemal pewien, że sam nie odważyłby się na taki czyn, nawet jeżeli niewiele by przy tym poświęcił.

„Co tak właściwie osiągnąłem w życiu? – Pomyślał zażenowany. – Codziennie rano idę do pracy, której nienawidzę. Popołudnia spędzam w domu, bezczynnie, samotnie. I tak w kółko. On nie zastanawiając się poświęcił wiele więcej. Lata nauki, przyjaciół. Być może nawet rodzinę… Nic o niej nie wspominał, ale to nie znaczy, że żył samotnie.”

Znów spojrzał na krzata. Teraz dopiero zrozumiał, że blizny na jego czole były pamiątką po długoletniej wojnie ze swymi „braćmi”.

– Czy to oznacza, że legendy o smokach są prawdziwe? – Podjął nagle, nie zważając na milczenie Dirandila. – O rycerzach, którzy walczyli przeciw nim?

Karzeł uniósł wzrok.

– A więc część zbudziła się już? – ożywił się nagle, nie ukrywając emocji. Zaraz jednak spochmurniał. – To było raczej do przewidzenia. Nawet smoki nie mogą spać w nieskończoność.

I znów wojowniczy błysk w jego oku, który Wiatr widział już nie raz.

– Nie wiem. Znam tylko opowieści, i to te, które zostały spisane, a według nich od prawie tysiąca lat nie słyszano o podobnym przypadku. O smoku, który się przebudził i zaczął plądrować krainę – dodał i zamyślił się na chwilę. – Nie jestem pewien, czy wszystkie podania są prawdziwe… Jeżeli jakiekolwiek. Ale mówi się, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy – dodał, mimowolnie próbując pocieszyć krzata.

Dirandil pokiwał głową.

– Być może Nirandil jest ostatnim ze smoków – stwierdził, gładząc się po brodzie. – To oznacza, że i ja jestem ostatni. I nie mogę zawieść.

Jak na umówiony znak jednocześnie wysiedli z samochodu. Wiatr nawet nie pomyślał o tym, żeby go zamknąć. Być może przeczucie podpowiadało mu, że nie jest to już istotne, może zbyt był roztargniony, by o tym pomyśleć. Ruszył za karłem w kierunku wąskiego przejścia, które wkrótce zmieniło się w tunel, choć umocniony stalowymi żebrami, to jednak w każdej chwili grożący zasypaniem. Z drugiego końca dobiegały ich pojedyncze okrzyki i hałasy. Wiatr zastanawiał się, kto usypał przejście i w dodatku umocnił je w ten sposób.

– Wydaje mi się, że ta ścieżka doprowadzi nas tuż przed drzwi frontowe muzeum.

– O ile jeszcze jakieś tam są – odparł Dirandil i zaśmiał się żałośnie. Znowu się zmienił i niczym już nie przypominał zamyślonego, strapionego starca. Szedł wyprostowany i dumny, a Wiatr mógłby przysiąc, że krzat urósł o parę centymetrów. Przed wojną ze smokami Dirandil musiał być taki zawsze. Lekko pochylony, zamyślony. Sztukmistrz.

Po chwili tunel się skończył, a oni stanęli u jego wylotu, naprzeciw poprzewracanych kolumn, które kiedyś musiały być frontowym wejściem. Stylizowane na grecką świątynię, Muzeum Antyku było jednym z największych i najpopularniejszych ośrodków kulturalnych w promieniu parunastu kilometrów. Wiatr przypomniał sobie, z jaką pompą pani burmistrz przecinała wstęgę zaledwie trzy lata temu, tym samym otwierając muzeum dla wszystkich gości. Wcześniej zbiory były dostępne wyłącznie dla naukowców i archeologów. Jednak pod wpływem nacisków okolicznej społeczności oraz władz miasta kustosz, po wyremontowaniu i zapewnieniu eksponatom wyjątkowego bezpieczeństwa, zgodził się na ich szersze udostępnienie. Jednym z zabezpieczeń były potężne drzwi, rozmiarami przypominające bramy zamku, automatycznie otwierane i pokryte masą najróżniejszych zamków.

