Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Kolejna z moich heroicznych wypocin. Tym razem w słowiańskich i troszke mroczniejszych klimatach, przynajmniej w założeniu. I nie wulgarna, co niektórych w mojej twórczości razi :P Będę wdzieczny za wszelkie uwagi dotyczące stylu, składni, poprawności, jak i konstrukcji fabuły. Z góry dzieki.
Głośny świst przeszył powietrze. Strzała utkwiła w szyi niczego nie spodziewającej się, młodej sarny. Jeszcze przed chwilą zwierzę skubało świeżą trawkę na leśnej polanie, teraz zaś, brocząc krwią, padło na bok i z trudem chwytało ostatnie w swoim życiu hausty powietrza.
– Świetny strzał Pełko! – ojciec poklepał syna po ramieniu.
– O tak Wojmirze, twój chłopak ma niesamowite oko – zawtórował Bratomir – będzie z niego wspaniały myśliwy.
– Dziękuję stryju! – krzyknął chłopak i pędem ruszył w stronę swojego, martwego już łupu. Ojciec i wuj podążyli za nim spokojnym krokiem. Polana była szeroka i mocno oświetlona przez stojące w zenicie słońce. Z pomiędzy drzew dochodziły ich śpiewy ptaków. Minęli sporą kępę pokrzyw i uklęknęli nad martwą sarną.
– Będzie z tego żarcia na dwa tygodnie – zauważył Wojmir – bierzmy ją do wioski.
Podnieśli zdobycz i wesoło gawędząc ruszyli w powrotną drogę. Sobie tylko znanymi ścieżkami mijali porośnięte tatarakiem stawy, błotniste bajorka i gromady nieprzystępnych chaszczy. Od domu dzieliło ich kilka ładnych godzin wędrówki, ale wspólna podróż radowała ich tak bardzo, że nawet nie zauważyli, kiedy las począł się przerzedzać. Słońce stało już nisko nad horyzontem i niedługo Swaróg, miał ustąpić tronu Chorsowi. Trójka myśliwych podeszła na skraj puszczy.
– Patrzcie!! – krzyknął Bratomir, wskazując palcem na kilka ciemnych, gęstych smug dymu unoszących się pod niebo.
– Coś musiało się tam stać. Może pożar! – odparł Wojmir rzucając na ziemię zwłoki sarny – Pełko zostań tutaj i pilnuj zdobyczy!
– Ale ojcze, chcę iść z wami!
– Nie! Zostań! – krzyknął stryj
Wojmir i Bratomir wyciągnęli zza pasków wykute z brązu noże i biegiem ruszyli w stronę osady. Pełko przycupnął w pobliskich krzakach, odrzucił opadające na twarz, jasne włosy i obserwował. Ojciec ze stryjem zniknęli za niewielkim pagórkiem. Słońce zachodziło powoli i widoczna teraz na niebie, pomarańczowa łuna, utwierdziła go w przekonaniu, że wioska istotnie płonie. Wiercił się zniecierpliwiony, aż w końcu nie wytrzymał. Wyskoczył z zarośli i popędził do osady. Gdy minął pagórek, za który wbiegli ojciec z wujem, stanął jak wryty. Po chwili padł na kolana. Wszystkie domy w osadzie płonęły. Buchały z nich kilkumetrowe płomienie. Dookoła leżało pełno trupów, porozrzucanej broni i strzał. W zmasakrowanych zwłokach rozróżnił członków rodziny, kolegów, dziewczyny, które jeszcze kilka dni temu podglądał, jak nagie kąpały się w jeziorze. Klęczał i nie mógł wykonać żadnego ruchu, jakby jego ciało było z kamienia. Z odrętwienia wyrwał go znajomy głos. Ojciec.
– Peeełkooo!!!! Uciekaj!!! – krzyczał, krzyżując ostrze z ogromnym mężczyzną o długich, czarnych włosach.
