- Opowiadanie: Dupin - DOMGŁA

DOMGŁA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

DOMGŁA

A. … i bogaci będziecie w neutrina …

 

Może uznałby to za bizarro, gdyby nie działo się to w jego domu. Bo powiedzcie sami: czy zdarzyło wam się kiedyś obudzić z kutasem w mordzie? On się obudził…

 

Podczas pobudki czuł się jak za czasów młodości, kiedy spędzał czas z ojcem – sam na sam. Ta dziwna niemożność zamknięcia ust, język przyblokowany w swoich naturalnych wierzganiach, poważna porcja śliny, której nie da się przełknąć.

 

Za oknem słońce jeszcze tuż nad horyzontem, ale skore do przebijania się przez zatłuszczone snem powieki. „Dobra… trzeba wstać, bo inaczej się porzygam” wyrecytowały jak co rano maksymę myśli Roberta Piera, domagając się zimnego płukania gardła i twarzy. No, ale chuja… w każdym znaczeniu: wstać nie mógł, choć nogi już zwisały z posłania. A chuj – i do tego nie swój – tkwił w mordzie – jego własnej. Robert Pier wprawdzie jeszcze nie wiedział, co go blokuje, ale wyobraźcie sobie, że macie wypchane usta i nie możecie się ruszyć: a dokładnie głowa, owa świątynia waszych myśli, „bezcenny kapitel ciała” podług Zbigniewa Herberta, od rana do wieczora traktowana niby szmata wycierająca każdy szczegół egzystencji, rozumiejąca wasze sranie, choć sam odbyt nic z tego nie rozumie, właśnie ta głowa – po śnie równie złym jak dzień – nie może się ruszyć, by zrobić dobrze reszcie waszych zwłok!

 

Na szczęście budząca się świadomość Roberta Piera miała swoje sposoby i obyło się bez połyku. Zębami obtoczonymi w podeschłą ślinę podgryzła kuśkę, a następnie przeponiczny Zefir wypluł niepotrzebny organ. Robert został uwolniony i pozbawiony drugiego penisa; zresztą jego własny był wystarczający, a i tak nie w pełni wykorzystany: od czasu, kiedy w liceum wszedł w Julię, jak Tupolew w ziemię – czyli niezbyt głęboko, a do tego wybuchnąwszy jeszcze w powietrzu, Robert Pier stał się mimowolnie mizoginem; istnieją jednostki, które od najmłodszych lat powołane są do pióra.

 

Wróćmy jednak do naszego bohatera, który właśnie wpatrywał się w poduszkę, szukając minusowymi oczami szczura, którego myślał, że właśnie wypluł. Po założeniu okularów zobaczył wprawdzie parę włosów, ale mimo wyostrzenia percepcji pewna przeszkoda epistemologiczna, którą profesor Gaston Bachelard badał w Dijon do czasu swojego dziwnego zniknięcia (uczeń zaginionego, Michel Foucault, zeznał, że profesor został porwany przez dziada w skrzydlatych trzewiczkach, którego noc wcześniej spotkał w klubie dla miłośników analu), stojąc na dachu podczas burzy, by przełamać sprzeczny z scjentystycznym racjonalizmem strach przed piorunami – sprawiła, że mimo definitywnego przebudzenia, Robertowi Pierowi zajęło sporą chwilę, by zrozumieć, że z jego własnej ściany wystaje nadziany żyłami fiut w erekcji, choć z lekka nadgryziony.

 

Nie, Robert nie krzyknął „co kurwa?!!!” – zresztą kurwa nie miała z tym nic wspólnego; przez chwilę myślał, że mógłby zastosować tradycyjną metodę na komary i papierowym wydrukiem ściągniętych z chomika Biesów Dostojewskiego (co miałoby pewien wydźwięk wręcz symboliczny z perspektywy spowiedzi Stawrogina) rozgnieść intruza na ścianie. Nie zrobił jednak tego; po sztampowych wygłupach, czyli uszczypnięciu w dupę („co za szczęście, że nie po wojskowemu…”), umyciu twarzy, zadzwonieniu do szefa i poproszeniu o jednodniowy urlop bez usprawiedliwień oraz zażyciu magnezu na czczo, postanowił zjeść śniadanie naprzeciwko kutasa.

