- Opowiadanie: Archpope - Eio (1)

Eio (1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eio (1)

1

Gdzieś na Mazurach

Piątek. Wreszcie. Tygodniowa harówka w Białymstoku dobiegła końca.

Robertowi do pełnego relaksu pozostało już tylko przejście kilku kilometrów przez malutką, rodzimą wieś, która przycupnęła między dwoma jeziorami: Głębokim i Płaskim, i lasem rozpostartym wokół niej. W wielowiekowym procesie osuszania otaczających osadę bagien, z pewnością uczestniczył, któryś z przodków Roberta, członek kiedyś olbrzymiej rodziny. Dziś jednak, jedynym żyjącym przedstawicielem rodu Spychowiczów był nie kto inny, jak Robert. Nie sprawiało mu to bynajmniej radości, zważywszy na stary dwór, powód jego wiecznych kłopotów, tak zdrowotnych, jak finansowych. Odziedziczony po ojcu jednokondygnacyjny dom, został mądrze ulokowany, zapewne przez któregoś Spychowicza tuż nad jeziorem Głębokim. Rozmyślając o tym co zrobi jak już dotrze do swojej matni, Robert pokonał zacną odległość i skręcił w wijącą się pośród gęstego lasu ścieżynę, jedyną drogę dojścia do dworu.

Było już dobrze po północy, gdy Robert doszedł do oświetlonego światłem księżyca domu. Otwarł drzwi, zapalił światło i o mało nie rozdeptał pręgowanego kocura, który widać pałętał się swymi kocimi ścieżkami. Zamknął drzwi i ruszył do kuchni. Z lodówki wyciągnął kocią karmę i wsypał ją do miski z zielonym napisem Kaliban. Nie był bynajmniej fanem dramatu Szekspira, uwielbiał w zamian prozę Simmonsa.

Mieszkał sam, w tygodnie wyjeżdżając z tej przeklętej dziury do pracy w Białymstoku. Kilku godzinna podróż pekaesem, odstręczała nawet od myśli, o tym, iż mogło być inaczej.

Robert długie godziny zastanawiał się kiedyś jakim cudem, Kalibanowi, udaje się nie zdechnąć z głodu, przez czas jego nieobecność. Kocur nie lubił wychodzić z dworu, a Spychowicz nie przypuszczał, iż w jego domu znajdują się nieprzebrane ilości myszy. W każdym razie, w chwili obecnej Kaliban zanurzał włochaty pysk w misce pełnej pachnącej karmy.

Tymczasem jego właściciel udał się w stronę łazienki. Dwór został wybudowany na planie litery „c”, tak iż obie sypialnie, skierowano w stronę jeziora i umieszczono na przeciwległych biegunach budynku. Jego korpus stanowiły pokoje dzienne, kuchnia i ogromna łazienka. Nad całym domem rozpościerał się niewysoki, ale praktyczny stryszek, zawalony wiekowymi gratami. Z nimi to Robert wiązał plany na dziś, gdyż gdy wychodził z łazienki, umieszczony w pokoju zegar wybijał godzinę drugą.

Spychowicz skierował swe kroki w stronę ulokowanej, po prawej stronie sypialni, o większym bardziej szlacheckim łożu. Przelotnie spojrzał przez okno i nie dostrzegając nic poza mleczną mgłą, ułożył się do snu. Nie zmartwił się mgłą, nie była niczym nienormalnym, w tych okolicach. Odkąd pamiętał, zawsze w wieczorami schodziła i otulała dwór swymi ramionami, odstępując od niego wraz z pierwszymi mocniejszymi promykami dnia.

Po pewnym czasie, gdy leżał i planował przyszły dzień, usłyszał miauknięcie. Kaliban powolutku wemknął się do szlacheckiego łoża obok swego pana oczekując pieszczot. Sykoraks jednak nie była do nich skora i odpłynęła w niezmierzoną i niezbadaną krainę snów.

 

Śni. Śni o światach, o których nie wspomina się na jawie. Wędruje w przyszłość i przeszłość. Oczami duszy widzi odległe galaktyki, po to tylko, by w chwili ocknięcia się wszystko zapomnieć. Jak wiele można by się dowiedzieć, ile wiedzy zdobyć, przemierzając świat duchów, niespełnionych idei, przerażających koszmarów, marzeń. Dotyka śmierci, wzlatuje ponad chmury, po czym z przerażeniem zaczyna spadać i w chwili uderzenia o grunt wznosi się, przenosi się do zgoła innych rzeczywistości. Tam dolatują go dziwne, fantastyczne dźwięki, inspiracje artystów, tam przygląda się mistycznym krajobrazom, wymyśla nowe teorie, nieodnoszące się do znanego świata. W końcu kocha wyidealizowane wspomnienia. Tor jego eskapad przenosi się do niebosiężnej katedry, w trakcie jakiejś ceremonii-może jego chrztu, może ślubu, czy pogrzebu. Wtem wśród ludzi otwiera się dziura, wypełniona tańczącymi cherubami, fioletowymi i pulchnymi diabełkami, tryskająca wieloma barwami. Dzwony podniebnej świątyni zaczynają bić potępieńczo…