Jednak brązowy nożyk na niewiele się zdał w starciu ze stalowym mieczem. Wojmir padł na ziemię, wcześniej wywalając na nią zawartość brzucha. Drgał jeszcze konwulsyjnie we własnych wnętrznościach, po czym wyzionął ducha. Po twarzy Pełka spłynęły dwie, wielkie łzy. W głowie mu szumiało. Obraz na który patrzał, jakby zwolnił. Widział, jak jego wuj wskakuje na plecy napastnika, jak strzała przebija mu gardło i jak sikając krwią z przerwanych arterii, pada twarzą w błoto. Widział jak po tym wszystkim, czarnowłosy napastnik, w blasku płonących domów, łapie za włosy jakąś biegnącą kobietę i podrzyna jej gardło. Odwrócił się by nie patrzeć na to okrucieństwo. Jednak ono było wszędzie wokół. Inni napastnicy, o posturze podobnej do czarnowłosego olbrzyma, mordowali atakujących ich wojów, bezlitośnie wycinali w pień uciekających chłopów. Kobiety wrzeszczały jak szalone, gdy napastnicy gwałcili je na ubitej ziemi, tuż obok zwłok ich mężów. Potem podrzynali nieszczęsnym niewiastom grdyki i zostawiali je, broczące posoką, drgające, by skonały powoli, w bólu i poczuciu bezsilności. Pełko patrzał oniemiały na te straszliwe sceny, a jego palce zacisnęły się w pięść. Wstał i ruszył w stronę pierwszego wroga, wycierającego zakrwawiony topór w szatę leżącego u jego stóp, charczącego jeszcze mężczyzny.
– Perunie! Daj mi siłę, bym pomścił śmierć najbliższych – mówił Pełko w myślach – nie pozwól aby mój ród został pohańbiony…
Modlitwę przerwał mu palący ból w lewym ramieniu. Spojrzał na nie i zobaczył wystający z niego, drewniany kij z lotkami. Strzała. Nie zatrzymał się jednak. Parł dalej. Kolejna trafiła go w nogę. Mimowolnie uklęknął na jednym kolanie. Patrzył, jak podchodzi do niego jeden z napastników. Widział podniesiony w górę topór, którego ostrze miało za chwilę pozbawić go głowy. Spojrzał w pałające rządzą mordu oczy.
– Perun!!!!! – ryknął ostatkiem sił.
Topór opadł. Pełko poczuł piekący ból w ramieniu, zobaczył sikającą na kilkadziesiąt centymetrów stróżkę krwi. Upadł twarzą w błoto. Po chwili nie czuł już nic. Słyszał tylko jak napastnicy mówili coś w swoim języku. Zwłaszcza jedno słowo utkwiło mu w głowie, nim stracił przytomność. Ulfgard.
Nie wiedział ile czasu był nieprzytomny. Kilka dni? Miesięcy? Lat? W sennych majakach widział tylko twarz starca, naznaczoną niezliczonymi zmarszczkami. Długa broda, sięgająca chyba do ziemi kołysała się łagodnie. Starzec spoglądał na niego z góry, z troskliwą miną, szepcząc słowa tajemniczych zaklęć. Do nozdrzy Pełka dochodziły zapachy różnorakich ziół, jednak nie potrafił ich skojarzyć z żadnymi mu znanymi. W końcu, po wielu dniach, odzyskał przytomność. Czuł ból w lewej ręce, ale nie mógł nią poruszyć. Czyjeś silne dłonie pomogły mu usiąść na posłaniu z wilczych skór. Rozejrzał się dokoła. Był w drewnianej chacie, po środku której płonęło niewielkie, jednak dające dużo ciepła ognisko. W końcu zobaczył i starca. Siedział na drewnianym pniu, kołysząc się delikatnie i mamrocząc coś pod nosem. Jego długa, siwa broda falowała tak samo, jak w owych sennych wizjach, które teraz okazały się realne. Na ciało narzucony miał lniany płaszcz z kapturem i wyglądał niczym mędrzec, jakich Pełko nieraz widywał w świątyniach.
– Witaj chłopcze. Porządnie oberwałeś, ale zdołałem ocalić twoją rękę. Leżałeś nieprzytomny dwa miesiące. Większość ran została wygojona, ale czeka nas wiele pracy, być odzyskał dawną sprawność.
– Kim jesteś? – wyszeptał chłopiec ledwie słyszalnym głosem.
– Kim jestem? – zadumał się starzec – już niedługo się dowiesz. Teraz czas jednak byś odpoczął.