Teraz ogromne odrzwia wyważone zostały z taką siłą, że zawiasy pociągnęły za sobą spore kawałki muru, pozostawiając potężną wyrwę. Piaskowoszara kopuła muzeum była podziurawiona, a okienne witraże, przedstawiające między innymi dwanaście prac Heraklesa, zmieniły się w różnokolorowy, rozrzucony po ulicy pył. Wiatr powoli przetarł oczy, przerażony ogromem zniszczeń. Okolica wyglądała jak po apokaliptycznej burzy ognia. A bestia bez wątpienia siedziała w środku.

– A więc tutaj – powiedział Dirandil, nawet nie patrząc na Trochowskiego. – Twoje zadanie zostało zakończone. Zwalniam cię z przysięgi – dodał niemal uroczyście, a Wiatr poczuł, jakby coś ciężkiego przetoczyło się przez jego brzuch, po czym doznał ogromnej, niewytłumaczalnej ulgi. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, krzat puścił się biegiem w kierunku wyrwy.

– Zaraz, poczekaj! Przecież zginiesz! Tutaj roi się od wojska i służb specjalnych, poradzą sobie – krzyczał za nim, jednak karzeł ani myślał się zatrzymać. Po chwili zniknął w ciemnościach zalegających wewnątrz muzeum.

 

Przez chwilę Wiatr chciał biec za krzatem. Machinalnie zrobił nawet parę kroków w kierunku muzeum, jednak zanim podjął jakąkolwiek pewną decyzję, poczuł stalowy ucisk na ramieniu.

– Cywil w mieście. Nie dosłyszeliście? Zarządzono ewakuację w promieniu dziesięciu kilometrów.

Stał za nim barczysty komandos w dużych, przyciemnionych okularach. Zielony mundur pokryty był warstwą kurzu, a z wetkniętej w kieszonkę na piersi krótkofalówki co chwila dobiegały stłumione komendy. Dopiero teraz Wiatr zauważył, że całe muzeum otoczone było szczelnym kordonem żołnierzy i policjantów, poukrywanych za najróżniejszymi osłonami. Widocznie to oni „wydrążyli” w gruzach tunel, którym się tu dostał, i dopóki Wiatr stał u jego wylotu, pozostawał niewidoczny.

– Twój kolega albo jest nierozgarnięty, albo szalony – stwierdził komandos, krzywiąc się. – Mogliśmy go zestrzelić, żeby oszczędzić wrażeń ze spotkania z obiektem, ale może uda mu się przeczekać.

A więc udało mu się dostać do środka. Wiatr z trudem przyznał się w myślach do faktu, że martwi się o Dirandila. Może nie była to do końca troska, a zwykła ciekawość. Czy spotka Nirandila i pokona go, te dwa pytania nie dawały mu spokoju.

– Wy chyba też nie jesteście zbytnio rozgarnięci, cywilu – dodał komandos z powątpiewaniem w głosie, przyglądając się Trochowskiemu. Pokiwał głową z pobłażaniem. – Zaraz przeprowadzony zostanie szturm na muzeum. A wy lepiej nie wchodźcie mi w drogę i schrońcie się tam, za budynkiem, w centrum dowodzenia.

Palcem wskazał na dobrze zakamuflowany namiot stojący parędziesiąt metrów od wylotu z tunelu.

– Tam ktoś odeśle was z ostatnimi wozami ewakuacyjnymi. No już, ruchy.

Czyli tak właśnie zakończy się jego epizod w tej historii. Nie czuł żalu ani smutku, choć jednocześnie odniósł silne wrażenie, że jeszcze nie widział ostatniego elementu układanki. Coś podpowiadało mu, że nie tak ma się to wszystko skończyć. Powoli ruszył w kierunku odległego centrum dowodzenia, po drodze mijając żołnierza pochylonego nad wieloczęściową aparaturą przypominającą niezwykle rozbudowany laptop.

– Panie generale! – zakrzyknął nagle żołnierz, nie odrywając wzroku od ekranu. Wiatr mimowolnie przystanął i zaczął nasłuchiwać.

– Panie generale, może coś się tam spieprzyło i czujniki nie działają poprawnie… – zaczął pospiesznie wyjaśniać, gdy komandos zbliżył się do niego i nachylił nad komputerem. – Ale obiekt chyba zaczyna się przemieszcza.