Zegar wybijał dziewiątą, gdy Robert otwarł oczy, kompletnie nie pamiętał, czy śnił, czy też spał „snem kamiennym”. Kaliban zamruczał i przeciągnął się w promieniach słońca, wpadających przez ogromne okno do sypialni. W tym czasie jedyny żyjący Spychowicz przemieścił się do kuchni, włączył ekspres i poszedł do łazienki. Odświeżony zjadł śniadanie z żarłokiem Kalibanem. W międzyczasie włączył stojący w kuchni telewizorek, z którego dobiegł go głos speakera: „Kolejne dwie hibernacje człowieka, zostaną dziś przeprowadzone w warszawskim Centrum Badań Biomedycznych. Będzie to już dwudziesta dziewiąta i trzydziesta, miejmy nadzieję, udana próba tego zabiegu. Przypomnijmy, polscy naukowcy są pionierami w dziedzinie, dotąd uważanej za czysto futurystyczną, hibernacji człowieka. Dwoma śmiałkami, którzy zgodzili się wziąć udział w zabiegu są Maksymilian Janyszewski i Grzegorz Kowalewski. Połączymy się teraz z naszym korespondentem pod warszawskim Centrum Badań Biomedycznych. Witaj Zbyszku…”

Jedyna rzecz, której możemy być dumni, pomyślał Robert, zmieniając program na muzyczny. Widząc produkującą się na ekranie telewizora gwiazdkę, szybko dokończył śniadanie i wyłączył odbiornik.

Po posiłku, jak założył, ruszył na spotkanie z zawalonym różnymi gratami strychem. Nie tyle się z nim nigdy nie zetknął, co jego wrodzone lenistwo nie pozwoliło mu na głębsze zapoznanie z treścią poddasza. Dostał się do niego po składanych schodkach, znajdujących się w szerokiej sieni. Pierwszy oddech, i do Roberta doszedł zapach stęchlizny i jak podejrzewał, ponad dwustuletniego kurzu. Rozejrzał się dookoła i o mało się nie załamał. Jak, nawet przez kilkadziesiąt lat, można uzbierać tyle niepotrzebnych rzeczy? Dziw, iż strop dworku się nie zarabował, to chyba musi ważyć kilka ton! Poświecił sobie latarnią i wręcz zamarł. Podszedł do najbliższej, na wpółotwartej skrzyni. Broń, no jeszcze tego mi było trzeba. Spojrzał na wiekowy karabin, jak przypuszczał z czasów I wojny światowej. Może wisiał nad kominkiem, uspokajał się. Ogarnął wzrokiem cały stryszek i wziął się do pracy.

Około południa wszystkie pudła i lżejsze skrzynie znajdowały się już w sieni, czy też przed dworkiem. Niektóre podczas znoszenia chrobotały, inne prawdopodobnie wypełnione książkami, ubraniami, pościelami milczały. Robert dziękował Bogu, iż któryś z jego przodków wpadł na świetny pomysł, spakowania tych rozmaitości w dające się unieść pakunki. Tylko dwóch skrzyń nie był w stanie unieść z miejsca, postanowił więc, że otworzy i przepakuje je na górze do zaimprowizowanych kartonów. Pierwsza, misternie zdobiona, inkrustowanym zamkiem i podpisem Daisy, zawierała jakieś papiery, zdjęcia, pamiętnik. Większość z nich, nadgryziona przez czas, była kompletnie nieczytelna, więc ekspresem powędrowała na śmietnik. Nieliczne Robert postanowił zachować, mogły zawierać ciekawe informacje na temat jego rodziny. W drugiej skrzyni znalazł mnóstwo kamieni, w tym także skamienielin. Natychmiast przypomniał sobie, jak jego babcia wspominała wuja Michała, jednego z pierwszych polskich paleontologów. To pewnie jego kolekcja, domyślił się Spychowicz. Nie zamierzał jej ruszać, niech pozostanie dla przyszłych pokoleń, w stanie niezmienionym. Pierwszy etap pracy mógł uznać za skończony. Zszedł więc do salonu, włączył telewizor i zjadł obiad, w którego czasie speaker, z ustawionej domyślnie stacji informacyjnej dostarczał nowych tragicznych wieści.

Po posiłku odpoczął chwilę, przeglądając materiały, ze skrzyni opisanej imieniem Daisy. Oglądnął zdjęcia, młodej dziewczyny, co najmniej tak archaiczne, jak te z młodości jego babki. Wprawdzie Ambrozja, nigdy nie mówiła swojemu wnuczusiowi, że miała siostrę, jednak Robert przypuszczał, iż dziewczyna, którą oglądał, mogła nią właśnie być. Z pewnością jednak nie były do siebie podobne. Odłożył fotografie na stolik i pociągając wzmacniającą kawę, zlustrował resztę papierów, pomijając pamiętnik, który zostawił sobie na wieczór. Jeden z trzymanych przez niego dokumentów, zwracał na siebie uwagę. Podejrzewał, że miał przed sobą wypis, ze szpitala. Gdy przeczytał nagłówek i specjalizację owej placówki, wiedział, czemu babka, nie wspominała, wówczas młodemu chłopaczkowi o Daisy.

 

2

Aglomeracja Warszawska

Obudził się, powoli otwarł oczy, poruszał palcami u rąk i nóg. Wszystko gra, pomyślał. Znajdował się w jasnym pomieszczeniu. Leżał w łóżku, które trochę przypominało szpitalne, było jednak setnie wygodniejsze. Rozejrzał się wokół. Ściany wykonane z pleksi, bądź szkła, nie był pewien, ściemniały się wraz z wstającym słońcem. Za dwiema z nich dostrzegł tętniący świat, niczym nie przypominający tego, który pamiętał przed zabiegiem. Położył stopy na przyjemnie ciepłej podłodze i ostrożnie wstał z łóżka. Z natury nie był strachliwy teraz jednak, widząc, jak szybko oszacował, ponad kilometrową przepaść otwierającą się pod jego stopami, omal nie dostał zawału. Błyskawicznie usiadł na łóżku i z coraz większą ciekawością zaczął przyglądać się światu leżącemu pod nim. Dostrzegł potężne pojazdy sunące, a właściwie idące po szerokich ulicach, tłum ludzi pałętających się im u stóp, niebosiężne wieżowce, o podobnych przezroczystych ścianach. Wtem tuż obok jego okna przeleciał, jakby pterodaktyl, który zwrócił jego uwagę na to co znajdowało się w niebiosach. Niezliczona liczba pojazdów, wibrowała, wzlatywała i szybowała wokół unoszących się budynków, przypominających przezroczyste połówki baniek mydlanych.