Podał chłopcu miskę ze strawą. Pełko musiał nauczyć się od podstaw obsługi drewnianej łyżki. Po kilku dniach nie sprawiało mu to już jednak trudności. Stopniowo, po trochu, ramię wracało do dawnej sprawności. Minął kolejny miesiąc. Pełko zaprzyjaźnił się ze starcem. Nadal jednak nie znał jego imienia. Siwobrody, jak sam począł go nazywać, ciągle mówił, iż chłopiec dowie się tego w swoim czasie. Dowiedział się jedynie, że jego wybawca, znalazł go leżącego w błocie, wśród trupów, nieopodal spalonej wioski, z prawie że odrąbanym ramieniem. Zabrał do swojej chaty i wyleczył. Pełko ciągle myślał o tamtych wydarzeniach. Często budził się w nocy, mając przed oczyma płonącą osadę i ojca rozprutego mieczem, niczym wieprz.
Pewnego dnia, gdy spacerowali z siwobrodym leśnymi przecinkami, starzec dał chłopcu do reki kij. Sam podniósł inny i zaatakował go. Pełko odskoczył, został jednak uderzony w środek czoła, na którym wyrosła mu ogromna, fioletowa śliwa. Na ustach starca zagościł uśmiech. Spokojnie wytłumaczył chłopcu jak balansować ciałem, jak ustawić nogi, oraz jak pracować nadgarstkiem by odeprzeć atak. Pełko chłonął naukę niczym wyschnięta ziemia wodę, by po roku stanąć nad swym mentorem, z drewnianym kijem przyłożonym do jego gardła.
– Nic więcej nie mogę cie nauczyć młodzieńcze – rzekł starzec – przekazałem Ci cała moją wiedzę. Mam jeszcze dla Ciebie dwa, a w sumie trzy podarki.
Weszli do chaty. Spod zwałów skór starzec wydobył najdziwniejsza broń, jaką Pełko widział w życiu. Miecz, wykuty z ciemnozielonego kamienia.
– To fulgurytowy posłaniec śmierci. Pierwszy prezent. Nie powiem Ci skąd go mam, ale wiedz, że nie stępisz go, choćbyś tłukł nim w najtwardsze żelazo. Nie pęknie, nawet przygnieciony zwałami głazów. Weź go i z jego pomocą dopełnij swego przeznaczenia. Drugi podarunek to imię twojego wroga. Ulfgard Szary, wódz ludów północy. Wikingów. Z nim przyjdzie Ci się zmierzyć już niedługo. Po trzeci musimy iść, ale wpierw rzeknij mi, czy jesteś gotowy zginąć, by pomścić śmierć rodziny i bliskich.
Pełko kleknął przed siwobrodym.
– Nie wiem jak Ci dziękować starcze. Jestem gotowy umrzeć, w obronie honoru mojego i mych zmarłych towarzyszy.
– Świetnie, więc chodźmy – rzucił starzec i ruszył w środek gęstej puszczy.
Młodzieniec podążył wraz z nim, ściskając w dłoni tajemniczy, fulgurytowy miecz. Czuł, jak dziwne mrówki przechodzą mu po ręce w której trzymał broń. Starzec nic nie mówił, tylko uśmiechając się pod nosem, parł przez gęste krzewy. Wreszcie, po kilku godzinach marszu, doszli nad brzeg morza. Zapadł wieczór. W dole, na falach, kołysała się niewielka łódka.
– To trzeci podarek – starzec wskazał palcem na łajbę – a to twój przewodnik – dodał, wskazując tym razem na najjaśniejszą gwiazdę na niebie – miej go zawsze po lewej stronie, a dopełnisz zemsty.
Pełko klęknął przed mędrcem i pocałował go w rękę.
– Odejdź już chłopcze, płyń ku przeznaczeniu – rzekł stary i odwrócił się. Po chwili zniknął w wieczornej mgle.
Pełko wsiadł do łodzi, chwycił wiosła i bacząc, by gwiazda była zawsze po lewej burcie, popłynął w nieznane.
Nie wiedział jak długo żeglował. Pchany morskim prądem, pomagając sobie wiosłami, dopłynął w końcu do lądu. Wysiadł na piaszczystej plaży. Był wczesny ranek i mgła otulała cały krajobraz. Na niebie powoli zbierały się ciężkie, burzowe chmury. Pełko chwycił miecz i ruszył przed siebie. Roślinność była tutaj całkowicie inna niż w jego stronach. Dominowały wysokie drzewa iglaste, oraz trawiaste stepy. W oddali majaczyły pokryte białym śniegiem, wysokie szczyty. Około południa, dotarł do kolejnej plaży. Na prymitywną wędkę złapał kilka ryb i posilił się nimi, piekąc je na niewielkim ognisku. I wtedy go zobaczył. Tak dziwnego statku jeszcze nie widział. Długi i niski, z ogromną głową gada wyrzeźbioną z przodu. Sunął majestatycznie w stronę lądu.