 

Nomen omen w lodówce były jedynie jajka, jednak na szczęście dzisiaj były tylko jajkami. Jadł i patrzył. Cień kuśki wskazywał wyraźnie, że słońce ustawiło się w pozycji, jaką zwykle przyjmowało o godzinie dwunastej. Mięsisty wskaźnik wciąż pozostawał w erekcji – „niesamowite…” – a ślady po porannym hardcorze już zeszły. Niezabite, załóżkowe pająki poczęły gromadzić się przy tym dziwnym światowidzie, by oblec jego mięso w sieć niczym wstążkami karmanioli. „Na chuja taka robota!” rzekł krzyżak do sieciarza jaskiniowego po dłuższej chwili bezowocnej pracy, gdy fiut zaczął wsuwać się w ścianę, aż w końcu zniknął; dzień chylił się ku końcowi. Pająki Roberta Piera mówiły.

 

B. … odsłońcie i otwórzcie okna, gdyż nie ochronią was już przed niczym …

 

Wracając przez mur, odczuł nagły niepokój jego wewnętrzną monotonią, a następnie, że nie jest już żadną poważną przeszkodą.

 

Pokój wypełniały stada biedronek, a raczej fale biedronek: wpływające przez ściany owady, chcąc na nich spocząć, musiały pogodzić się z przykrym faktem ponownego wydostania się na drugą stronę kamienicy, w której pomieszkiwał nasz bohater. Mieszkanie falowało czerwonością. To, co było zastanawiające, przy jednoczesnej osmozie ścian, to to, że okna nie straciły swojej nieprzepuszczalności – czego zresztą żałował, bo jak na złość, właśnie dzisiaj jakiś gówniarz rozbił mu kamieniem szybę; drzwi z parkietem także nie przepuszczały.

 

O dziwo, nie licząc wczorajszego fellatio, nie zdarzyło się dotychczas jakiekolwiek przypadkowe „włamanie” jego sąsiadów. Jakby mieszkańcy kamienicy bali się dotykać swoich ścian.

 

Na wrzuconym tuż przed chwilą kamieniu znajdowała się przywiązana wiadomość:

 

to krew Dantona Ciebie dławi

 

Robert Pier wyjrzał przez okno. „A to bezczelność!” – za oknem znajdował się wciąż jakiś chłopiec w czerwonej czapce; prawdopodobny sprawca wybicia okna, gdyż rzeczywiście bezczelnie uśmiechał się w stronę Piera. Nasz bohater postanowił wykorzystać atut jakim jest przepuszczalna ściana.

 

Są rzeczy przed którymi wzdryga się każdy, to jest: przed czarownicą i nagą czarownicą-transwestytą. Robert Pier postanowił nastraszyć gówniarza, wywołując w nim szok poznawczy, analogiczny do chuja w ścianie. Rozebrawszy się i wziąwszy miotłę, Robert włączył sławetny kawałek z opery Edvarda Griega Peer Gynt pod tytułem Taniec Trolli – wprawdzie jego postać miała być wiedźmą, ale klimat tej muzyki nadawał się idealnie na potrzeby happeningu; wspomnijmy, że ściany przepuszczały dźwięki tak samo, jak ciała materialne.

 

Na trawniku znajdującym się za budynkiem kamienicy przy ulicy Rektora Buszardskiego stał chłopiec w czerwonej czapeczce. Miły, schludny, poukładany, wyszczerzał ten swój zaropiały ryj w stronę dziury w oknie, którą bezpardonowo wyjebał znalezionym przez siebie kamieniem – o karteczce nic nie wiedział, zresztą starał się nie męczyć ręki czczą pisaniną.