W końcu odważył się ponownie wstać, powoli i bojaźliwie, zbliżył się do jednej ze ścian-okien. Po horyzont ciągnęły się pasma podobnych szklanych budynków, nad nimi w powietrzu, otoczone, jak rojami pszczół unosiły się rzędy jak przypuszczał domów. Dotknął okna, próbując rozpoznać materiał zużyty do ich zrobienia, oddający jednocześnie ciepło i będący gładszy od szkła. Zajęty podziwianiem widoków, po raz drugi tego dnia omal nie „zszedł” na zawał, gdy usłyszał damski, ciepły głos:

-Jak się pan czuje, panie Janyszewski?

Nie usłyszał, kiedy weszła, odwrócił się so rozmówczyni. Była dosyć ładną kobietą, zauważył.

-Jak świeżo narodzony-odpowiedział prawdziwie.

-Proszę za mną– powiedziawszy to przeszła przez ścianę. Dopiero w tej chwili Maksymilian zorientował się, że do pomieszczenia nie prowadziły żadne drzwi.

 

-Cieszymy się, że wziął pan udział w naszym, eksperymentalnym zabiegu– powiedział siedzący za biurkiem, odziany w garnitur mężczyzna. Mówił w języku, który Janyszewski usłyszał pierwszy raz w życiu, pomimo czego, wcale nie wydawał mu się niezrozumiały. Przyszłość z pewnością może być zachwycająca. – Zgodnie z umową, którą podpisał pan przed zabiegiem, otrzyma pan dom w luksusowej dzielnicy– czyli, jak uświadomił sobie, wysoko w chmurach– oraz usługi przewodnika.

W tej chwili do pokoju o przezroczystych ścianach, weszła młoda kobieta, mniej więcej dwudziestoletnia blondynka z ładną wyrazistą twarzą. Jej figura, czysto kobieca, nie miała żadnego związku z dwudziestowieczną modą na chodzące patyki. Owale ciała płynnie przechodziły w depresje, zaokrąglone biodra w wyraźnie odciętą talię, płynnie zmieniały się w pełne piersi. Nad nimi dostrzegł, jak to poetycko ujął, śnieżnobiałą szyję, proporcjonalną z resztą ciała. Całe to cudo poruszało się na wyrzeźbionych wręcz nogach, obutych w żółte pantofelki, stanowiące jedną, harmoniczną część całego jej ubrania. Należały do nich nie za kusa spódnica, ściśle opasający talię żakiet, ukazujący falbany białej koszuli, znajdującej się pod nim. Całość sprawiała słodkie wrażenie doskonałości, przynajmniej w oczach Janyszewskiego.

-To Annabel, – powiedział siedzący za biurkiem mężczyzna– jest bionikiem, kopą ciała miss Universe, zaopatrzoną w zaktualizowane oprogramowanie dotyczące świata, w którym przyszło panu żyć. Ponadto dodano jej w umiejętność samonauki i bezwzględnego posłuszeństwa panu.

-Miło cię poznać Maksymilianie.– podała mu drobną rączką z umalowanymi na fioletowo paznokciami.

Janyszewskiego zatkało. Gdy przypomniał sobie poziom dwudziestowiecznej robotyki i popatrzył na to cudo, zdał sobie w końcu sprawę, ile lat dzieli go od świata, który zna.

-Który mamy rok?

-Gdyby przeczytał pan umowę dokładnie wiedziałby pan, że rozmrażano pacjentów w trzech transzach, po stu, dwustu i trzystu latach. Jest pan ostatnim żyjącym hibernantem– rzekł dobitnie urzędnik.

-Jak to ostatnim?– Maksymilian nadal mówił w starej dobrej polszczyźnie, jednocześnie rozumiejąc język, ewidentnie ją nie będący.

-Z informacji, które posiadam, nie wynika, by ktokolwiek inny poddał się zabiegowi po panu. Był pan dwudziestym dziewiątym i ostatnim hibernantem. – siedzący za biurkiem mężczyzna zdziwił się wyraźnie zadanym przez Janyszewskiego pytaniem.– Czy wszystko z panem w porządku? Wezwać pielęgniarkę?

Maks nie był pewien, może zabieg uszkodził jego pamięć, a może do polityki firmy należało, zmylenie hibernanta i obserwowanie jego zachowań, jakby był jedynym i niepowtarzalnym w całym społeczeństwie– nie wiedział.

-Czy w umowie nie napisano, iż nim mnie wypuścicie, dokonacie niezbędnych badań? – zapytał ze stanowczością i nieukrywaną złością w głosie Janyszewski.

-Nie ma potrzeby do złości proszę pana. Gdy tylko położył pan swe stopy na podłodze mikrosensory, rozmieszczone w każdym milimetrze kwadratowym, przesłały nam informacje o pańskim tętnie, wadze, temperaturze i nawodnieniu ciała– wszystko w największym porządku.

Urzędnik zwrócił się do bionika:

-Annabel, zaprowadź Maksymiliana Janyszewskiego do jego willi. Ja pana żegnam, miłego życia.

„To se hasełko wymyślili”, pomyślał hibernant.

-Mam jeszcze jedno ostatnie pytanie.

-Słucham?