– Wikingi – pomyślał Pełko.
Zerwał się na równe nogi i pobiegł w stronę wybrzeża, na którym prawdopodobnie miał zacumować statek. Przyczajony za niewielką skałą patrzył, jak ludzie północy znosili z pokładu skrzynie wypełnione łupami. Zobaczył także Ulfgarda. Do końca życia nie zapomni tych kruczoczarnych włosów, tych pałających rządzą mordu i grabieży oczu. Spojrzał na niebo. Chmury przesłoniły je całkowicie, tak że zapanowała szarówka. Od strony morza napłynęła gęsta mgła. Delikatnie otoczyła plażę i całą okolicę. Ograniczyła widoczność do kilku metrów. Pełko słyszał teraz tylko głosy ludzi, znoszących w dole towary ze statku.
– Perunie, Jarowicie, Łado. Bądźcie ze mną. Pozwólcie mi pomścić śmierć najbliższych. – po tej wypowiedzianej w myślach modlitwie, ścisnął w dłoni fulgurytowe ostrze i zbiegł po grani. Poczuł jakby on i broń byli jednością. Czuł się z nią związany, przepełniała go swoją energią i sprawiała, że czuł się niezwyciężony.
Wikingowie na plaży, ustawieni w kręgu, dzieli między soba zdobyte łupy. Nagle do ich uszu doszedł dziki wrzask.
– Peeeruuunnnnn!!!!
Obnażyli miecze, zdjęli z pleców topory. Wpatrzeni w mgłę wyczekiwali. Nagle usłyszeli dziki wrzask i w ich stronę, w kaskadzie krwi, poleciała ściskająca miecz, odcięta w łokciu ręka. Utworzyli krąg, stając do siebie plecami. Inni, zaalarmowani krzykiem mężczyźni, wybiegli z chat by zobaczyć co się dzieje. Z furią w oczach, Pełko wyskoczył z oparów. Wywijał mieczem jak szalony. Wpadł w krąg napastników, parował ciosy, omijał je zręcznie, zadając głębokie i śmiertelne rany. Miecz siwobrodego był osty jak brzytwa. Z łatwością przecinał skórzane pancerze, a te stalowe poważnie uszkadzał. Młodzieniec, tańczący wśród fontanny krwi, między ogromnymi napastnikami, wyglądał wręcz komicznie. Wikingowie byli bezradni. Padali jak muchy. Część z nich, z Ulfgirdem na czele, wycofała się wąską ścieżką na niewielki pagórek. Pełko doskakiwał i ginął we mgle niczym zjawa, za każdym razem wysyłając jednego z napastników do Valhalli.
– Ulfgard!! – ryknął w końcu, gdy zobaczył że wódz pozostał sam na placu boju.
Podszedł do niego powoli, rozkoszując się zapachem jego strachu. Czuł go wręcz idealnie. Pod nie znającym trwogi, wielkim Ulfgardem, trzęsły się nogi. Zaatakował. Wódz sparował i uderzył z boku. Pełko uskoczył i pchnął. Wódz uniknął ciosu, odbił ostrze i uderzył z obrotu. Błąd. Krew strzeliła z trzech palców, o które była teraz uboższa jego lewa ręka. Ból zamroczył go na chwilę, ale walczył dalej. Miecz trzymał w prawej dłoni, więc okaleczenie nie zrobiła na nim większego wrażenia. Natarł niczym rozjuszony byk. Pełko uskoczył i wbił posłańca śmierci w udo napastnika, przebijając je na wylot. Ulfgard uklęknął. Młodzieniec okrążył go i podszedł z przodu. Wiking podniósł miecz w górę, zasłaniając się przed ciosem. Jego ręka trzymająca broń poszybowała kilka metrów dalej. Z rany siknęła posoka.
– Thhhooorrr!!! – krzyknął jeszcze, nim jego przyodziana w rogaty hełm głowa, spotkała się z ziemią i stoczyła do morza.
Ciało wikinga upadło w błoto. Pełko uklęknął. Wypuścił z rąk miecz. Jego serce przepełniła radość. Spojrzał jak fale unoszą na sobie głowę Ulfgarda i jak po chwili, znika ona w paszczy jakiejś ryby. Odwrócił się. Usłyszał kroki we mgle. Podniósł miecz gotowy do ataku. Ku swojemu zdumieniu, zobaczył starca, który ocalił go, po masakrze w rodzinnej wiosce.