 

Chłopca zaczęła dobiegać muzyka. Z początku cicha, później coraz głośniejsza, stała się nagle hałaśliwa. „Hmm! Schoenberg, opera Debussy’ego, jakiś Grieg, Bach, Beethoven, nawet ktoś wygrzebał z zapomnienia Marcina Antoniego Charpentiera…” – prawdziwe zdziwienie miało jednak nadejść.

 

Skok i powietrze! Mógł teraz lecieć, jęcząc, jak umiał najstraszniej, z wywieszoną kuśką, która obijała się nieznacznie o miotłę. Lot byłby cudowny, gdyby nie dziwne uczucie, jakie obudziło się w Robercie Pierze. Jakby jakiś cień na nim spoczywał… Obok coś świsnęło z zawrotną prędkością. Nie było jednak czasu, by się rozejrzeć, a szkoda, bo gdyby Robert Pier zechciał choćby nieznacznie odwrócić głowę w lewo, to miałby czas, by wyminąć nadlatującą nogę swojego sąsiada oraz uchylić się przed dupą pana Mareczka z piętra wyżej. Zamiast tego i noga, i dupa wylądowały na jego karku, a ponadto rozwścieczony Zygmunt (jego ojciec był pilotem) jebnął go z całej siły w brzuch swoją miotłą. Po sekundzie wszyscy znaleźli się na trawniku, w szkle (jak się okazało, nie tylko Robert stracił okno) i z innymi męskimi mieszkańcami kamienicy: wszyscy nadzy, z miotłami, przy dźwiękach hałasu, będącego sumą poszczególnych klasyków (nie licząc cichutkiej melodii Birdy, którą puścił Zygmunt). Zaczęła się bitwa na miotły, wspólne przeklinanie: „On jest kurwa mój!”, „Ja mu dam Marsyliankę!”, „Co ty…!!!”, „Ja się podcieram Prawami Człowieka! Chuju!” etc. Jak domyślił się Robert Pier, wyciągając właśnie wbity w brzuch kawałek szyby i będąc ciągle napastowanym przez Zygmunta jego miotłą, nie tylko on był adresatem dziwnych liścików. Mimo frustracji, patrząc na pana Zbigniewa, pomyślał, że ktoś miał niezłe wyczucie, wysyłając mu wyrok na Ludwika XVI – istotnie był do niego podobny.

 

 

 

C. … zostanie tylko jedna kolumna …

 

Pająki Roberta Piera mówiły. Nie stanowiło to nic nadzwyczajnego – od jakiegoś czasu. Ich praca była nawet pożyteczna – łapanie much i kurzu, które później wystarczyło niewdzięcznie zerwać ze ściany razem z pajęczyną. Mimo to pająki go nie gryzły, ani nie wchodziły mu do żołądka. Niemiłym jednak było zobaczenie swojego odbicia w ich oczach, gdyż jego pajęczaki miały nieziemska frajdę puszczania pajęczych latawców (skrzydła muchy + lepka pajęczyna) w strumieniu jego pastowanego oddechu, kiedy spał. Inaczej niż ludzkie, pajęcze oczy żyją, są niespokojne i ruchliwe, co umyka naszej uwadze przez ich nienormalną ilość, kiedy wartałoby zobaczyć ich jakość. Pewnej nocy jednak stało się: jeden z pajęczych latawców przypierdolił Robertowi Pierowi w żuchwę, wywołując znaczną ranę oraz złamanie kości. Oczywiście nie obyło się bez „kurew pierdolonych” i innych „…kotów”, „…synów”, które tak dobrze znacie ze swojego domu, drodzy czytelnicy. Pająki struchlałe skryły się pod swoje parasolki (kawał chustki obsmarkanej + pajęczyna), gdyż krew lała się obficie, obryzgując wszystko dookoła, łącznie z sąsiadem, który miał sofę przy tej samej ścianie, co Robert. „Idź po Krzywokrzyża; on będzie wiedział, co zrobić” rzecze krzyżak do knapa podkamiennika. „A sam idź!” odpowiada knap. „To w dwóch pójdźem” konkluduje krzyżak. Poszli.