-Jesteś bionikiem?– stwierdził bardziej niż zapytał Maks. Urzędnik roześmiał się swobodnie. Nagle spoważniał:

-Naturalnie– odparł i zaczął śmiać się dalej, a słychać go było nawet dwa przebyte, w towarzystwie Annabel, pomieszczenia dalej.

 

Bionik poprowadził go przez labirynt korytarzy, windą, która omal nie doprowadziła Maksa do nagłej agonii, na sam szczyt budynku. Gdy Annabel weszła w pusty szyb, Janyszewski pomyślał, iż źle zrobił dając się zahibernować. Trafiłem do kompletnego wariatkowa, w którym jedynymi, żywymi istotami są roboty, identyczne do ludzi. Właśnie, jaką miał pewność, że nie są to homo sapiens, robiący z niego zacofanego głupka? Nie miał. Wtem w pustym szybie windy śmignęła jakaś postać, za nią następna i kolejna. Hibernant zbliżył się do miejsca, w którym niedawno zniknęła jego przewodniczka. Uklęknął i wychylił głowę za krawędź progu, szybko jednak ją cofnął czując potężny ciąg powietrza. A więc to tak, pomyślał. Wstał i niepewnie zrobił krok naprzód. Przypomniał mu się dwudziestowieczny kawał. Zdążył pomyśleć tylko: „Rok temu…”, gdyż sekundę później leciał z zawrotną prędkością w górę, krzycząc w niebogłosy i starając się utrzymać pionową pozycję. Zaledwie po pięciu sekundach zorientował się, iż leży na ziemi i na dal drze się potępieńczo. Chwilę potem, ponownie przejrzał na oczy i dostrzegł pochylającą się nad nim Annabel.

-Powinnam była Pana poinformować– powiedziała z wyczuwalną troską w głosie i podała mu rękę, by mógł się podnieść.

Maks był zbyt przerażony, by cokolwiek odpowiedzieć. Chwała Panu, pomyślał, że mogę iść.

Poprowadziła go pomiędzy zaparkowanym pojazdami, jeśli tak mógł nazwać te zrobotyzowane pterodaktyle, czekające z rozłożonymi skrzydłami na właścicieli. Annabel podeszła do jednego z większych, stojących na skraju ptaków(?). Pogłaskała go po łbie, do uszu hibernanta doszedł, cichy pomruk, jak głaskanego kota, który przerodził się w głośny skowyt połączony z gadzim sykiem. Zwierzę przechyliło się na bok, umożliwiając bionikowi otwarcie drzwi do luksusowej kabiny. Wspięła się po schodkach i usadowiła się na skórzanej kanapie. Janyszewski wspiął się po chwili do wnętrza pojazdu. W momencie, gdy usiadł na wygodnym fotelu postawionym naprzeciw kanapy, otwierane w górę drzwi, zamknęły się ze świstem. Kabina jak chyba wszystko w tym nowym świecie, zbudowana była z takiego samego szkło podobnego materiału, który teraz pod wpływem mocnego słońca ściemnił się. Annabel machnęła dłonią nad oparciem sofy. W jednej chwili błysnęło kilkanaście monitorów, z milionami danych i wykresów. Pojawiły się znikąd, były jakby projekcją na supercienkim i przezroczystym materiale. Janyszewski rozglądnął się po kabinie. Dostrzegł, jak przypuszczał barek, wstał i do niego podszedł.

Otwarł mahoniowe drzwiczki i już miał wyciągnąć pierwszą z brzegu butelkę, gdy pojazd poderwał się nagle do lotu. Maks oczywiście wylądował na grubym, powiedziałby, że perskim dywanie. Szybko jednak doczołgał się do swojego fotela i próbując ustabilizować tętno, przyglądnął się uważnie czynnością wykonywanym przez bionika. Annabel zamknęła większość ekranów i głosem wydawała komendy dotyczące lotu. Widząc, iż Maks nadal wpatruje się w barek, wstała i mówiąc dalej, podeszła do mahoniowego barku. Monitor „wędrował” tuż przed nią.

-Ustabilizuj lot-powiedziała i ekran się zamknął– Czego się Pan napije?

-Whiskey z lodem, a tak nawiasem mówiąc, Annabel, to jestem Maks.

Bionik podała mu kieliszek z drinkiem. Janyszewski wstał, podszedł do okna. Zauważył powolne, acz systematyczne machnięcia skrzydeł stwora, nie to jednak zogniskowało jego uwagę.

-Co jest za tym ogrodzeniem?– zapytał wskazując ręką otoczoną murem gęsto zabudowaną strefę, nad którą nie latały żadne, jak nazwał je w myślach pteroloty.

-To terytorium mutantów-odpowiedziała spokojnym tonem przewodniczka.

-Mutantów?!-przyszłość, jednak wcale nie była taka cukierkowa, jak mu się wydawało.

 

3

Aglomeracja Warszawska

Amadeusz, o ironio jego matka miała poczucie humoru nadając mu takie imię, prześlizgał się w ciemności, pomiędzy niebosiężnymi drapaczami chmur. Stąpał cichutko po biobetonie, który nawet w największe mrozy wydawał się przyjemnie ciepły. Spojrzał na wycinek nieba, ograniczony koronami wieżowców. Przyspieszył do biegu, odbił się od podłoża i dalej biegł po pionowej ścianie najbliższego budynku. Tak, był mutantem.

„Czym różnimy się od ludzi, że zamykają nas w gettach?” rozmyślał, wpatrując się w księżyc z dachu wieżowca. Ludzkość potrzebuje inności, na którą mogłaby zwalić wszystkie swe niepowodzenia, odezwał się głos w jego głowie. Przecież tak niedawno byliśmy ludźmi, to oni nas zmienili, eksperymentowali, stworzyli. Podali pakiety genów, zniszczyli w nas pierwotne istoty ludzkie, nim się nimi staliśmy.