– A więc dokonało się – rzekł mędrzec – znalazłeś upragnioną zemstę…
– Czy teraz powiesz mi kim jesteś? – zapytał oblepiony krwią Pełko
– To jeszcze nie wiesz? – odpowiedział siwobrody – przecież sam mnie wzywałeś…
Niebo przeszył oślepiający grom. Zdziwiony młodzieniec rozejrzał się dookoła, staruszka już jednak nie było.
Przecinki. Raz brakuje, raz niepotrzebny...
pałające rządzą mordu oczy.
ramię wracało do dawnej sprawności. Skąd Litwini wracali? Może odzyskiwało sprawność...
Stróżka krwi. Dozorczyni, znaczy się.
sikając krwią --- słabo jakoś to sikanie pasuje do opisu pogromu...
Niebo przeszył oślepiający grom. Który to już raz mylony jest grom z błyskawicą, piorunem?
To tyle na pierwszy rzut oka.
Czyta się nieźle. Unikaj używania zbyt współczesnych słów, zwrotów, porównań, gdy piszesz coś "z zamierzchłej przeszłości". Co wrażliwszych na język czytelników śmieszą oraz lekko irytują takie rodzynki. Nie chce mi się wyszukiwać, ale było coś takiego raz i drugi.
W tym opowiadaniu to oryginalnymi pomysłami nie grzeszysz :)
Jak dla mnie dobrze napisane, tylko po prostu niezbyt ciekawe. Najpierw sielankowy nastrój rodem z "M jak miłość" (szczególnie te dialogi), potem sieczka, sieczka, sieczka, jakiś mędrzec po drodze (jakby mistrz Yoda choć równie dobrze pijany mistrz), później jeszcze większa sieczka i koniec.
Ale sposób opowiadania bardzo fajny, masz swój charakterystyczny styl.
Płotek, o to tu chodzi. Fabuła ma być pretekstem do sieczki:P To heroic fantasy, więc nie ma się co spodziewać drugiego "Władcy Pierścieni", zwłaszcza po mnie, hehe... Dzieki za opinie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Ja tam lubię. Proste, ale żywe.
słowiańskie koimaty, to lubię, ale słowa zwroty nie pasujące do czasów...miechłopak zostł zraniony toporem, jak taki spada na ramię, to 100% gwarancji, ze zostanie odrabane. zbyt ciezka broń. nie za długo zostaje w pamięci, ale do poczytania:)
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
Takie ma być Marsylka, w założeniu. Proste, krótkie i krwawe. Jakkolwiek to brzmi :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
brzmi? jak zakrwawiony kozik:D
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
Ja nie mam zastrzeżeń.
Ode mnie za to opowiadanie dostałeś Maksa.
Jedyne co, to że fabuła trochę banalna, ale ja lubię te klimaty, więc mi to nie przeszkadza
Pomimo dosyc sprawnego języka historia przedstawiona w mało ciekawy sposób. Dialogi trochę sztuczne. Postac starca miała byc zagadkowa, tajemnicza więc takim językiem powinna się posługiwac.
- Witaj chłopcze. Porzadnie oberwałeś, ale zdołałem ocalic twoją rękę. (...) Nie brzmi to ciekawie. Raczej drętwo. Zakończenie również mnie nie urzekło. Mimo wszystko daję 3 jak to się mówi "na zachętę". Widac, że czytasz książki w tych klimatach i może dlatego językowo jest raczej poprawnie. Z drobnymi wyjątkami przywołanymi przez AdamaKB. Na przyszłosc postaraj się pisac CIEKAWE HISTORIE, a nie tylko historie.
Cóz, nie każdemu schematycznośc moich prac może przypaść do gustu, ale dzięki za opinię Konradzie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Podnieśli zdobycz... - sarna, nawet młoda, trochę waży. Jak ją nieśli, kto ją niósł? Niby banalne pytanie, ale ważne szczegóły...Potem okazuje się, że Wojmir niósł łup, a powonien chłopak, bo on ustrzelił.
Wojmir padł na ziemię, wcześniej wywalając na nią zawartość brzucha - to też mi się nie podoba:) zdanie do przemyslenia. Za całokształt dam 4 +
"W blasku płonących domów" - to jest świetne :)
a na "wikingi" się uśmiałem. ;P
Ogólnie bardzo mi się podoba.