 

Krzywokrzyż był największym inteligentem w grupie pająków od oglądnięcia razem z Robertem Pierem Ogniem i mieczem Jerzego Hoffmana na Jedynce w Święta. Wprawdzie trochę go znudziła ta cała historia dupczenia Heleny, a raczej walki o to dupczenie (myślał wprzódy, że film będzie traktować o przyczynach i rozwoju rebelii kozackiej na ziemiach koronnych, o której co nieco słyszał, mieszkając jeszcze w jakiejś szkole, zanim zmienił lokal na pokój Roberta). Mimo to seans nie poszedł na marne: Krzywokrzyż (jego ulubieńcem był Krzywonos) nauczył się sztuki fechtunku i medycyny zaprezentowanej w filmie. A że miał ku temu dogodne warunki fizjologiczne oraz materialne, mógł bez żadnych przeszkód ugniatać chleb z pajęczyną. Zabrał się więc do roboty jak najszybciej – gdyż, jak można się domyślić, pacjentów miał mało.

 

„Cieknie, jak Dunaj…” i inne tego rodzaju teksty świszczały nad uchem Roberta Piera. Przy operacji asystowała cała brać pajęcza, tworząc nad jego głową misterne rusztowanie. Robert, mimo bólu, miał okazję poczynić parę spostrzeżeń przyrodoznawczych i zwierzył się Krzywokrzyżowi, że nie może pojąć, czemu pająki mają taki chwiejny krok, będąc zarazem jedynymi stworzeniami przystosowanymi do życia na sieci.

¿czemu pająki mają chwiejny krok?

 

Powodem takiego stanu rzeczy – rzecze Krzywokrzyż – jest eschatologiczne pochodzenie pająków. Żeby nie owijać w sieć pajęczą tej sprawy, stwierdzimy to natychmiast: a mianowicie pająki to dusze osób, które zmarły (choć są przypadki odbiegające pod tym względem od normy) na skutek wszelkiej wysokości i we wszelkich możliwych sytuacjach upadkowych. Pająk mógł być to lotnik, który spadł z nieba, Jan Lechoń, który tak brzydko skoczył z hotelu Hudson, a nawet dziecko, które przewróciwszy się na rowerze doznało urazu fizycznego lub fobii rowerowej na całe późniejsze życie. Tak więc za karę, nawet jeśli stało się to przez przypadek i z niczyjej winy, pająki muszą ciągle przebywać na wysokości i chwiać się na sieci, bojąc się ponownego upadku, choć wiedzą, że niepodobna, by doszło do czegoś takiego, gdyż sieć nasza jest lepka i z dupy nam zwisa…

 

 

 

Robert Pier chciał właśnie zadać następne pytanie, a co jeśli jednak dojdzie do upadku pająka – czy wówczas dusza kiedyś ludzka, a teraz pajęcza znów przechodzi jakąś transformacje etc., ale niestety, nagle doszło do rzeczy przerażającej. Uprowadzony przez bandę wściekle gryzących mrówek faraonek wróbel, przedostawszy się przez przepuszczalną ścianę, wbił się w misterne i lepkie rusztowanie nad głową naszego bohatera. Po chwili pojawił się drugi uprowadzony ptak, ale nie znalazłszy drugiej wieży zawrócił szukając szczęścia gdzie indziej. Cała ta masakra runęła na Roberta Piera. Pająki pozostały dżemem na podłodze. Była to odpowiedź na rozważania Roberta Piera.

 

D. … prócz słów nic nie znajdziesz …

 

Była to odpowiedź na rozważania Roberta Piera. Podziurawiona Pani, która nic w tym świecie nie znaczy. Pojawiła się w nocy, więc Robert Pier był skłonny następnego dnia uznać, że to tylko jakiś sen, jednak wnioski wysnute podczas i po tym spotkaniu uznał za godne do przyjęcia.