Tak rozmyślając, Amadeusz wstał i zaczął biec ku krawędzi wieżowca, by w efekcie rzucić się w ponad kilometrową przepaść. Spadał bezwładnie przez chwilę, rozkoszując się owiewającym go powietrzem. Gdy stwierdził, że wystarczy już przyjemności, rozpostarł ramiona a wraz z nimi błonę, z którą się urodził i zmienił bezwolne opadanie w lot ślizgowy, zakończony płynnym lądowaniem, za murem otaczającym getto. Przywitał go kompletnie inny świat, świat, który nie zasypiał. Wprawnie uchylił się przed potężnym symbiontem, szybko kołyszącym się pod drodze, z podobnego biobetonu. Jako mutant na terytorium normalnych musiał pozostać przynajmniej nierozpoznany. Przepchał się przez tłumek podpitej młodzieży, która nie wiedzieć czemu wytoczyła się na ulicę, zamiast wsiąść do jakiegoś pojazdu. Wszedł pomiędzy niezwarte wieżowce, dające iluzoryczny cień. Zbliżył się do jedynej obecnie zaciemnionej ściany, prawdopodobnie kina i zaczął się wspinać. Kilka chwil później, siedząc na parkingu, nie po raz pierwszy zachwycił się światem go otaczającym. Wieżowce w nocy emitujące niemal dzienne światło, apartamenty mieszkalne, jak chmury, wysoko w niebie, lśniące latarnie w stylu, jeśli się nie mylił w dziewiętnastowiecznym stylu, sterylne rośliny, wydzielające pasmo chodnika, wszystko to z pewnością było zachwycające.

Z podziwu wyrwała go wstawiona parka, zbliżająca się do swego symbionta. Można by stwierdzić, iż Amadeusz wręcz na to czekał. Poczekał, aż mężczyzna i kobieta wsiądą do pojazdu, szybko podszedł do maszyny i wspiął się na nią, nie wchodząc oczywiście do kabiny. Parka ściemniła szkło, symbiont ruszył, a mutant zastanawiał się, czy będzie zmuszony na zmianę pojazdu, czy też nie. Wzlecieli wysoko, kierując się do centrum Aglomeracji, co Amadeuszowi było na rękę. Po około pięciu minutach symbiont wzniósł się jeszcze wyżej, do poziomu podniebnych domów. Mutant wykonał szybki skok w bok. Zaczął spadać. Rozłożył błonę i skierował swój lot na potężnego transportowego symbionta. Jak dobrze przewidywał kierował się on do Wieży, okrągłego budynku w centrum każdej aglomeracji, skupiającego jej życie polityczne oraz kulturalne. Transporter obniżył lot, zbliżając się do luków rozładunkowych Wieży.

Kilka machnięć potężnych skrzydeł później Amadeusz wspinał się po ścianach obecnie nieużywanych pokoi, sal konferencyjnych i biur, na piętro 3247, na którym to przyszło mieszkać pięknej Afrodycie. Zwodnicza dziewczyna, nie zwracała kompletnie uwagi na znaki, które jej dawał oszalały z miłości mutant. Helena, bo tak się nazywała, była córką jednego z czołowych polityków aglomeracji. Z informacji Amadeusza wynikało, iż jej matka zmarła, co należało do rzadkich przypadków w świecie medycyny doskonałej, otruta jakąś rzadką toksyną, prawdopodobnie przez swego męża. O tym jednak, piękna Helena wiedzieć nie mogła. Kilkuminutowa wspinaczka po najwyższym budynku miasta umożliwiała mutantowi wymyślanie coraz to nowych epitetów dotyczących przecudnej bogini, która całkowicie zawładnęła jego umysłem. W snach marzył, by choćby ujrzeć ukochaną twarz, na jawie, w każdą noc przyglądał się, przez zaciemnioną szybę, jak śpi. Wyobrażał sobie, jak rytmicznie unoszą się jej piersi, jak jej ciało spoczywa w niemnącej się pościeli w wygodnym łóżku. Nie śmiał myśleć o niej i sobie razem. Był artystą, nie bohaterem.

Tego jednak dnia miało się to zmienić. Helena przybyła do swoich pokoi, później niż zwykle i była w wyraźnie lepszym humorze. Amadeusz zastanawiał się, czy zakonspirowany w Wieży mutant zrobił, to o co go prosił. W innym wypadku, będzie musiał się z nim policzyć, gdyż na jego usługi wydał istne krocie. Dziewczyna przeszła do ogromnej łazienki– jej ściany natychmiast się ściemniły. W tym czasie Amadeusz zawisł nad jej sypialnią i dostrzegł leżącą na drewnianym stoliczku(ale luksus, Amadeusz nigdy nie widział rosnącego drzewa) kopertę. JEGO kopertę. Umieścił w niej wiersz jakiegoś zapomnianego poety, nie śmiał skorzystać z własnych dzieł, uważając je za nie dość doskonałe. Na ogromnym łóżku obok, kazał położyć prawdziwą różę, może nie tak rzadką jak drewno, jednak dla mutanta prawie nieosiągalną.

Amadeusz wiedział, że mutant nigdy nie zdobędzie miłości, a nawet zainteresowania innego niż obrzydzenie u normalnej kobiety. Wiedział także, że obiekt jego miłości może mieć każdego czystego człowieka, zważywszy na swe pochodzenie i majątek. Czy jednak marzymy racjonalnie? Istotą marzeń jest w końcu prawie nieosiągalny ich przedmiot, myślał mutant.