Jakby na potwierdzenie tych słów z głębi muzeum dobiegło ich stłumione ryknięcie.

– Cholera, znowu się poruszył!

Komandos wyprostował się. Pozostali żołnierze patrzyli na niego. Niektórzy byli bladzi z przerażenia, inni tak zmęczeni, że z ich twarzy nie dało się odczytać żadnych emocji.

– Wychodzi! Obiekt wychodzi! – zakrzyknął generał ruszając w kierunku sporej dziury w asfalcie, w której kryło się trzech żołnierzy. Widocznie stamtąd wydawał komendy. – Wszyscy na pozycje, celować w głowę i skrzydła. Musimy unieruchomić obiekt, choćby częściowo. To zadanie…

Potężne ryknięcie zagłuszyło dalsze słowa. Wszyscy umilkli, słychać było tylko szczęk odbezpieczanej broni. Każdy w skupieniu obserwował wyrwę w murze. Wiatr podszedł do pobliskiej ściany i schował się w niewielkiej wnęce w murze. Niedaleko kucał żołnierz z aparaturą. Nerwowo naciskał kolejne przyciski i krótkimi okrzykami raportował porucznikowi o ruchach obiektu.

Nagle, bez żadnej zapowiedzi, z wyrwy wychyliła się potężna głowa. Wiatr z przerażeniem stwierdził, że mogła być nawet wielkość samochodu. Z pokrytej czerwonymi łuskami skóry wyrastały kolce najróżniejszych wielkości, pokrywając niemal całe ciało. Żółte ślepia zamrugały, widocznie smok nie zauważył poukrywanych żołnierzy. W ciemnościach, rozproszonych tylko przez pojedyncze ognie i jedną, niezniszczoną latarnię, trudno było dojrzeć nieruchome sylwetki. Chwilowa cisza, która zapadła, przerywana była tylko przez miarowy oddech bestii.

– Ognia!

Gdy tylko usłyszał sygnał do ataku, Wiatr schował głowę i skulił się pod ścianą, żałując, że pozostał w pobliżu. Ryknęły karabiny, działka i pistolety. Smok również zaryczał, o wiele głośniej, a chwilę później słup ognia przetoczył się tuż obok wnęki, w której ukrył się Wiatr. Podkulił nogi, nie mając odwagi się wychylić. Mógł tylko domyślać się przebiegu bitwy. Nawoływania i wrzaski oraz łoskot uderzeń, gdy smok atakował kolejne przyczółki żołnierzy. Komendy, wykrzykiwane jedna po drugiej. Co jakiś czas ciemność rozświetlały podmuchy ognia.

Mijały kolejne sekundy, a karabinów odzywało się coraz mniej. Wkrótce dało się słyszeć stłumiony sygnał do odwrotu i tupot nóg, a tuż obok wnęki, niczym cień, przemknął komandos w osmalonym mundurze.

Cisza. Wiatr mógłby przysiąc, że słyszy sapanie bestii. Zapach siarki i palonego mięsa gryzł go w nos, oczy zaszły mu łzami. Potwornym wysiłkiem powstrzymywał się do zakasłania.. Sparaliżowany strachem, nie potrafił nawet oderwać dłoni od kolan. W końcu jednak musiał się ruszyć. Prędzej czy później, ale trzeba się stąd jakoś wydostać, pomyślał.

Głupcze, czemu nie skoczyłeś za uciekającym komandosem? Teraz z pewnością cię zauważy. Wiatr przygryzł wargę i powoli wyprostował nogi, jak gdyby bojąc się, że ruch ten zwróci uwagę bestii. Musiał się chociaż rozejrzeć.

Z wielkim wysiłkiem stanął, najpierw na czworaka, potem na kolanach, w końcu prostując się. Plecami przylgnął do ściany we wnęce, nadal zastanawiając się, czy sprawdzenie okolicy było rozsądnym pomysłem. Jakiś hałas zwrócił jego uwagę. Wiedziony ciekawością, powoli i ostrożnie wyjrzał zza rogu, w każdej chwili gotów odskoczyć na wypadek, gdyby smok znów zionął ogniem.