 

Przepuszczalność ścian pozostawała niezmienna, jednak sam mur zdawał się jakby przechodzić pewną mutację. Pojawiały się na nim lekkie wstrząsy, na razie rzadkie i bezgłośne. Nerwowe drganie. Gorzej było z podłogą: jak dotąd dzięki parkietowi, podłoga nie przepuszczała stojących na niej, choć zdarzało się, że rzucona silnie piłka uderzała w deski od spodu – znak, że osmoza przebiegała przez wszystkie ściany, pozostawiając w spokoju inne przedmioty. Jednakże od niedawna i przedmioty zaczęły nabywać owej dziwnej cechy; zauważyli to wszyscy po nieprzyjemnym wypadku, kiedy jeden z sąsiadów spadł nagle z sufitu na kopulujące właśnie małżeństwo, mieszkające pod nim: dwa trupy na miejscu i wykastrowany facet – ten spadający…

 

Podziurawiona Pani musiała jakość spłynąć między ścianami na pierwsze piętro, gdzie mieszkał Robert Pier – spłynąć, nie spaść, jak międzyskalny strumień wody. Zresztą, jak już powiedzieliśmy: trudno było teraz rozstrzygnąć, jak to się stało – najczęściej nasz bohater był przyzwyczajony spotykać przez przypadek różne części ciała swojego sąsiada (niesławna kuśka w buzi etc.). Tym razem to on przez przypadek wyciągnął rękę w stronę ściany i co prawda natknął się na ciało, ale nie swojego sąsiada. Coś zaczęło go przyciągać. Za ręką poszły nogi, głowa, następna ręka, tors, jakby chciał się przytulić do ściany, podeprzeć się w czasie tych wiecznie nieudanych nocy, kiedy sen już nie daje odpoczynku, a poranki zastawiają Ciebie w przepoconym barłogu lub (co w obecnej sytuacji było niebezpieczne) na podłodze. Nagle upadł, a raczej wpadł w ścianę i potoczył się za dziwną tkanką mięsa, z którą stykał się całym ciałem.

 

Podziurawiona Pani o tysiącu ustach; ustach, jak rany, na całym ciele; ciele, które Robert Pier teraz wymacywał. Wymacywał miast oczu usta i miast uszu usta; usta na brzuchu i kolanach, na plecach, w odbycie, miast paznokci usta dziecinne; dziecinne uśmiechy dochodziły do niego w czasie tego przepływu między-ściennego, wzbogacone dziwnym śmiechem. Śmiechem drżącym w jego ciele, choć nie był to śmiech jego. Jego ciało zaczęło łączyć się z Podziurawioną Panią, Panią nic nie znaczącą w tym świecie, pustą w środku i mogącą tylko mówić i przełykać. Przełykała więc, a może raczej łapała w swe wargi zagubione członki Roberta, który chciał poznać jej ciało, ciało o wielu ustach. Ustach zaślinionych, wpuszczających ślinę w jego krwioobieg.

 

Zatrzymali się na parterze i wywlekli na klatkę schodową, którą oświetlało teraz żółtawo-brudne światło z czekającej na powracających w nocy windy. Podziurawiona Pani była nawleczona na jego ciało, albo inaczej: Robert Pier był zaplątany w ciało Podziurawionej Pani – był przez nie połknięty. Mógł się dziwić swojej przedziwnej rozciągłości, gdyż koło jego głowy wystawała przez usta jego noga – chyba jego… Powykrzywiany, ośliniony i zapocony, leżał tak w Podziurawionej Pani na kafelkach klatki schodowej, tak zimnej, że nawet przez ciało swojego organicznego ubrania odczuwał jej przenikliwą temperaturę, zmieszaną z kurzem i błotem jesieni. „Cóż za szczęście, że kafle jeszcze nie przepuszczają – pomyślał. – Później tylko piwnica, rury kanalizacyjne i piekło. A raczej sieć pajęcza po moim, bądź co bądź, upadku.”