Dzisiejsza próba nie była pierwszą. Od trzech lat, odkąd Helena zaczęła stawać się z napęczniałego pąka różą, Amadeusz słał jej różne prezenty, znaki, wszystkie jednak dziewczyna bagatelizowała, bądź przypisywała ojcu. Nie była to w końcu jej wina, usprawiedliwiał swą miłość mutant. Nie mogła się domyśleć, że sprawcą jej przyjemności może być ohydny, nieludzki mutant. Przecież ludzie nie kryją się ze swymi uczuciami, myślał wisząc na kilkukilometrową przepaścią Amadeusz.

Tymczasem do sypialni weszła Afrodyta we własnej osobie. Rozpuściła długie, kasztanowe i lekko wilgotne włosy, tak, że luźno opadały na odziane w biały szlafrok ramiona. Kąpiel musiała ją odświeżyć, gdyż wręcz promieniała wewnętrznym pięknem. Piwnymi oczyma rozglądnęła się po sypialni i od razu spostrzegłszy różę ruszyła w stronę łóżka. Gdy szła Amadeusz przyglądał się jej boskiej dziewiętnastoletniej figurze. Dziewczyna usiadła na łóżku i odkładając z uśmiechem różę spostrzegła JEGO list. Wyraz jej twarzy zmienił się, obrazując lekkie zdziwienie. Helena sięgnęła po list, zerwała pieczęć, kolejny staromodny, zapomniany wynalazek, jak z resztą sam list, i wyciągnęła ozdobną papeterię. Mutant był pewien, że lada chwila dzieło jego kilkugodzinnej pracy zostanie po raz kolejny zniszczone. Tak się jednak nie stało. W miarę jak migdałowe oczęta sunęły po kolejnych wersach wiersza Helena promieniała coraz bardziej. Jej cynamonowe policzki oblewały się rumieńcem. Mutant tymczasem przyglądał się, sam będąc nie widocznym swej lubej. Dziewczyna przeczytała wiersz pierwszy raz, drugi i trzeci. Później z nim w ręce położyła się, z wrażenia chyba zapominając o ściemnieniu szyb. Amadeusz zsunął się w dół, by do woli pooglądać sobie śpiącą ukochaną w ciemnym już pokoju.

Z ołowianych chmur lunął deszcz, któremu towarzyszyły błyskawice. Prawdopodobnie jedna z nich obudziła Helenę. Dziewczyna podeszła do okna, a niespodziewający się tego Amadeusz nie odsunął się w porę. Na domiar złego mement rozjaśniła niedaleka błyskawica, tak iż Helena ujrzała adoratora w pełnej krasie. Nawet przez grubą szybę mutant usłyszał krzyk. W jednej chwili szyba „wsiąknęła” go do środka pokoju. Światło w pokoju zapaliło się i dziewczyna mogła ujrzeć Amadeusza, stękającego na podłodze. W pierwszej chwili jej długie rzęsy trzepotały z prędkością kolibra. Gdy odzyskała panowanie nad sobą zlustrowała mutanta uważnie, jego przemoczony płaszcz, długie blond włosy, zielone oczy, spiczaste odstające uszy i resztę zadziwiającej dla niej aparycji.

-Pani wybaczy– skłonił się mężczyzna i już odwracał się w stronę okna, gdy usłyszał, po raz pierwszy na żywo głos ukochanej– nie rozczarował się.

-To twoja sprawka mutancie?– Amadeusz zesztywniał– ten List?

Tu zaczęła czytać:

Jam umarł przez brak miłości oblicza Twojego;

Jeśli nieśmiertelnym stanom żałość rozkazuje,

Gdy niebaczna Fortuna co niesłusznie psuje,

Jakoż ja mam hamować, by na lice moje

Z oczu smutnych żałosne nie płynęły zdroje?

Jako serce powściągać, aby nie wzdychało

I od ciężkiej żałości omdlewać nie miało

Gdy o Tobie myśleć, marzyć i tworzyć przyszło?

Tego mutant nie przewidział, stał więc tylko i słuchał. Z natury płochliwy, chciał się ukryć, miast tego oblał się szkarłatnym rumieńcem. Gdy Helena skończyła, zdołał tylko wyksztusić: tak.

-Wiesz, że twój los leży w mych rękach eksperymencie?

Dziewczyna nie usłyszała odpowiedzi, gdyż właśnie w tym momencie mutant zbił niezniszczalną, jak myślała, szybę i skoczył w kilkukilometrową przepaść zacinającego deszczu, w pełną neonów, a mimo to ciemną noc. Usiadła na skraju, raniąc sobie kolana szkłem i spoglądała w otchłań, póki do pokoju nie wbiegł ochroniarz, zaalarmowany przez hałas. Rozejrzała się w poszukiwaniu listu. Nigdzie go nie zauważyła.

 

4

Gaja

Stąpał cicho pośród olbrzymich paproci w gęstej, tropikalnej atmosferze. To on był królem dżungli, on był królem zwierząt. Przeskoczył wartki strumień. Polował. Skupiony do granic wytrzymałości, lustrował okoliczne zarośla między pniami niekończącego się lasu. Krople wody spływały po jego twarzy, znajdując drogę ku wyraźnie zarysowanej szczęce, skrytej w gęstwinie brunatnej brody. Potężny kwiat hypsiflory, tuż obok niego zachybotał się. Rój pszczół wzleciał przestraszony, przez jak podejrzewał guźca. Nie mylił się, słysząc basowe chrumkanie. Powoli, starając się nie wydać żadnego dźwięku, zaczął okrążać roślinę. Jednocześnie wysunął największy z noży, zaczepionych w pochwie u ramienia. Półmetrowe ostrze z rogu nosorożca leśnego, pewnie spoczęło w dłoni myśliwego, gotowe do szybkiego pchnięcia. Coś jednak nie poszło po jego myśli, zwierzę prawdopodobnie zwietrzyło obcy zapach. Guziec podniósł łeb i warknął złowieszczo. W ułamku sekundy myśliwy złapał go okrakiem i zwinnym ruchem poderżnął świni gardło. Nie oznaczało to wcale, iż zwierzę legło nieżywe. Wręcz przeciwnie korpus z dyndająco beztrosko głową, zaczął się wyrywać, „sprawdzając” uchwyt zabójcy. Bez skutku.

Kilka chwil później myśliwy przedzierał, ze świnią na plecach, przez niekończącą się dżunglę. Wiedział, gdzie iść, żył tu od urodzenia. Znał układ każdego strumienia, drzewa, czy niezmiernie rzadkich grot. Powinien jak najszybciej dotrzeć na miejsce, zapach świeżej padliny wabił drapieżniki, na miejscu oprawić zdobycz i spożyć posiłek. Nie zrobił tak jednak, polowanie bowiem dopiero się zaczęło. Ułożył dzika u stóp drzewa. Wdrapał się na nie i czekał. Nie zawiódł się. Pierwsi padlinożercy pojawili się dosłownie mgnienie oka później, jakby go śledziły. Malutkie dwunożne ptaki śmigały wokół zabitego guźca. Oderwały kawałek i odbiegały. W jednej chwili ptaki zniknęły, uciekając przed parą potężnych kotów szablasto zębnych. To one były celem myśliwego. Już planował, na którego pierwszego spaść i zabić. Wtem rozległ się krzyk, który zatrząsł ziemią w posadach. Drzewa rozchyliły się ukazując ogromnego nosorożca, z trzema rogami wieńczącymi masywną czaszkę. Kolos nadział jednego z kotów na największy róg, śmiertelnie tratując drugiego. Siłą rozpędu uderzył w drzewo, na którym wisiał myśliwy. Człowiek runął na ziemię. Czerwone ślepia stwora od razu się na nim skupiły. Pokręcił majestatycznie łbem, zaczął biec. Stojący naprzeciw marny człowieczek, tylko na to czekał. Moment przed pewną śmiercią, skoczył w bok, łapiąc się najdłuższego rogu zwierzęcia. Znalazłszy się na nosorożcu, zamierzył się i zadał cios w czaszkę. Nóż zaorał grubą skórę, uwalniając fontannę gorącej posoki i ześliznął się po twardych kościach, nie wyrządzając prawie żadnej szkody, a jedynie rozjuszając zwierza. Raniony ssak próbował go zrzucić gwałtownie miotając cielskiem i podrzucając masywnym łbem. Myśliwy spróbował jeszcze raz. Broń przebiła skórę, wchodząc po sam trzonek w pękatą klatkę piersiową. Zwierz jakby oszalał, zaczął obijać o każde drzewa, nie bacząc, że rani się bardziej, niż w wyniku działań myśliwego. Ten nie przestawał dźgać klatki piersiowej nosorożca. W końcu, z powodu odniesionych ran stwór przestał się ruszać i zwalił się na ziemię, mało nie przygniatając myśliwego.

Myśliwy nie wierzył w to, że zdołał w pojedynkę najgroźniejszego stworzenia dżungli, z którym nie potrafiły sobie poradzić grupy myśliwych. Ponownie przyjrzał się ogromnemu cielsku dygocącemu w śmiertelnych spazmach. Uklęknął z boku masywnej głowy, spróbował oddzielić rogi. Okazało się to jednak niemożliwe, bez specjalnych narzędzi. Myśliwy westchnął, wyprostował się z jękiem i skierował swe kroki ku jednemu z kotów. Z walki nie wyszedł bez szwanku. Teraz, gdy poziom adrenaliny opadł, poczuł tętniący ból w nodze i w klatce piersiowej. Z ogromnym wysiłkiem podniósł cielsko szablasto zębnego drapieżnika i obdarzył nosorożca ostatnim spojrzeniem. Do jego rozprutej klatki piersiowej dobierały się już malutkie ptaki. Kuśtykając, z kotem na plecach powędrował przed siebie. Po raz kolejny okazał się skuteczniejszy.

 

Siedział przy ognisku, żując mięso szablasto zęba. Ściemniało się. W ostatnich promykach słońca, przedzierających się przez zieloną kopułę spojrzał na malutki strumyczek. Odwrócił się i wstał z jękiem. Ciągły ból w okolicy żeber i golenia nie dawał o sobie zapomnieć. Przed nim stał szałas, wystarczający dla samotnego myśliwego. Położył się, zbyt zmęczony by zgasić ogień. Nie dane mu było jednak zasnąć. Chwilę zaledwie później usłyszał przeraźliwy zew, nasilający się z czasem, by z tym samym czasem osłabnąć. Zew banitów. Źródłem przeraźliwego krzyku był z pewnością praptak wypuszczony, by oznajmić wszystkim takim jak on, że nadszedł czas. Myśliwy westchnął. Wiedział, iż tą chwilą praktycznie skończyła się jego idylla, jego wolność. Czeka go długa podróż, nie przebyta przez jego przodków. Nie myślał nawet o nie stawieniu się w… No właśnie gdzie? Matka opowiadała mu o kraju lodu i bieli. To stamtąd wysyłano ptaki. To tam żyli ludzie, z którymi z dawien dawna przywędrowali myśliwi. O matko…

 

Obudził się jak to miał w zwyczaju, w porze przedświtu. Spróbował wstać i o mało nie zemdlał z bólu. Już nie tylko żebra i noga, ale całe ciało od koniuszków palców po skórę na głowie, wszystko piekło z tępą mocą. Na domiar złego jeszcze ten zew banitów, pomyślał i jakby dla przypomnienia, ponowie usłyszał krzyk praptaka– widocznie wracał. Zasłonił uszy. Powoli się podniósł, jednak od razu upadł. Jestem za słaby, nie dam rady. Wiedział, że jeśli nie wyruszy teraz, nie będzie miał po co w ogóle się ruszać. Prawdopodobnie nie dotrwa następnego dnia. Pośpiech, tak mówiła matka, pośpiech jest wtedy najważniejszy. Oni wiedzą. Zagwizdał przeciągle. Z pobliskich zarośli wynurzył się jego najwierniejszy przyjaciel, trzymetrowy toxodon. Ostatnim wysiłkiem wdrapał się na ukośny grzbiet. Klepnął wierzchowca w umięśniony bok. Toxodony cieszyły się dziwną reputacją w dżungli, niezagrożone ze strony mniejszych od nich drapieżników, w tym spotkanych przez myśliwego dzień wcześnie kotów. Jako spokojny roślinożerca nie prowokował także wszystkożernych nosorożców. Poruszał się powoli, kolebiąc się z boku na bok, cierpliwie przedzierając się przez gęstą puszczę tropikalną. Toxodony nie należały do sprinterów, były raczej wytrwałymi maratończykami.

Myśliwy nie wiedział, w którą stronę się udać, skierował więc wierzchowca przed siebie, w stronę, z której mniej więcej przyleciał praptak. Chwilę później zemdlał.

Koniec

Komentarze

dobrze się czyta, tylko parę potknięć językowych.  dręczy mnie też dwustuletni kurz na strychu i znajdujący się tam karabin z IWS. Spora różnica czasowa;P jakoś tak trudno mi uwierzyć, że mieszka w tym domu, a nigdy nie wlazł na strych, chyba że czegoś nie doczytałam...:P

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

racja

Pozwolę sobie zauważyć, że nie są to bynajmniej potknięcia. To są wywrotki.

Robertowi do pełnego relaksu pozostało — do jakiego relaksu? Przed gościem jeszcze kawał drogi, z dalszego tekstu wynika, że nie przepadał za tymi wędrówkami, relaks pasuje jak kwiat do kożucha. Do celu pozostało, wydaje mi się.

przejście kilku kilometrów przez malutką, rodzimą wieś, — jeśli przez wieś trzeba maszerować kilka kilometrów, no to malutką ona, ta wiocha, nie jest. To znaczy nie można jej tak nazwać. Tym śmieszniejsze staje się nazwanie wsi osadą — w następnym zdaniu. Oczywiście można z tych sprzeczności wybrnąć, ale nie o pisaniu za autora mowa.

wieś, która przycupnęła między dwoma jeziorami: Głębokim i Płaskim, i lasem rozpostartym wokół niej. — z jeziorami w porządku, ale z lasem kiepsko. Czy można przycupnąć między czymś, co nas otacza? Nie ma tu żadnego ratunku — „wokół niej” odsyła do „wsi”, a rozpostarty wokół to to samo, co otaczający.

dom, został mądrze ulokowany, zapewne przez któregoś Spychowicza tuż nad jeziorem Głębokim. — na czym ta mądrość polegała? Po co to podawanie we wątpliwość, że tylko zapewne przez któregoś ze Spychowiczów? Ich chata, oni budowali, oni miejsce wybrali.

Rozmyślając o tym co zrobi jak już dotrze do swojej matni, Robert pokonał zacną odległość i skręcił — do matni, czyli do sytuacji bez wyjścia? Nie wiem, o czym myślał Autor, wstawiając tę matnię... Oraz staropolszczyzną częstując. Zacna odległość. Chyba że to podwójna literówka — miało być „znaczna”. Ale też jakby ciut nie na miejscu, bo chyba lepiej brzmiałoby, że rozmyślając i tak dalej pokonał większą część drogi. Jasno, prosto, bez kombinacji.

jedyną drogę dojścia do dworu. — droga służy do dojechania lub dojścia, więc można, nawet trzeba to dojście wywalić. Albo wyrzucić drogę — jedyne dojście do dworu mówi to samo, co jedyna droga.

doszedł do oświetlonego światłem księżyca domu. — zapytam: można oświetlić ciemnością? Nie? Szkoda, byłoby jeszcze ciekawiej... Czy tak trudno pomyśleć i wymyślić: oblany chłodnym, księżycowym światłem?

Otwarł drzwi, Zamknął drzwi — albo język współczesny, albo stylizowany. Ni przypiął, ni wypiął to „otwarł”... Ten fragment to współczesność. Ozdobniki zbędne.

Wystarczy tych przykładów, by obalić twierdzenie o potknięciach.

przyznam ci rację:) złego słowa użyłam:P

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Po AdamieKB to nawet czasem zamiatać nie ma czego. ;)

A IWS to nie jest Infantry Weapon System? System snajperski Steyera z roku 2000, zdolny do niszczenia czołgów? No, może wozów opancerzonych :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Łomatko! IWS = I Wojna Światowa.
Co za gamoń...

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Gdzie w tekście jest IWS?

Trudno mi, niedoświadczonemu, jakkolwiek odpowiedzieć na powyższe, słuszne zarzuty. W każdym razie, dzięki wielkie, za konstruktywny komentarz, no może prócz tego z IWS.

IWS jest w moim komentarzu:p

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Mi z tych czterech opowiadań najbardziej podoba się: 4. Gaja

Reszta całkiem, całkiem, do poczytania.

Nowa Fantastyka