Jego oczom ukazał się zadziwiający obraz. Okolica była doszczętnie spalona, a budynki osmalone tak, jak gdyby były zbudowane z węgla. Smok siedział przed muzeum, ogromnym cielskiem zasłaniając niemal całą fasadę. Skrzydła złożył na bokach, a łeb wyciągnął na długiej szyi, pyskiem dotykając niemal ziemi. Nie dalej niż sto metrów od niego stał karzeł, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Mówił coś do smoka w języku, którego Wiatr nie potrafił zrozumieć. Nie trudno było mu się domyśleć, że krzat złorzeczy bestii.

W pewnym momencie smok odparł coś – jego język przypominał ten, którym posługiwał się karzeł, choć nieco bardziej syczący i gniewny. Krzat zaciął usta i sięgnął do pasa, a w jego dłoniach pojawiły się dwa niewielkie kamienie, ozdobione niebieskimi, nienaturalnie świecącymi symbolami. Wyrecytował coś w swym języku i okolicę zalało oślepiające światło, aż Wiatr zmuszony był przymknąć oczy. Odruchowo schował się za rogiem, a gdy znów wyjrzał, Krasnolud dzierżył w dłoni potężny topór, a pozłacana pawęż przykrywała niemal całe jego ciało. Poznaczone bliznami czoło zniknęło pod kopułą stalowego hełmu z niebieskim pióropuszem, a łuskowa zbroja, którą nosił, rozbłysła nienaturalnym światłem.

„Runy. I glify” nie wiedzieć czemu zaświtało w umyśle Trochowskiego. Pancerz krzata połyskiwał na czerwono w świetle ognia wciąż trawiącego okolicę. Z jego twarzy można było odczytać ogromną determinację.

Jak na sygnał smok uniósł i rozpiął poszarpane pociskami skrzydła. Był jeszcze większy, niż Wiatr wcześniej myślał. Ryknął potężnie i syknął coś do Dirandila. Być może zadrwił z niego, być może wyzwał go w ten sposób na pojedynek. Wystarczająco wiele, aby krzat skoczył do niego, zamachnąwszy się toporem.

W odpowiedzi smok machnął skrzydłami i potężnym podmuchem przewrócił wojownika, a nim krzat zdołał się podnieść, rozwarł potężną paszczę i mała postać zniknęła w słupie ognia. Wiatr wydał zduszony okrzyk, stłumiony przez ryknięcie smoka. Już po nim, pomyślał. Ostatni smok zwyciężył.

Ogień rozpłynął się, lecz Dirandil stał dalej. Przykryty tarczą, wydawał się nie odnieść żadnej rany w wyniku ataku. Co więcej, pawąż, którą się przykrył, nie nosiła najmniejszego nawet śladu po niszczycielskich płomieniach. Krzat znów zaatakował, jednak znów odepchnięty został podmuchem. Smok zaryczał i Wiatr mógłby przysiąc, że w ryku tym słychać było szyderczy śmiech.

I raz po raz powtarzał się ten sam scenariusz – Dirandil atakował, a smok odrzucał go i ział ogniem, trzymając go w ten sposób na bezpiecznym dystansie. Co dziwne, nie próbował nawet zgnieść małej postaci, jakby obawiając się go. Wiatr nie wiedział, co kieruje bestią, jednak z pewnością było to celowe. Zdawał sobie sprawę, że krzata wiele kosztuje wciąż bronić się i atakować przeciwnika. Smok nie męczył się w ogóle, bardziej przypominał kota, który bawi się z ofiarą przed jej pożarciem. Wynik wydawał się być przesądzony.

Żal i współczucie, które ogarnęło Trochowskiego, wydawało się odbierać mu siły. Bezwolnie opuścił ramiona patrząc, jak krzat raz po raz podnosi się na nogi, za każdym razem z coraz większym wysiłkiem. I błysk triumfu w żółtych ślepiach, które wydawały się uśmiechać z okrucieństwem.

Wiatr zrobił jeden krok. Potem drugi. Powoli ruszył w kierunku walki świadomy, że ani Dirandil, ani smok nie zdawali sobie sprawy z jego obecności. Nie musiał się nawet skradać. Powoli podniósł z ziemi gorący karabin, który jakimś cudem nie stopił się wewnątrz i wycelował w kierunku głowy bestii. Kiedyś, jeszcze w szkole, miał zajęcia na strzelnicy. Wiedział, że broń, którą trzymał w rękach, diametralnie różniła się od tej, na której się uczył.

Po prostu wycelował i nacisnął spust.

Odrzut broni niemal go przewrócił, z trudem utrzymał się na nogach. Smok ryknął i odwrócił łeb w jego kierunku. Seria z karabinu tylko go rozwścieczyła.

„Jesteś idiotą! Czemu to zrobiłeś!” – Wiatr z przerażeniem obserwował, jak smok wyciąga łeb w jego kierunku. „Całe wojsko nie dało rady go ubić, a ty chciałeś sam, w pojedynkę!”

– Kolejny ludzki potomek… Nic nie znacząca, nędzna istota – wysyczał smok z dziwnym, twardy akcentem, a Wiatr mógł przysiąc, że na jego pysku pojawił się złowieszczy uśmiech. Powoli wysunął rozwidlony język, jakby badał powietrze. Nagle ślepia rozszerzyły mu się ze zdumienia. – Z rodu Valaranów! – zaryczał gniewnie.

„To koniec” przemknęło Trochowskiemu przez głowę. Upuścił karabin.

– Więc to tak! Powiedz, synu Valaranów, jak długo będziecie jeszcze na nas polować, dopóki was wszystkich nie wybijemy. Marne pokraki. Twój czas nadszedł!

Smok ryknął i machnął łapą. Wiatr w samą porę uskoczył na bok, unikając niechybnej śmierci, gdy olbrzymie pazury zerwały kawałek asfaltu w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Potknął się i przewrócił na kupę gruzu. Smok wyciągnął łeb i rozwarł paszczę. Wiatr przeturlał się na bok i poderwał na nogi. Nagle coś długiego uderzyło go w bok. Niczym szmaciana lalka rzucona przez dziecko uderzył o ścianę budynku i znieruchomiał. Smok ryknął tryumfalnie i pochylił głowę nad ofiarą.

Był w tym jednak cel. Dirandil zdążył w tym czasie zbliżyć się do bestii i teraz wbiegł na kupę gruzu. Odrzucił tarczę i trzymając topór oburącz skoczył na smoka.

Czy jego cios był tak potężny, czy też broń, którą dzierżył, opatrzona była silnymi runami przeciwko smokom. Nim Nirandil zdołał zareagować, ostrze przeszło przez jego szyję i głowa potoczyła się po drodze. Na pysku wymalowaną miał wściekłość. Olbrzymim cielskiem jeszcze przez jakiś czas wstrząsały drgawki, po czym z łoskotem zwaliło się na ziemię.

 

Dirandil odrzucił topór i podbiegł do leżącego pod ścianą ciała. Wiatr żył jeszcze, jednak oddychał głęboko i z trudem. Prawie się nie poruszał, jedynie jego klatka piersiowa unosiła się i opadała niemiarowo. Krzat pochylił się nad nim i zbadał puls. Nierówny.

– Valaran – wychrypiał Wiatr powoli.

– To twoje prawdziwe imię – jak gdyby potwierdził Dirandil, siadając obok niego. Powoli ściągnął ćwiekowane rękawice i hełm. – Stary ród ludzi, którzy poprzysięgli wytępić smoki.

– Valaran…

Krzat położył się obok Trochowskiego i sięgnął do kieszeni. Wyjął dwa złote kamyki przypominające oszlifowane bursztyny.

– Jeden dla ciebie, jeden dla mnie – rzekł, wkładając klejnot w nieruchomą dłoń. Wiatr z trudem obrócił głowę w jego kierunku. – Cóż, na pewno cię nie uleczy. Ale sprawi, że następną przygodę zaczniemy wspólnie.

Wiatr stęknął z bólu i zacisnął palce na bursztynie. Dirandil przez chwilę wpatrywał się w niebo, po czym zaśmiał się serdecznie.

– Chyba nie myślałeś, że tutaj kończy się wszystko? Czeka nas jeszcze wiele przygód, przyjacielu. Nie wspominałem o tym, ale glify, którymi zostałem obłożony, mają swoją smutną konsekwencję. Wraz ze śmiercią Nirandila umrę i ja. Nie można czekać w kamiennej powłoce przez kilka tysięcy lat, a następnie obudzić się i dożyć starości – dodał i znów się zaśmiał, jednak nie było w tym nic ze smutku czy goryczy. Ciepły, radosny dźwięk. Splótł ręce na piersi i zamarł z uśmiechem na twarzy.

– Gdy znów otworzysz oczy, zobaczymy się gdzie indziej. Masz moje słowo.

To powiedziawszy zamilkł i odetchnął. Kamień w jego rękach rozbłysł, zalewając całą okolicę złotawą poświatą. A gdy zgasł, nie było już ani Dirandila, ani ostatniego z rodu Valaranów, zwanego Wiatrem.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dobry pomysł, przeczytałem z ciekawością. Jest kilka literówek, poza tym błędnie zapisujesz dialogi, ale ogólnie tekst na plus.

- Strasznie tu cicho. Spodziewałem się krzyków i wystrzałów... Ta cisza mnie przeraża. - karzeł przez tysiące lat był zaklęty w kamień i spodziewał się wystrzałów?

 

Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję za uwagę!

Najtrudniej wyłapać literówki we własnym tekście. Co masz na myśli pisząc "błędnie zapisujesz dialogi"?

- Strasznie tu cicho. Spodziewałem się krzyków i wystrzałów... Ta cisza mnie przeraża.

To powiedział Wiatr, ale rzeczywiście z tekstu nie do końca to wynika. Mój błąd.

Miałbym około dziesięciu uwag, dotyczących potknięć językowych, ale tekst jest za długi, żeby go przeszukiwać, a podczas lektury nie chciałem tracić czasu na cytowania. Ten fakt świadczy o jednym: pomimo że nie jestem fanem opowieści o skrzatach, smokach i temu podobnych, Twój tekst wciągnął mnie. To z kolei może byc argumentem za niezłą jakością Twojego opowiadania, gdyż chały czytam z przymusem.  

Jedno mi nie gra. Przełożony Wiatra wyraźnie był zdecydowany na kupno figury, tej konkretnej figury --- a potem ani słowa, dlaczego, jaką odegrał rolę w wydarzeniach poprzedzających. Czy był tylko narzędziem w czyichś rękach? Jeśli tak, czytelnikom należy się choć pięć słów wyjaśnienia...

Niestety tekst długi i to chyba trochę zniechęca do czytania.

Już wyjaśniam. Przełożony kupił figurę bo była najdroższa, a on chciał się w ten sposób popisać przed innymi bogaczami. Nie interesowała go w żaden sposób, chciał tylko podbudować swoje ego. Padło na figurę karła. A sam Dirandil nie przewidywał, co się z nim stanie po zamienieniu w kamień. Ot, przypadek przeniósł go tu a nie gdzie indziej i akurat wtedy obudził się smok. Jako autor, nie próbował wpleść tutaj jakiejś trzeciej osoby która wszystko zaplanowała. Jeszcze raz mówię: ot, przypadek.

Pozwolę sobie trochę poupierać się w sprawie wyboru, dokonanego przez szefa. Zabrakło takiej prostej informacji, sprowadzającej się do zaznaczenia, że snob, że cena wywoławcza była najwyższa... Dlatego odniosłem wrażenie, o którym pisałem --- że "coś na rzeczy było".  

Nie zniechęca do czytania, ale do przeszukiwania, żeby wyłowić te kilka błędzików. O!

" Kreaturę, która cudem osiągnęła w życiu tak wiele sukcesów. Darhoffen od początku wybierał się tam dla prestiżu i nie było w tym nic złego, na tym przecież polegały aukcje dobroczynne, myślał Wiatr. Zbierało się kilku podobnych sobie bogaczy i licytowało, kogo stać na więcej. Im zbywało na pieniądzach, a potrzebujący naprawdę na tym korzystali, więc czego chcieć więcej?"
Ponadto pomyślałem, że ostatnia aukcja zawsze dotyczy najbardziej cenionego produktu. I opierając się na tym założeniu nie myślałem o wyjaśnieniach. Ale skoro jest to niejasne, w takim razie powinienem był napisać tak jak mówisz: że snob, i najdroższa figura.

Mam nadzieję, że nie zniechęca, bo chętnie usłyszę jak najwięcej opinii na temat tego tekstu.

Pozdrawiam,
Septimus

Nowa Fantastyka