 

Następnie przyszła myśl, że i niebo musi być czymś w rodzaju sieci pajęczej, gdyż nie ma istoty, która by nie upadła dla, albo przeciwko drugiej istocie. Chrystus czy Lucyfer – wszyscy upadali, wbrew człowiekowi i za człowieka, jakby sam człowiek nie upadł nigdy i wart był, by się po niego schylać – choć to on podłożył im nogę. Zaczął więc przypominać sobie znane gatunki pająków, ale nie znalazłszy ich zbyt dużo w swojej pamięci, zakończył swoje rozważania ufnym stwierdzeniem, że w dzień sądny chciałby, by Bóg okazał się samicą Czarnej Wdowy i to wielkie pierdolenie dobra ze złem wyszło na dobre jednak dobru zapłodnionemu przez skazane na pożarcie zło.

 

Wracając przez mur, odczuł nagły niepokój jego wewnętrzną monotonią, a następnie, że nie jest już żadną poważną przeszkodą.

 

 

 

E. … i oto czeka na Ciebie Niebo piekielne …

 

Mimo frustracji, patrząc na pana Zbigniewa, pomyślał, że ktoś miał niezłe wyczucie, wysyłając mu wyrok na Ludwika XVI – istotnie był do niego podobny. Co ciekawe, jego sąsiad nie pojawiał się na korytarzu już od tygodnia, co raczej nigdy się nie zdarzało: prawie wszyscy wychodzili do pracy o tej samej porze i o tej samej wracali. Ponadto Robert Pier nie słyszał żadnych głosów, ani szelestu, uderzeń za ścianą… tak, mógł co prawda przejść przez ścianę, ale jakoś dawne zasady wciąż w nim tkwiły, jak w większości lokatorów („pies Cię jebał, Krysiu” – to o sprzątaczce tej kamienicy, która lubiła w ciągu dnia „zaglądnąć”, jak to ona mówiła) i nie czuł się upoważniony wciskać nosa (ni chuja) w nie swój pokój.

 

Nowa sytuacja w ogóle zmieniła wszystkich. Może po tym incydencie z miotłami – co też im do głowy przyszło? Ludzie się wyprowadzali, znikali. Jakoś cicho się zrobiło, nawet muzyki już nie było słychać. Podobno niektórzy chowali wszystkie rzeczy do szaf, komód etc., ale to i tak na nic się nie zdało – nawet szklanki zaczęły „przesiąkać” pod wpływem procesu, który zachodził w tym domu. Słyszał, że Jan przywiązywał się do łóżka po tym, jak nakrył się dwoma kołdrami (to przed spadającymi przedmiotami) i dlatego ostatnio przybyło pogotowie – zadzierzgnięcie, czy coś w tym stylu?

 

Jeśli chodzi o ściany, to sytuacja już w ogóle była fatalna. Falowały, a nawet bulgotały (co prawda bezgłośnie); czasami Robertowi Pierowi wydawało się, że widzi przez nie pokoje swoich sąsiadów i następne ich sąsiadów, tak w nieskończoność poprzez falowanie, przesuwanie się i wracanie na swoje miejsca ścian tej kamienicy. Mimo wszystko wyglądało to niepokojąco.

 

Czasami zaś Robertowi Pierowi wydawało się, że widzi coś innego, jakby wielki tłum, znów falowanie, ale nie ścian, ale głów, potem jakiś bieg, a następnie statyczność pewnych figur. Wszystko bezdźwięcznie na początku, aż nagle pojawiły się szumy, potem wrzawa, czasami melodie. Potem wybuchy („teraz to musi być wojna” – nie, jeszcze nie), jakieś siekanie, przemowy nawet, ale to pewnie dyskusje prowadzone w mieszaniach, gdzie ludzie, mimo wszystko próbowali nie ruszać się, siedzieli przy stołach, szepcząc i uczyli się na nowo czytać szybko książki (Zygmunt bardzo przeżył brak muzyki Birdy). Wszyscy czuli imperatyw bycia cicho – przecież trzeba być cicho, zawsze starali się przestrzegać prawa o nie robieniu tego, co im nie miłe.

 

Wszystko zmieniło się, kiedy kurz (musieli zaprzestać sprzątania, by nie hałasować) zaczął przechodzić przez ściany kłakami; pająki wyniosły się, gdyż ich sieci były tylko bezużyteczną imitacją barana. Wówczas, parę chwil późnej, ściany wyparowały wraz z niektórymi rzeczami wewnątrz nich – to, co pospadało nie wywołało hałasu, trzasku, ani zgrzytu; chyba wsiąkło w ziemię?

 

Wtedy Robert Pier zrozumiał, że za ścianami rzeczywiście było coś jeszcze, oprócz sąsiadów. Jechał właśnie na jakimś drewnianym wozie, obok niego kilku innych gości i wielki pająk – nie, nie jeden z jego pokoju, ale jakiś wielki pająk o rozmiarach ludzkich. Wokół nich stali nieruchomo ludzie, czasami ktoś coś krzyknął, ale raczej było spokojnie. „A ty co tu?” pyta się Roberta sąsiad z wozu. „Dom mi się zemglił” odpowiada. „Pewnie cement z przemytu, co?” sąsiad chciał pociągnąć temat, ale że atmosfera była mimo wszystko nietęga, zaprzestał dalszych pytań.

 

Nie, Robertowi Pierowi jakoś nie udzielił się powszechny nastrój; można by rzec, że nawet był zadowolony. Przecież tak dobrze to znał, czytał, zwiedzał, poznawał to wszystko od dawna. Nie był związany, więc mógł wyciągnąć swojego iPada i puścić dawno nie słuchaną piosenkę Edith Piaf Ah ça ira.

 

Pająki wyszły na dachy i coś próbowały tam grać na tych swoich instrumentach z dupy, to znaczy z sieci, ale widząc, że Robert Pier niezbyt jest zainteresowany, zaprzestały i poszły zwiedzać okolicę; „w końcu to miasto kultury” i takie tam.

 

Wóz Roberta Piera i jego towarzyszy już dojeżdżał do placu, gdzie czekała na nich luizeta. Taki koniec. Może uznałby to za bizarro, gdyby nie działo się to w jego domu.

Koniec

Komentarze

Pierwotnie opowiadanie miało zostać opublikowane w Polskim Centrum BIZARRO Niedobre Literki: http://niedobreliterki.wordpress.com/ .

Zrezygnowałem jednak z tej publikacji, ale redaktorzy owego portalu już dokonali korekty, które znajdują się w tekście. Dziękuję im za to i dlatego też stwierdziłem, że powienienem o tym napisać w tym miejscu.

Jednak za wszelkie błędy i potknięcia etc. odpowiada Autor.

Początek z kutasem był intrygujący. Potem niestety, gdy przeczytałem tekst gdzieś do połowy, odpadłem. Wydaje mi się, że narracja jest zbyt monotonna.

pozdrawiam

I po co to było?

Odnoszę wrażenie, że tekst ten - zamiast zmierzać do jakiegoś celu, jak to teksty mają w zwyczaju - kręci się jedynie wokół własnej osi, wykonując przy tym zabawne, dziwaczne figury. Tak jakby celem tego tworu nie było przeście drogi od punktu "a" do punktu "b", tylko próba zademonstrowania światu jakim to śmiesznym, nietypowym i błyskotliwym tworem jest ten twór. Próba zresztą nie do końca udana. No i jeszcze bizarro. Zdecydowanie nie przepadam za bizarro. Za dużo niepotrzebnej wylgarności i kiepskiego humoru, za mało sensu i faktycznej warstwy fabularnej.

Próbowałem przeczytać.

Ja też poległam. Znudzona.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Syf - początek z kutasem intrygujący? Dla mnie odpychający.

Adam KB - próbowałem przeczytać. A może przełknąć? Ha-ha-ha...

 

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka