
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział II.
Początek.
W całym Tevynevande miasto nie miało sobie równych jeśli chodzi o handel. Można tu było znaleźć towary z całego, znanego człowiekowi świata. Od elfickiej, magicznej biżuterii i perfum, przez najrozmaitsze kamienie szlachetne wydobywane z krasnoludzkich kopalni, po materiały, owoce morza, a także broń. Jeden wielki rynek podzielony był na sektory, a w każdym inna kategoria dóbr i usług. Ramus i Billie zostawili flisaka przy barce i szli zatłoczoną boczną alejką prowadzącą z przystani do głównej arterii. Wiedzieli, że w takich miejscach należy zachować szczególną ostrożność. Roiło się tu od kieszonkowców i drobnych łotrzyków, którzy tylko czyhali na tych, co zbyt bardzo poświęcili swoją uwagę krzykliwej różnorodności towarów i nawoływaniom handlarzy.
– Billie, gdzie my właściwie idziemy? – zapytał Ramus, sunąc pewnym krokiem.
– Szukamy gospody. Nazywa się „Pod Krowim Zadem” – odpowiedział obojętnie, rozglądając się uważnie na boki.
– Z tego co wiem jest tu dużo różnych oberży. A ty wybrałeś właśnie tą, która za sprawą swojej nazwy odrzuca zanim jeszcze się ją zobaczy.
– To nie ja ją wybrałem. – odpowiedział spokojnie Billie, nie odwracając nawet wzroku w kierunku kompana. W tej samej chwili podbiegł od tyłu jakiś opryszek w ciemnych łachmanach i szarpnął jego torbę tak mocno, że oderwała się od paska, który miał przewieszony przez ramię. Sekundę po tym coś przeszyło ze świstem powietrze i rozległ się wrzask. Łotrzyk runął na glebę jakby niewidzialna siła odebrała mu czucie w nogach. W tłumie nastąpiło niewielkie poruszenie. Łotrzyka otoczył krąg gapiów. Ten próbował się poderwać, błądząc spanikowanym wzrokiem. Z tłumu wyszedł Ramus, podszedł do leżącego na ziemi opryszka i nawet na niego nie patrząc, bez wzruszenia podniósł torbę a następnie szybkim, zdecydowanym, wręcz niedostrzegalnym ruchem wyciągnął mu ze ścięgna przy stawie skokowym mały sztylecik. Złodziej stęknął z bólu. Ramus odgarniając płaszcz wsunął go na swoje miejsce. Łotrzyk patrzył oniemiały, a szok przez chwilę powstrzymał krwawienie. Ramus pochylił się nad nim i powiedział zimnym, pewnym półszeptem.
– Mam głęboką nadzieję, że nie będziesz próbował tego drugi raz. Gdyby ktoś chciał się mścić z twojego powodu to możesz powiedzieć swoim koleżką, że jeśli mają dość swojego nędznego życia, lub chcą zostać kalekami to nie mają na co czekać. – Łotrzyk patrzył z przerażeniem prosto w ciemnozielone oczy Ramusa. Miał wrażenie, że dwa zielone ogniki spod czarnego kaptura wwiercają mu się w mózg. W tym samym czasie Billie tłumaczył zajście gapiom, uspokajał ich i mówił, że nic się nie stało. Ramus wyprostował się i nie spoglądając na złodzieja uchylił płaszcz, okazując mu wyraźnie rękojeść miecza.
– Brzydzę się takimi jak ty. Darmozjady bez honoru. – W głosie Ramusa rezonowała nienawiść. Billie znał dokładnie ten ton. Wiedział, że Ramus najbardziej na świecie nie dzierży jak on to mówi „skurwysyństwa”. Złodziej odzyskawszy zmysły uciekł, utykając i pojękując z bólu w pierwszą z brzegu ciemną alejkę. Ramus oddał torbę Billiemu i normalnym już dla siebie głosem zapytał.
– To kto wybierał tą karczmę?
– Co? – Wyjąkał zamyślony Billie z niezwyczajnie głupim wyrazem twarzy.
– No mówiłeś, że to nie ty wybierałeś karczmę. Kto w takim razie?
– A o to chodzi… Nie chciałem ci wcześniej mówić bo bałem się, że możesz mieć z tym problem. – Billie z zakłopotaniem w głosie opuścił głowę i począł bawić się torbą, próbując wymyślić sposób jak ją teraz nieść, tak żeby było wygodnie.
– Tylko mi nie mów… Nie mów mi tylko, że umówiłeś nas z… – Ramus z niedowierzaniem i rozdrażnieniem kręcił głową na boki, nie spuszczając wytrzeszczonych oczu z Billiego.
– Tak… – wycedził nieśmiało Billie.
– Co tak!? – krzyknął Ramus w przypływie złości, ale zreflektował się w tym samym momencie i rozejrzał dokoła, upewniając się czy nikt przypadkiem nie zwrócił na to zbyt szczególnej uwagi.
– Umówiłem nas z nią. – Powiedział z wymuszoną pewnością Billie, podnosząc głowę i wykrzywiając usta w dziwnym grymasie. Głos mu się załamał, a ślinę przełknął tak głośno, że aż jakiś przypadkowy przechodzień odwrócił się i spojrzał na niego ze zdziwieniem. Ramus milczał przez chwilę chowając twarz w dłoniach. – Pomyślałem, że… – kontynuował, ale Ramus przerwał mu bezceremonialnie, dziwnym jakby panicznym tonem.
– Co pomyślałeś!?
– Pomyślałem… – zaczął nieśmiało Billie. Ale Ramus znów mu gwałtownie przerwał.
– Nie odpowiadaj. To nie było pytanie. To znaczy było, ale po prostu nie musisz na nie odpowiadać. Do jasnej cholery już nawet sam nie wiem co mówię. Eh… Dlaczego ty zawsze musisz ukrywać przede mną swoje istotne dla sprawy zamiary. Billie. Ona się zgodziła? Wiedziała, że też będę?
– Tak, wiedziała.
– I tak po prostu powiedziała „ Dobra Billie nie ma sprawy, możesz na mnie liczyć.”?
– Tak. Mało tego, była nawet podekscytowana. Ramus ty wiesz, że ona…
– Wiem i to też mnie martwi, chyba najbardziej – Ramus spojrzał w niebo i pokręcił głową. – jedno małe spięcie i się pozabijamy zobaczysz i to nie z mojej winy. – uniósł brwi, marszcząc czoło i wskazujący palec przyłożył energicznie do mostka Billiego.
– Ramus wiesz, że nikt inny nam nie pomoże tak jak ona. Wie dużo, umie przygotować wyprawę pod względem technicznym. Nie przejmuj się. Będzie naszym kompanem tylko do puszczy. – Billie błagalnym, delikatnym głosem próbował ugasić rozwścieczenie Ramusa.
– Dobra chodźmy już i tak się tego nie zmieni. Nienawidzę tego wiesz? Tego, że mi nie mówisz wszystkiego, a przynajmniej tego co najważniejsze. Któregoś razu nie wytrzymam i ci tak wpieprzę, że nie zrobisz użytku z przyrodzenia co najmniej przez tydzień. Rozumiesz mnie Billie mam nadzieję? Wiesz, że nie żartuję. – Wbił palec w mostek Billiego tak mocno, że ten aż się skrzywił.
– Wiem, ale daj już spokój bo po pierwsze to boli – Billie skinął na palec, wbijany mu w mostek – a po drugie zachowujesz się jak dzieciak. – Powiedział zdecydowanie, odzyskując pewność własnych racji.
– Nie drażnij mnie już więcej tą gadką. Miejmy to już za sobą. – Ramus oderwał palec od mostka Billiego i skinął na prawą stronę końca alejki. Nad wejściem do budynku znajdował się szyld z napisem „Karczma Pod Krowim Zadem”. Ruszyli więc w stronę „zada” nie odzywając się do siebie w napiętej jak struna sytuacji. Ramus uśmiechnął się tylko ironicznie i powiedział zrezygnowanym, obojętnym głosem.
– No to jestem w dupie. Cóż za zbieg okoliczności.
Jak na tak ruchliwy punkt miasta karczma była praktycznie pusta. Nic dziwnego z drugiej strony. Nie tylko nazwa odsyłała do poszukiwań innej oberży, ale i smród jaki panował już od samego progu, przyprawiał o zawroty głowy. Przy stole pod oknem siedziało trzech łysych i jeden z fryzurą, przypominającą parę patyków wbitych w krowie łajno. Włoski były rzadkie a skóra na głowie złuszczona i chyba gnijąca nieco. Toteż Billie skrzywił się na sam jego widok, co nie umknęło uwadze łysawej kompani. Chwilowe poruszenie, szepty między łysolami i wzrok wbity w dwójkę stojącą już przy ladzie sprawiło, że Billie w zakłopotaniu stwierdził, że lepiej nie zwracać na nich uwagi i robić swoje. Ramus wiedział już, że jest coś nie tak. Udawał jednak, że jest zajęty rozmową z karczmarzem.
– Poprosimy dwa kufle piwa i coś na ząb panie gospodarzu. Macie pierogi z mięsem? – Powiedział Ramus, kładąc na stół dwie srebrne monety z wybitą podobizną króla Machaona. Karczmarzowi prawie oczy wyszły z orbit na ten widok.
– Panie kochany i pierogi się znajdą, cała misa, cały gar. – gospodarz prawie, że krzyczał, a gdyby mógł zacząłby całować Ramusa po rękach.
– Dobrze panie gospodarzu, przygotujcie też trzy pokoje, przenocujemy u was jeśli łaska. – Powiedział z uśmiechem Billie, dokładając jeszcze cztery miedziaki i srebrnik. Karczmarz prawie się przewrócił z zachwytu. Miasto może i jest bogate, ale handel odbywa się tu głównie drogą wymiany. Pieniądze z reguły nie przydają się na rynku ze względu na to, że przyjeżdża tu dużo kupców z innych krajów, w których obowiązuje inna waluta, a kantory często próbują zarobić zbyt dużo na wymianach. Poza tym owa karczma pewnie nie cieszy się dużym powodzeniem, dlatego też za nieduże pieniądze można liczyć na obsługę godną monarchy. Warunki socjalne to inna historia.
– Wszystko będzie jak dla króla mości panowie, jak dla króla! – krzyknął karczmarz i zabrał się za przygotowywanie jadła. Usiedli przy stole ustawionym pod ścianą naprzeciwko wejścia, Ramus tyłem do drzwi a Billie przodem, po drugiej stronie stołu. Za moment dostali dwa pełne kufle jasnego, mętnego piwa.
– Najlepsze piwo jakie mamy, pszeniczne, spróbujecie mości panowie. – Zarekomendował gospodarz bijąc pokłony i uśmiechając się szeroko. Ramus podniósł kufel. Popatrzył na bąbelki przemieszczające się w górę w świetliście złotej oprawie, zwieńczonej puszystą, śnieżno białą pianą. Uśmiechnął się, a na jego twarzy malowała się rozkosz.
– No to na zdrówko. Spróbujmy tego nektaru bogów. – skinął w stronę Billiego. Z wyszukaną subtelnością godną smakosza przyłożył usta do krawędzi kufla i złapał dwa duże łyki. Piwo było zimne, delikatnie gorzkie, o bogatym, subtelnym smaku, a piana gęsta i puszysta jak obłok. Ramus przełknął trunek powoli z uśmiechem, mówiącym o niesamowicie wspaniałych przeżyciach jakich doznały jego kubki smakowe. Billie zareagował podobnie, zmrużył oczy i uśmiechnął się, oblizując pianę z górnej wargi.. Spojrzeli na siebie i znacząco pokiwali głowami. Złapali jeszcze kilka łyków i zdążyli odstawić kufle na stół, gdy pojawiła się przed nimi wielka misa wypełniona po brzegi pierogami. Tłuszcz, którym były okraszone odbijał wdzięcznie światło lamp naftowych, a aromat skwarek i cebuli łączyły się w bukiecie zapachów, który sprawił, że szybko zapomnieli o pierwszym wrażeniu jakie wywarła na nich karczma. Zabrali się do jedzenia jakby pościli przez tydzień. Popijali piwem, które skrupulatnie było dolewane przez oberżystę. Nagle Billie powiedział cicho.
– Oho. Uwaga. – A obok talerza Ramusa zległa gwałtownie wielka, poniszczona pracą łapa. Ramus powoli się obejrzał i zobaczył za sobą co najmniej dwu metrową łysą postać z wysuniętą żuchwą i delikatnym zezem, oraz krzywym nosem zwieńczonym ogromnym włochatym pieprzykiem.
– O co chodzi, jeśli można wiedzieć? – spytał z zuchwałą grzecznością Ramus, unosząc kufel do ust.
– A nie można. – oznajmił grubym, tępym głosem dryblas i w tym samym momencie uderzył zewnętrzną stroną dłoni w kufel tak, że wydarł się on Ramusowi z uścisku i przeleciał w powietrzu parę metrów, uderzając w ścianę i rozbijając się na tysiąc drobin. Ramus zmrużył oczy i westchnął głęboko. Billie siedział i poważnym wzrokiem obserwował dryblasa. Ramus zauważył, że Billie coś kombinuje pod stołem. Jeden z łysoli siedzących pod oknem zauważył to również, a dziad z rzadkimi włosami uśmiechnął się złowrogo, co sprawiło, że wyglądał jeszcze szpetniej niż normalnie. Ramus wiedział co się dzieję. Billie najwyraźniej też się połapał. Ramus słyszał ich szept kiedy wymownie wpatrywali się w Billiego na początku. To było zlecenie. Nie wiedział po co, ale wiedział, że oni mają zamiar je wykonać.
– Baslys, ten drugi coś ma pod stołem! – krzyknął jeden z łysoli spod okna do drągala, który miał bardzo pasujące do siebie imię.
– Pokazuj łapy – powiedział Baslys, stając przodem do Billiego i napinając nieskromne umięśnienie. Billie bez słowa zaczął powoli unosić ręce do góry. Ramus zwrócił uwagę na białe rękawice, które Billie musiał przed chwilą wsunąć na dłonie.
– Patrzcie go ehm. Jaki wielmożny pan. Ehm. W białych rękawiczkach ehm… do karczmy przyszedł. – Wydusił z siebie dziad ochrypniętym praktycznie całkowicie głosem, odchrząkując co rusz. Jeden z łysych spod okna wstał. Był niższy od Baslysa, z tatuażem przedstawiającym węża. Ów wąż wił się od prawego nadgarstka po sam bark, wbijając zęby jadowe w obojczyk. Łysy regularnie wolnym i spokojnym krokiem przemieszczał się w stronę stołu przy którym siedzieli Ramus i Billie. Jego twarz była czysta i proporcjonalna, nie wyglądał na bandziora. Uśmiech był przebiegły, lisi. A wzrok sprawiał, że nie wiadomo było czego można się spodziewać. Zbliżył się do Billiego wyciągnął rękę i odezwał się do Billiego, a jego głos był suchy, wynaturzony, bez emocji.
– Daj mi to.
– Weź sobie jeśli chcesz. – odpowiedział równie chytrze Billie, uśmiechając się, patrząc prosto w oczy. Łysy się uśmiechnął i wyciągnął powoli wężową rękę w stronę rękawic. Billie wyczekał moment, w którym ich ręce miały się zetknąć i gdy dana chwila nadeszła chwycił z niesamowitą szybkością za przedramię wężowej ręki. Bandzior odruchowo próbował się wyrwać, ale Billie trzymał mocno, bardzo mocno, a oczy jego były zamknięte. Nie zdążyła upłynąć następna sekunda gdy nagle żyły na wężowej ręce napompowały się nienaturalnie, a potem eksplodowały, bryzgając krwią i ogniem, który rozsadził rękę łysego do połowy ramienia. Kawałki mięsa i kości poleciały po karczmie. Z początku zszokowany łysol gapił się wybałuszonymi ślepiami w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą była druga połowa węża. Pobladł. Reszta łysych spod okna oraz Baslys patrzyli z niedowierzaniem na ociekający krwią kikut. Nagle wężowa ręka wydobył z siebie tak przeraźliwy wrzask, że Billie z Ramusem mieli wrażenie jakby światło zadrżało. Ale nie można było się już zatrzymać, trzeba było działać, otrząsnąć się z szoku i kontynuować. Wykorzystując sytuację Ramus odrzucił płaszcz w stronę Baslysa, w mgnieniu oka dobył miecza, który błysnął jasnozielonym, delikatnym blaskiem. Ciął podążając ostrzem zaraz za płaszczem. Uderzenie było tak precyzyjne, że sztych idealnie oddzielił trzeci krąg szyjny od reszty kręgosłupa po czym wbił się w krtań. Drągal nawet nie poczuł, że to jego koniec. Zwalił się na kolana, a następnie, bezwładne cielsko grzmotnęło o drewnianą podłogę. Lewą ręką Ramus rzucił błyskawicznym ruchem sztylet w szyję wężowej ręki, trafiając prosto w tętnicę. Ten odruchowo wyciągnął żelazo z szyi. Krew posikiwała szybko, zgodnie częstotliwością skurczy mięśnia sercowego. Oparł się plecami o ścianę i zsunął się po niej na ziemię. Poruszenie, krzyki gospodarza i stęknięcia reszty z pod okna. Panika. Głęboka panika malowała im się na twarzach. Billie przyłożył drugą rękę do stołu i zamknął oczy. Przez drewniany parkiet przetoczyła się fala energii aż do krzeseł i stołu, który w pośpiechu opuszczali ostatni przy życiu łysol i dziad. Rozległo się wielokrotne skrzypienie drewna, przypominające pękający pień. Podłoga połączyła się z krzesłami, z których wyrosły konary drzew zwieńczone mniejszymi gałązkami z liści. Drzewa chwyciły uciekinierów i uwięziły w swoich uściskach. Pochwyceni zaczęli się drzeć jak opętani, błagając o litość. Ramus podszedł po woli do ostatniego łysola i obleśnego dziada, wycierając miecz o leżącą na ladzie szmatę. Podniósł wzrok. Był zimny, przeszywający, niemalże zamieniał w kamień. W jednej chwili ustały wrzaski i nastała kompletna cisza. Nie było już paniki. Zamieniła się w lęk. Lęk przed cierpieniem, odwieczny i absolutny. Billie przygasił niektóre lampy żeby nikt z zewnątrz nie zobaczył co zaszło, a potem zaryglował drzwi krzesłem. Ramus patrzył przez chwilę prosto w oczy to jednego, to drugiego. Schował miecz do pochwy i powiedział spokojnie, bez możliwości wyczytania jakichkolwiek emocji, czy to z tonu, czy z wyrazu twarzy.
– Kim wy jesteście? – zapytał, aż powiało północnym chłodem. Ale nadal tylko cisza wypełniała karczmę. – Pytam. Wy odpowiadacie. Kim jesteście? – Zapytał ponownie, sięgając po nóż myśliwski, a jego głos był jeszcze bardziej zimny niż do tej pory. Billie znał ten głos. Nie lubił go. Ten głos był stanowczy, groźny. Był zły. Ostatni łysol podjął próbę odpowiedzi na pytanie.
– Nikim panie kochany, my tylko sobie za dużo… Aaaaaaaggghhhh! – Rozdzierający wrzask rozpruł ciszę i wywlekł ją na drugą stronę. Karczmarz uspokajany przez Billiego zemdlał. Nóż znalazł się w barku delikwenta wbity od góry. Ramus począł obracając go w jedną i drugą stronę wbijać powoli, bardzo powoli. Pozwolił aby ból wypełnił każdą myśl, każdą komórkę ciała łysego. Dziad zmoczył się ze strachu i dostał drgawek. Łysy zemdlał. Obudził go mocny cios otwartą ręką.
– Powiesz mi kto was przysłał i po co? Jaki miał w tym cel. Chyba jaśniej wytłumaczyć się nie da. W przeciwnym razie… nie dasz rady się uratować. Zarżnę cię jak świniaka. Twoja decyzja. Wszystko może się skończyć dobrze dla każdego z nas. Jesteś w tym momencie panem sytuacji chłopcze. – Głos Ramusa był przepełniony taką przemocą, że można ją było wyczuć w powietrzu. Wymieszaną przez strach z zapachem krwi i palonego ciała, sprawiającą drżenie płomieni lamp. Dziad przestał się trząść i powoli odzyskiwał świadomość.
– No więc jaka jest twoja decyzja?
– Dobrze powiem, wszystko co wiem. Przyszedł jeden człowiek nie widzieliśmy jego twarzy. Zapytany czemu chce być anonimowy odpowiedział, że nie powinno nas to interesować. Mówił, że skoro płaci to wymaga, a pytania są zbędne. Mówił ładnie, kulturalnie. Tak nie mówi się na ulicy.
– Mógł być szlachcicem? – Pytał już nieco bardziej ludzkim tonem Ramus.
– Nie, raczej nie. Jego głos był silny, niski. Brzmiał jak głos mędrca, a spod kaptura widać było siwą niedługą brodę. Kapłan albo czarodziej. Tego nie jestem pewien.
– Coś jeszcze?
– Nie, to wszystko. Naprawdę. Nic więcej nie wiem. Jestem tylko podrzędnym opryszkiem, nie mówią mi wszystkiego.
– Po czym mieliście nas rozpoznać?
– Mówił, że przyjdziecie do tej karczmy. Rzadko kto tu przychodzi, do tego tak wcześnie. Czekaliśmy na was a wy się zjawiliście. Po prostu.
– Dobrze, jesteś wolny, dziękuję. Billie możesz go puścić. – Ramus znowu mówił normalnym dla siebie głosem. Łysy spojrzał na niego ze zdziwieniem. Stary odzyskał świadomość.
– Okazujesz nam łaskę – Powiedział stary drwiącym tonem. – Okazujesz nam łaskę, ehm… a jednocześnie nas zabijasz. Myślisz, że jesteś taki wspaniałomyślny. Ehm… Myślisz, że jesteś dobry. Zostałeś zaatakowany i się tylko broniłeś. Ehm… Nawet was palcem nie tknęli, a wy im mięso na wierzch ehm… wywaliliście. Jesteście potworami. Zabijacie bez opamiętania. Zabijacie ludzi ehm… jak zwierzęta. On nam nie daruje. Ehmhm… Ten chłopak mówiąc ci to wszystko, ehm… podpisał na siebie wyrok. Ehm… Zginiemy, ehm… mimo tego, że nas oszczędzasz. – Billie spojrzał na Ramusa a ten na dziada. Wiedzieli obaj, że ma rację. Łysy starał się nie pokazać tego, że łzy napływają mu do oczu. Zwiesił głowę i milczał.
– Nie zwalaj całej winy na mnie starcze – zaczął Ramus – to wy dostaliście zlecenie, wy mieliście konkretne zamiary wobec nas. Musicie się liczyć z tym co was spotkało i spotkać może. To jest odpowiedzialność. Musicie być za to ukarani. Takie jest odwieczne prawo tego świata. Żaden czyn nie pozostanie bez odzewu. Myślisz, że jeśli stąd wyjdę z głową na swoim miejscu i nawet jeśli dożyję podeszłego wieku to kara mnie ominie? Nie ma takiej możliwości. Prędzej czy później i mnie dosięgnie sprawiedliwość. Za wszystkie złe rzeczy, które robiłem w życiu i które na pewno jeszcze przyjdzie mi czynić. Ale spotkają mnie też dobre rzeczy za całe dobro, które uczyniłem wobec świata. Jako rekompensatę za zło i dobro z poczucia jego czynienia. Jestem świadom tego zła, które we mnie jest, ale jestem też świadom dobra. A ty starcze?
Stary opuścił głowę i załkał zaciskając zęby. Drewniane więzy się zwolniły.
– Co chcecie abyśmy zrobili ze zwłokami waszych towarzyszy? Należałby im się pochówek. – Powiedział cichym, stanowczym głosem Billie. – Mogę je skremować, a wy je wyniesiecie w urnach i nie powiecie nikomu co tu zaszło. Wyniesiecie się z miasta i zapomnicie o tym. Ten kto wam zlecił tę sprawę nie jest na tyle głupi żeby się teraz wychylać i narażać na zdemaskowanie. – kontynuował, a Ramus usiadł na krześle i schował twarz w dłonie. Siedział tak jakiś czas. Dziad i łysy zgodzili się na kremacje zwłok. Billie zrobił to, używając swoich sztuczek. Zrobił także za pomocą transmutacji drewna dwie urny podpisane imieniem i nazwiskiem zabitych. Uprzątnął karczmę. Ramus dalej siedział. Nie wiadomo czy o czymś myślał czy nie. Może o karze jaka na niego czeka. Wiedział, że prędzej czy później go dosięgnie.
Karczma wróciła do poprzedniego stanu. Karczmarz został napojony eliksirem Uzmirsti, który skutecznie wymazał z jego pamięci epizod ostatniej godziny. Siedzieli nieco pochmurni. Piwo już nie smakowało tak samo, a skwarki z boczku już nie cieszyły oczu jak przedtem i nie zachęcały do jedzenia. Siedzieli w ciszy. Ramus badał palcem fakturę słoja w stolę gdy nagle drzwi się otworzyły a w progu ukazała się wysoka, zgrabna kobieca postać, obleczona cieniem ulicy.
– Peleda Gale we własnej osobie! – krzyknął radośnie Billie, wstając z rękoma rozłożonymi w geście powitania długo nie widzianej, a bardzo mu bliskiej osóbki. Peleda przekroczyła próg i z gracją przemieszczała się w ich kierunku. Ramus odwrócił się. Kobiety na dworze są uczone jak się poruszać z gracją, jak zalotnie wyglądać i różnych innych rzeczy, które mają im dodać klasy i zwiększyć atrakcyjność w oczach mężczyzn. Peleda jest kowalką, a porusza się niczym kot, na swoich zgrabnych, długich nogach. Jej cera jest jasna, ale delikatnie muśnięta letnim, południowym słońcem. Szyję zdobi srebrny łańcuszek z bursztynem opadającym w jej zacnych kształtów dekolt. Kasztanowe falowane włosy opadają swobodnie nieco poniżej barków, delikatnych i kobiecych a mimo to potrafiących unieść młot kowalski i za jego pomocą dokonać wspaniałych rzeczy. Usta drobne, pełne, wiecznie uśmiechnięte zawadiacko, a oczy koloru nieba odbitego w morskiej toni. Zatrzymała się z boku stolika, oparła pięści o biodra i zaczęła to czego Ramus zawsze nie lubił.
– Witaj Billie, Witaj Ramus. Co ty taki naburmuszony? Coś się stało? Czyżbyś znowu nie umiał sobie poradzić podczas zlecenia bez mojej pomocy?
– Peleda przecież to nie ja cię tu zwołałem. Nawet nie wiedziałem, że masz przyjść. – wycedził Ramus, znowu zajmując się fakturą słoja. Peleda sięgnęła po krzesło. Usiadła, uśmiechnęła się zalotnie, zmrużyła oczy.
– Pewnie bardzo się ucieszyłeś, jak usłyszałeś, że moje towarzystwo jest konieczne. Co Ramus. – Powiedziała półszeptem, krzyżując ręce i opierając się łokciami o blat stołu. Ramus spojrzał na nią, ale cała uwaga jaką poświęcił jej osobie skupiła się na uwydatnionym dekolcie. Chciał coś powiedzieć, ale zapomniał co to miało być. Zostawił tak otwarte usta i zapomniał całkowicie o wszelkim istnieniu. Billie się zaczerwienił i zaczął śmiać, a Peleda zdjęła łokcie ze stołu i z triumfalnym uśmieszkiem przygryzła wargi. Ramus wyglądał niesamowicie głupio.
– Phi… Faceci, tak łatwo was sobie owinąć wokół palca. – wycedziła bezpardonowo, adresując swoją wypowiedź szczególnie do Ramusa, który zrozumiał w tym momencie, że zrobił z siebie głupka.
– Uważaj, żebyś przez to okręcanie kiedyś nie wykręciła sobie tego palca… – wymamrotał Ramus bezsensowną uwagę, ale nie miał dużo na swoją obronę. Ani Peleda, ani Billie nie zwrócili na to nawet uwagi. Zajęci byli w tym czasie bardzo serdecznym witaniem siebie nawzajem.
– Dobra chłopaki trzeba by się napić. Co tam u was słychać? Opowiadać mi tu zaraz! Kochanieńki daj no tu jakąś flaszkę i trzy kieliszki! Reszta wieczoru upłynęła na rozmowach, piciu gorzałki i żartowaniu o wszystkim dookoła, a szczególnie o Ramusie. W pewnym momencie wszystkich dopadła zakropiona senność.
Każdy udał się chwiejnym krokiem do swojego pokoju. Ramus jeszcze siedział na krześle przy stole i rozmyślał. Rozmyślał nad tym co zrobił. Pozbawił życia dwóch osób, a dziad i łysy prawdopodobnie wpadną w ręce zleceniodawcy i tak skończą swój nędzny żywot. Nie usprawiedliwiał ich, zwalając winę na siebie. Nie o to tu chodzi, myślał. Nie obchodziła go wina innych, nie czuł się godny oceny postępowań innych ludzi. Czuł własną winę, zawsze gdy musiał zabić. Myślał o życiu swoich ofiar. Na pewno w większości nie było sielankowe. Na pewno mieli beznadziejne dzieciństwo. Może mają rodziny, które nawet nie dowiedzą się w jakich okolicznościach zginęli. Wiele takich myśli trawiło umysł i serce Ramusa, pogrążając go w coraz większym mroku, w tunelu na końcu którego widział blady promyk słońca.
Woda w misce była już zimna. Rozebrał się. Chwycił powoli gąbkę i zaczął dokładnie myć całe ciało. Gdzie niegdzie, we włosach lub na rękach znajdowały się jeszcze zaschnięte grudki krwi. Woda zrobiła się czerwona. Widział swoje odbicie w niespokojnej, purpurowej tafli wody. Przez szparę pod drzwiami dobijało się drżące światło lamp naftowych z korytarza.
Uskładawszy ubranie w kostkę, usłyszał delikatne stąpanie i skrzypiącą podłogę korytarza. Podniósł głowę. Kroki ucichły pod jego drzwiami. Przez szparę zauważył cień. W jednej chwili złapał za nóż i ustawił się w pozycji gotowej do pokonania jednym susem odległości do drzwi, tak by zaskoczyć napastnika. Klamka się poruszyła. Ramus nie patrzył w stronę drzwi. Jego oczy przyzwyczaiły się do mroku. Wiedział, że gdy się otworzą zostanie oślepiony światłem z korytarza. Zamknął oczy i opuścił głowę. Wolał słuchać niż widzieć. Zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Drzwi otwierane były powoli. Ramus odczekał, aż wszystko umilknie i rzucił się w stronę napastnika. Przeciąg skierował w jego stronę zapach. Ramus zatrzymał się w ostatniej chwili. Zapach był mu znany. Słodki aromat miodu i mleka. To była Peleda. Otworzył oczy, a światło na chwilę go oślepiło. Gdy jego źrenice wyostrzyły obraz zobaczył wielkie, piękne oczy kobiety, z których biło zaskoczenie i przerażenie. Ręka, w której Ramus trzymał nóż zatrzymała się tak, że ostrze prawie dotykało Peledę między brwi. Spojrzał jej w oczy, a ona poczuła jak zielony płomień niemal ją paraliżuje.
– Ramus – wyszeptała, a głos jej się załamał.
– Nie rób tak nigdy, rozumiesz? – odpowiedział z zaciśniętymi zębami i zabrał rękę z przed jej twarzy.
– Przepraszam, nie wie…
– Po co tu przyszłaś? – przerwał nagle Ramus kładąc nóż na podłodze obok łóżka.
– Chciałam. Ja. – Peleda jeszcze nie zdążyła się otrząsnąć. Ramus popatrzył na nią z powagą. Westchnęła głęboko – Ramus ja chciałam się z tobą zobaczyć, porozmawiać.
– Nie mam dzisiaj na to ochoty. – wycedził. Peleda nie przejmując się tym weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Na jej usta powrócił zawadiacki uśmieszek. Miała na sobie koszulę nocną przewiązywaną na plechach. Koszula Opinała była na piersi i biodrach, uwydatniając talię. Sięgała do połowy, silnych ud. Peleda przyszła boso a jej gładka skóra nóg odbijała światło księżyca wpadające przez okno. Podeszła do stolika i usiadła na krześle, zakładając nogę na nogę i krzyżując ręce na piersiach. Ramus przez chwilę stał jak zahipnotyzowany, po czym usiadł na łóżku.
– Ramus, dawno się nie widzieliśmy. Nie możesz mnie unikać. Tęskniłam za tobą. – Zaczęła mało romantycznym tonem. Brzmiało to bardziej jak wyrzuty.
– Peleda, o czym ty chcesz ze mną rozmawiać? Wszystko u mnie dobrze. Billie wyciąga mnie na zlecenia zanim zdarzę odpocząć. Nie mówi mi wszystkiego, kłócimy się, a potem rozpruwamy paru opryszków. Stara bida. – odpowiedział obojętnie Ramus.
– Chcę porozmawiać o Billiem. – powiedziała stanowczo, a z jej twarzy zniknęła zawadiacka minka. – Poza tym ładnie witasz gości. – burknęła.
– Co z Billiem? – zapytał niespokojnie Ramus.
– Czy ty nie uważasz, że on traci głowę. No wiesz… przez tą przepowiednie? – Ramus siedział chwilę milcząc po czym zaczął mówić.
– Też to zauważyłaś…
– Tak, zauważyłam. Jaką on ma pewność, że te malowidła dadzą mu odpowiedź?
– Nie wiem, też mnie to zastanawia, ale nie znam się na takich rzeczach. On jest autorytetem w tych sprawach. Może nie powinniśmy się dziwić?
– Ramus. O czym ty mówisz? Przecież żadna przepowiednia nie może być brana dosłownie. A nawet jeśli, to co ma jedno odrodzenie do drugiego. W przepowiedni jest mowa o „odrodzeniu w bracie” a tu o odrodzeniu człowieka z „popiołów”, z grobu, jak feniks.
– Mówisz, że odrodzenie odrodzeniu nie równe, a o ilu odrodzeniach słyszałaś? – Peleda milczała – Czy słyszałaś, żeby ktokolwiek kiedykolwiek się odrodził? Tak jak w religii masz jednego Boga a wiele sposobów jego czczenia, przedstawiania, a nawet nazywania, tak i odrodzenie może być jedno, nazywane i przedstawiane inaczej, zgodnie z tradycją u przedstawicieli różnych kultur. Nie jestem uczonym, ale na zdrowy rozsądek tak to widzę. Poza tym Billie jest najmądrzejszą osobą jaką znam i wiem, że nie zrobi nic głupiego. Peleda siedziała przez chwilę, wbijając wzrok w podłogę i przytakując w zamyśleniu.
– Masz rację. Nie potrzebnie się o niego martwię.
– Tu nie o to chodzi. Dziwne by było gdybyś się nie martwiła. Tylko musisz mu ufać. On wie co robi. A przynajmniej bardziej niż my. Pyzatym, jesteśmy z nim po to żeby mu pomóc i w razie czego dać po pysku żeby się opamiętał.
Peleda uśmiechnęła się delikatnie, zamyślona i wpatrzona w podłogę. Ramus siedział jakiś czas patrząc na jej delikatną twarz i kasztanowe włosy. Zawsze się temu dziwił. Była przecież kowalką, zaprawioną w boju i w ciężkiej pracy, a mimo to rzadko spotykał równie piękne kobiety. Nie mówiąc już o specyficznym temperamencie. Nagle Peleda podniosła wzrok i spojrzała zalotnie na Ramusa. Ten uśmiechnął się i spuścił głowę.
– Więc w ten sposób myślisz o tym wszystkim. Czasami nie wiem Ramus czy ty jesteś inteligentny i specjalnie robisz z siebie idiotę, czy jesteś idiotą z przebłyskami geniuszu. – Powiedziała uśmiechając się szyderczo. Właśnie tego Ramus w niej nie lubił.
– Musisz już zaczynać Peleda? Nie wiem o co ci chodzi i nie mam zamiaru odpowiadać na twoje zaczepki, ani ich komentować. – Peleda wstała powoli. Podeszła do Ramusa, bujając biodrami. Cały czas się uśmiechała. Usiadła obok niego na łóżku. Położyła mu swoją dłoń na barku po czym oparła o nią głowę. Dla Ramusa cały świat przestał istnieć. Czuł chłodny subtelny dotyk delikatnej dłoni, a jego kark muskały kasztanowe włosy. W powietrzu unosił się zapach mleka i miodu. Ramus uwielbiał to i jednocześnie nienawidził. Nie potrafił się uwolnić z pod panowania czaru Peledy. Żaden mężczyzna nie był w stanie.
Nikt nic więcej nie mówił. Ramus poczuł delikatny dotyk ciepłych ust na karku. Następny pocałunek dotknął policzka, jeszcze kolejny skroni. Ramus już nie chciał nad sobą panować. Zapach mleka i miodu stawał się coraz słodszy, a dotyk coraz to przyjemniejszy. Odwrócił głowę w stronę kobiety. Rozwiązał jednym ruchem sznurek z tyłu koszuli nocnej i położył jej rękę na plecach. Spojrzał w jej piękne, błękitne oczy. Spojrzenie Ramusa dotykało głęboko, bardziej niźli słowa lub czyny. Peleda zarumieniła się. Wzrok miała błędny. Usta lekko się uchyliły, a pod ręką Ramusa, na plecach wystąpiła gęsia skórka. Rozpalił w Peledzie ogień. Zawsze tak na nią działał. Jego tajemniczy wzrok tak ją podniecał. Peleda położyła swoją dłoń na mostku Ramusa i delikatnie pchnęła go na łóżko. Usiadła na nim okrakiem. Jej uda były silne, jędrne i gładkie, niesamowicie gładkie. Pochyliła się nad nim. Pachniała mlekiem i miodem, a jej kasztanowe włosy delikatnie muskały jego twarz. Ciepłe, miękkie usta całowały szyję i klatkę piersiową. Biodra poruszały się rytmicznie i niewiarygodnie ponętnie. Peleda wyprostowała się. Znowu spojrzała Ramusowi w oczy. Westchnęła głęboko. Drgnęła. Zdjęła koszulę nocną. Pochyliła się. Badała twarz Ramusa. Delikatnie. Opuszkami palców. Ramus dotykał jej ud i bioder pokrytych gęsią skórką. Pięknej okrągłości piersi, muskały sutkami jego twarz. Peleda wyprostowała się i wiła w miłosnym tańcu. Jej ciało promieniało w świetle księżyca, oplecione srebrzystym blaskiem. Jej kasztanowe włosy powiewały jak jesienne korony drzew. Ciepło. Aksamitny dotyk. Zapach mleka i miodu.
Ramusa obudził głośny gwizd dobiegający z ulicy. Wyjrzał przez okno. Billie i Peleda czekali już na niego pośród jeszcze nie dużego ruchu ulicy. Billie przecierał oczy i ziewał, sprawiając wyraźne wrażenie, że został mimo własnej woli wyciągnięty z łóżka. Peleda, zgodnie ze swoim zwyczajem, posłała Ramusowi barwną wiązankę niezwykle szpetnych bluzgów. Zacisnął w złości zęby, skrzywił się pogardliwie i pokiwał głową.
– Zawsze to robi. – Mówił do siebie – nienawidzę jak to robi. Poszła i nawet mnie nie obudziła.
Zebrał się szybko i wyszedł z karczmy. Poraziło go wschodzące słońce, ale nie przeszkadzało mu to, żeby odgryźć się Peledzie.
– Jak zwykle! – krzyczał, walcząc z irytującym światłowstrętem – Zawsze mnie tak przerobisz. Nie mogłaś mnie obudzić? A ty Billie… widzę, że też o tym nie pomyślałeś. A teraz macie do mnie pretensję, że musieliście czekać! – Billie otworzył szeroko oczy i rozdziawił usta. Wyglądał komicznie, marszcząc nos z poczuciem niesprawiedliwości. Nie zdążył się wytłumaczyć.
– Zamilcz… – rzuciła bezwiednie Peleda, odwracając się w stronę głównej arterii. Ruszyła wolnym krokiem, a Ramus poczerwieniał ze złości. Billie podszedł i poklepał go po ramieniu.
– Przepraszam – powiedział, spuszczając głowę i zaczął iść za Peledą.
– Zawsze jest to samo. – Ramus pokiwał głową i nieco się uspokoił bo dotarło do niego, że „to samo” nigdy się nie zmieni.
Peleda szła pierwsza mówiąc o tym co powinni ze sobą zabrać, gdzie można to dostać, że właśnie tam idą i ile to wszystko będzie kosztowało. Peleda nie lubiła magicznych przedmiotów. Nie ufała im. Dlatego musieli nabrać pełne wory przeróżnych lin, łuczyw, świec, kilofów i raków, krzesiw i tak dalej. Oprócz tego Ramus kupił lotki do strzał. Nie były tanie, ale akurat takie lotki Ramus doceniał najbardziej. Były wykonywane z wysuszonej kory drzewa Anat. Charakteryzowały się wytrzymałością, a lecąca strzała była praktycznie niesłyszalna. Ramus dodatkowo nawijał je wzdłuż patyka na kilka dni aby uzyskać nieco zaokrąglony profil. W locie takie lotki się rozwijały, a strzała dostawała większej rotacji niż w przypadku standardowego opierzenia. Dzięki temu lot był stabilniejszy, a i penetracja bardziej niebezpieczna. Zawsze miał przy sobie także dwie zapasowe cięciwy konopne, które smarował łojem, który chronił przed zwilgotnieniem, namoknięciem w czasie deszczu oraz wichrowaniem się włókien. Oprócz tego, tak spreparowana cięciwa nie rozpraszała energii ramion i lepiej wychodziła z palców. Peleda najwyraźniej nie była zainteresowana specjalnie niczym innym poza tym co potrzebne było na wyprawę. Billie tylko chodził za nią i krzywił się przy każdym zakupie, który wydawał mu się zbędny. Jego sakwa malała, ale nie sprzeciwiał się Peledzie. Ramus zresztą też tego nie robił. W tych sprawach Peleda dostawała, można powiedzieć, niepisane pełnomocnictwo. Sobie zwykle nie kupowała nic bo prawie wszystko robiła sama. Zawsze miała przy sobie malutką kuszę opartą na mechanizmie bloczkowym i jedną dużą, naciąganą korbą. Bełty nosiła w małym, dwukomorowym kołczanie, przytroczonym do pasa przy lewym biodrze.
Słońce stanęło w zenicie. Ulice i place zapełniły się niewiadomo kiedy. Miasto ożyło na nowo po kojącej nocy. Ramusowi wysoka temperatura dawała się bardzo we znaki. Nie lubił jak było gorąco, robił się ospały. Do tego miał lekki światłowstręt. Chodzili po mieście w poszukiwaniu różnych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Ramus łapał się co jakiś czas na tym, że przez parę chwil mierzył wzrokiem długie, zgrabne nogi, poruszającej się z gracją Peledy. Jego wzrok dłuższy czas zawieszony był na poruszających się jak wahadło w lewo i w prawo biodrach. Kowalka miała na sobie jasno brązową spódnicę, sięgającą nieco powyżej kolan z wcięciem do połowy uda i opiętą na pośladkach. Peleda odwróciła nagle głowę do tyłu, a Ramus poczerwieniał i udał, że jest niezwykle zainteresowany wystawą na najbliższym straganie. Peleda uśmiechnęła się zawadiacko po czym pochyliła do przodu, udając że zawiązuje rzemyk przy sandale. Ramus poczerwieniał jeszcze bardziej, a Billie zmieszał się i podszedł do tego samego straganu co kompan. Peleda wyprostowała się przejeżdżając opuszkami palców od łydki do połowy uda. Męska cześć zgromadzonych na ulicy patrzyła się na nią jak w obrazek, a ta druga… z pogardą. Komuś żona wymierzyła siarczysty policzek, któremu towarzyszył trzask i wrogie fuknięcie. Ktoś inny wpadł na stragan, rozsypując połowę jego wystawy na drogę. Peleda nie przejęła się. Jak gdyby nigdy nic odwróciła się i nadal uśmiechała kącikiem ust.
– Napatrzyliście się już na tę damską biżuterię? Możemy iść dalej panienki? – Ramus i Billie spojrzeli na siebie mając bardzo głupie wyrazy twarzy. W zakłopotaniu nawet nie spojrzeli do jakiego straganu podchodzą.
– Znęca się nad nami – stękną Billie.
– A wyobraź sobie, ile jeszcze długa drogi przed nami. – powiedział Ramus, wzdychając głęboko i ruszając za Peledą.
W końcu Peleda stwierdziła, że mają już wszystko i mogą udać się w stronę przystani. Na miejscu zastali Rukyte, który był zajęty wtaczaniem na pokład barki niedużej baryłki, strasznie przy tym klnąc.
– Dobry panie Rukyta – krzyknął Ramus machając ręką.
– Aaa… dobry, dobry panie Ramus, panie Billie, o! I miła pani. Witam, witam serdecznie i zapraszam piękną panią na pokład! – Odpowiedział Rukyta podekscytowany wyraźnie osobą Peledy.
– Co tam taszczycie panie kapitanie? – ciągnął Ramus.
– A to, gorzałeczka, na drogę – zaczął tłumaczyć półszeptem – zadbałem, zadbałem co by nam gardła nie poschli. – powiedział ukazując swoje wielce skromne uzębienie.
Barka odbiła od brzegu i zaczął się rejs w górę rzeki u źródeł, której Billie miał nadzieję odnaleźć… No właśnie, co?
Ramus siedział na skrzynce i popijał z drewnianego kubka ciepły wołowy rosół. Jego wzrok wędrował w oddali po linii horyzontu, zarysowanej koronami drzew, za które leniwie chowało się słońce. Rukyta Silke wyciągnął z kufra starą kobzę i począł grać stare jurackie melodie. Ogromne było zdziwienie Billiego, który był zaskoczony, a jednocześnie zmieszany tym, że znowu zdarzyło mu się pochopnie ocenić człowieka zanim dokładniej go poznał. Peleda usiadła na małym krzesełku, kładąc nogi na baryłkę i zaczęła piłować paznokcie.
– Co to za muzyka? – zapytała unosząc wzrok na Rukyte.
– Jurackie pieśni żeglarskie – odburknął obojętnie Ramus – dziwię się, że ich nie znasz Peleda. Kowalka odwróciła gwałtownie głowę w stronę Ramusa, obrzucając go pretensjonalnym spojrzeniem.
– A czemu miałabym je znać? – burknęła, a Ramus nadal obserwował widnokrąg.
– Cały ten kraj zbudowali Jurowie.
– Patriota się znalazł – parsknęła, zajmując się z powrotem paznokciami – pyzatym moimi przodkami i tak nie byli Jurowie. Zresztą ty też nie masz takiej pewności. – Ramus zamknął na chwilę oczy i opuścił głowę, złapał łyka z kubka i znowu zapatrzył się w prawie ostatnie czerwono-pomarańczowe promienie słońca.
– Masz rację Peleda. Nie znam swojego pochodzenia. Nie znałem nawet swoich rodziców. Tak jak ty Billie. – Billie przytaknął, skinąwszy głową, nadal wyłupiastym wzrokiem obserwując Rukyte. – Dlatego – kontynuował Ramus – takie rzeczy jak na przykład ta muzyka, historia tego kraju i różne inne elementy spajają wspólnotę. Sprawiają, że czuję się częścią jakiegoś ogółu, mogę go tworzyć jak inni, bronić gdy trzeba i korzystać z dóbr jakie mi daje. – Peleda spojrzał na Ramusa z niezwyczajnym dla siebie wyrazem twarzy. Słuchała go, a każde słowo trafiało ją głęboko. Ramus siorbnął kolejny łyk i mówił dalej. – Pochodzenie robi ze mnie wyrzutka, niepotrzebne ogniwo, które cudem przetrwało, które przygarnęli dobrzy ludzie. Jestem im za to wdzięczny, bo oni sprawili, że czuję tą odpowiedzialność. Współodpowiedzialność i przynależność do czegoś większego. Zostałem w taki sposób wychowany. To określa to kim jestem, moją tożsamość. Daje mi ją. Nie czuję się przez to samotny i wiem, że nie jestem nikim. – Kończąc spojrzał na Pelede spokojnym, wyrachowanym wzrokiem, a w jego oczach zatańczyły dwa zielone ogniki. Peleda poczuła dreszcz na karku. Nic nie powiedziała. Była poważna. Znała Ramusa i wiedziała, że jest on człowiekiem, który może ją jeszcze wiele razy zaskoczyć. Nigdy tego nie okazywała. Wstydziła się przyznać, że coś, lub ktoś może przebić jej emocjonalną skorupę. Spuściła głowę i wróciła do piłowania paznokci. Ramus złapał ostatniego łyka rosołu i odstawił kubek, po czym zaczął sprawdzać upierzenie strzał. Billie patrzył na niego i uśmiechał się delikatnie. Czuł to samo.
– Bardzo mądry z pana człowiek mości Ramus – powiedział z uśmiechem Rukyta, który skończył przed chwilą pieśń noszącą tytuł Serce Wichrów.
– Darujmy sobie te uprzejmości panie Rukyta. Ramus Krankly, proszę mi mówić Ramus – podszedł do flisaka i podał mu prawą dłoń. Flisak odwzajemnił się gestem i mocnym, szczerym uściskiem, serdecznie się uśmiechając.
– Rukyta Silke. Bardzo mi miło panie… Yyy… Ramus.
Ramus usiadł z powrotem na skrzyni i zaczął doklejać lotki do strzał, które nie miały pełnego upierzenia.
– No Rukyta! – krzyknął wesoło – zagraj no nam jeszcze coś. Billie siedział i próbował przyszyć pasek do torby, a Peleda była dziwnie milcząca i zajęta swoimi paznokciami. Rukyta odłożył kobzę, wziął stalowy kubek, zaczerpnął gorzałkę z baryłki i walnął na raz, nawet się nie krzywiąc. Usiadł na ów baryłce, przykrywając wcześniej wiekiem. Począł uderzać obcasem buta o pokład. Równo. Rytmicznie. Po dwóch taktach zaczął cichym niskim głosem przy akompaniamencie szumu wody i lasu oraz solowym trelu ptaków i pokrzykiwaiom rybitw. Jego pieśń była słuchana w ciszy i skupieniu.
Wiatr już w żagle delikatnie dmucha,
a przed nami bezkres jest i mgła.
Naszych kobiet przyszło nam łkań słuchać.
Mężnie stoim choć w oku kwitnie łza.
A gdy nam przyjdzie,
Pani z morskiej toni,
ginąć w twych ramionach
będzie trochę żal.
Chociaż wiemy, że świat
nam otworem stoi
za twą miłość
życie na jednej z szal.
Wiatr znów w żagle delikatnie dmucha,
a niebawem ląd już będzie znać.
Nie zostaniem tam, szczęścia próżno szukać
gdy na morze znów nam przyjdzie gnać
A gdy nam przyjdzie,
Pani z morskiej toni,
ginąć w twych ramionach
będzie trochę żal.
Chociaż wiemy, że świat
nam otworem stoi
za twą miłość
życie na jednej z szal.
Wiatr już w żagle wcale nie chce dmuchać,
a tafla morska płaska niczym stół.
Do twych drzwi Pani poczęliśmy pukać,
a nasze prochy na łono Twe,
na dno, w dół.
Rukyta skończył, wytupując dwa takty, tak jak zaczął. Po ostatnim uderzeniu buta o pokład zapanowała cisza. Woda uderzała o burtę. Szumiał las. Każdy ze spuszczoną głową zajmował się swoimi sprawami w milczeniu. Rukyta zaczerpnął gorzałki i przechylił na raz. Smutna piosenka, pomyślała Peleda. Tak bym pewnie powiedziała wcześniej. Teraz wydaje mi się ona przepełniona dumą i nadzieją. Cholera Ramus. Nie wiem czym mnie jeszcze zaskoczysz, ale masz coś w sobie dziwnego. Cholera jasna. Masz w sobie coś takiego co potrafi zmienić człowieka. Cholera. Nawet mój światopogląd zachwiałeś paroma zdaniami. Cholera no. Spojrzała na Ramusa, który kończył oklejać ostatnią strzałę. Słońce już prawie całkiem zaszło. Na polanie pasły się sarny, a na burcie, obok Ramusa usiadł duży kruk. Ramus uniósł głowę i popatrzył na niego przez chwilę. Wyglądało to tak, jakby porozumiewali się ze sobą, ale nie używając słów. Nagle kruk zatrzepotał skrzydłami, poderwał się do lotu i zakrakał tak głośno, że aż sarny się przelękły, strzygąc czujnie uszami. Potem zrobił koło nad barką i odleciał w stronę ostatnich, słabych promieni słońca. Ramus wodził za nim swoim spokojnym, tajemniczym, ale ciepłym wzrokiem.
– Mądre ptaki te kruki – oznajmił i zaczął chować strzały do kołczanu.
– Billie, co ty robisz? – zapytała pobłażliwie Peleda. Widząc jak alchemik niezgrabnie się zabiera za przyszywanie paska do torby.
– No chcę naprawić tę torbę, nie widzisz? – odburknął zmieszany.
– No właśnie ciężko to nazwać naprawą. Zostaw to, jutro ci zrobię.
– Co mu zrobisz? – wtrącił się zuchwale Ramus, wypatrując okazję do taniego, nieprzyzwoitego żartu. Uśmiechnął się szyderczo. Peleda spojrzała w jego stronę marszcząc nos. Chciała ripostować, ale została zaskoczona głupawym rechotem Billiego.
– Faceci, ale wy macie głupie te swoje żarty. Głodnemu strawa tylko w głowie. – napomknęła Peleda, opierając pięści o biodra, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i przekrzywiając głowę. Jakby czekała na odwet, który właśnie miał nastąpić.
– A głodny głodnemu i wypomni od co. – Odwet przyszedł z najmniej oczekiwanej strony, a mianowicie od flisaka Rukyty, który w tym samym czasie zaczął zanosić się dzikim śmiechem. Billie i Ramus prawie natychmiast mu zawtórowali, krzycząc przez śmiech żeby polał gorzałki bo zaschło im w gardłach. Peleda z początku zażenowana, uśmiechnęła się szybko, serdecznie i zaczęła szukać swojego kubka.
– Robimy zawody w piciu! – krzyknęła. A Ramus i Billie nagle przestali się śmiać – kto nie będzie pił ten musi się przebiec bez wdzianka po najbliższej przystani. Rukyta poczerwieniał, najwyraźniej owładnięty wizją nagiej Peledy. A wyobraźnie miał bujną.
– Daj spokój – powiedział smutno Billie. Ramus spojrzał na niego, twierdząco kiwając głową, a potem na Pelede błagalnym wzrokiem.
– Oj panowie, to wy dajcie spokój – wtrącił flisak – pijemy, a kto wygra wymyśla reszcie zadania na jutro. – Peleda uśmiechnęła się złowieszczo.
– To ja już wolę się przebiec nago – powiedział z rezygnacją Ramus, opuszczając bezwładnie ręce.
– Ja też – potwierdził Billie. – po prostu nie chcę brać udziału w tych zawodach.
– A czemuż to? – spytał Rukyta.
– Boją się – oznajmiła bardzo wrednym tonem peleda, patrząc na Ramusa i Billiego ze swoim zawadiackim uśmieszkiem. Ramus odwrócił się w stronę flisaka.
– Rukyta ty jej nie znasz. Nie wiesz ile potrafi. Przegrasz gwarantuje ci to. – Rukyta spojrzał na Ramusa, dziwiąc się i krzywiąc.
– Toż to dziewka. – wybąknął, akcentując zdziwienie. Ramus i Billie przewrócili oczami i schowali twarze w dłonie. Peleda zaśmiała się gromko i bardzo wrednie.
– Dobra daruję wam dzisiaj – powiedziała nagle – ale jutro w karczmie idziemy w tango. A pan, panie Rukyta nie chce wiedzieć co zrobię jak mnie pan jeszcze raz nazwie dziewką, jasne? – Rukyta nic nie powiedział. Nie odważył się. A Peleda wiedziała, że dotarło.
– Ehh… niech ci będzie. – odburknął Billie.
Złapali się wszyscy za czerpanie gorzałki z baryłki. Słońce już zaszło. Billie oświetlił barkę lepsinami. Lepsin to alchemicznie modyfikowany bursztyn, który przekształca blask księżyca w mgliste, złotawe światło. Niestety nie da się go używać w ciemnych miejscach gdzie nie dociera księżycowa poświata. Nie daje też bardzo dużo światła, ale na te warunki wystarczy. Największa zaleta lepisnów to wygoda użycia.
Wszyscy rozmawiali, żartowali i śmiali się. Ramus jednak był czujny. Wiedział, że coś może się wydarzyć. Coś niespodziewanego i nieprzyjemnego zarazem. Nie pił dużo. Chciał zachować sprawność zmysłów. Na wszelki wypadek.
***
Valyti biegł w górę po schodach, wijących się dookoła jak wielki kanciasty wąż. Co jakiś czas mijał małe okienko, jeszcze częściej zagłębienie w ścianie z wiecznie płonącą świecą. Dobiegł w końcu zdyszany do pokoju na planie koła. Było w nim nieprzyjemnie chłodno i panował półmrok. Na podłodze leżał okrągły dywan, wiecznie czysty i zadbany. Valyti nigdy nie mógł rozpoznać kształtów wyszytych w dywanie. Jakby fraktale. Zdawało mu się, że zawsze był inny, w ciągłym ruchu, ciągle się zmieniał. Ze środka kopuły zwieńczającej komnatę zwisał złoty żyrandol pełen świec. Nie można było znaleźć miejsca, w którym byłoby widać surowy mur ponieważ komnata zastawiona była dookoła regałami pełnymi książek, a przez jedyne okno wystawał na zewnątrz dość spory teleskop. Krasnoludzka robota, pomyślał Valyti. Zawsze ów teleskop go fascynował. Był srebrny, z runicznym zapisem na całej długości, zdobiony bursztynowymi pierścieniami, stojący na drewnianym, lakierowanym trójnogu z miedzianymi częściami regulacji ustawienia. Robiony na zamówienie. Soczewki pochodziły z krasnoludzkich hut szkła, a cała reszta z warsztatów, kopalni itd. Trzeba było zaangażować wielu rzemieślników by powstało takie cudo. Dlatego też miało swoją wartość. Valyti rozejrzał się w koło. Stał tylko pulpit na księgi, a także biurko i krzesło przy nim. Na biurku leżał kawałek papieru, nad nim tańczyło zamaszyście bażancie pióro zwieńczone stalówką z białego złota, które co jakiś czas samo maczało się spokojnie w atramencie. Zapisywało najwyraźniej jakieś runy, których Valyti nie rozumiał. Upewniwszy się, że jego pana jeszcze nie ma, podszedł nieco bliżej do teleskopu, oglądając go z dziecięcym zaciekawieniem. Schylił się i z uśmiechem pełnym ciekawości chciał spojrzeć przez teleskop na wieczorne czyste niebo. Nagle rozległ się niski, poważny głos.
– Valyti, nie dotykaj – rozkazał głos. Valyti wyprostował się w tempie natychmiastowym i odwrócił zmieszany twarzą do Sali. W stronę, z której głos dobiegał. Zdziwienie jego było ogromne gdy okazało się, że nikogo nie ma. Takie doświadczenie sprawia, że uwzględnia się wadliwość własnych zmysłów, które zwykle wydają się nieomylnym i absolutnym narzędziem segregacji rzeczywistości.
– Mistrzu…? – zapytał nieśmiało. Nagle znikąd pojawił się starszy człowiek w długiej szacie, o siwym zaroście i rzadkich białych włosach. Wzrok miał zimny i chytry, przebiegły. Valyti zawsze miał dreszcze gdy patrzył mu prosto w oczy. Bał się tego wzroku i wyrazu twarzy. Sam nie wiedział czemu, ale było w czarodzieju coś takiego co przerażało po prostu. Mag miał na sobie czerwoną szatę z białymi wykończeniami rękawów, kołnierza i dolnej części. Palce obu rąk zdobiła ogromna ilość pierścieni i sygnetów. Valyti mógł się tylko domyślać jaką moc daje do dyspozycji użytkownika każdy z nich i czy w ogóle daje. Czarodziej nigdy nie chciał mu tego powiedzieć. Pewnie gdyby powiedział to i tak ciężko byłoby to wszystko zapamiętać i zrozumieć. W prawym ręku czarownik trzymał brunatną cienką płachtę, wyglądającą na płaszcz. Miała kaptur i kieszenie, ale dziwny kolor. Bardzo dziwny kolor. Wydawało się, że co chwilę go zmienia, a czasami nawet przybiera kilka, które zmieniają niezwykle szybko odcień, intensywność barwy, położeniem itd. Valyti zauważył, że dzieję się tylko wtedy gdy się ów płaszczem porusza.
– To dla ciebie – powiedział czarodziej wręczając swojemu słudze płaszcz. Valytiemu prawie oczy wyszły na wierzch. Rzadko dostawał coś od swojego pana.
– Panie miłościwy. Nie wiem co powiedzieć.
– Wystarczy „dziękuję” – Powiedział czarodziej uśmiechając się szczerze.
– Dziękuję wasza miłość. Wzywałeś mnie panie. Co mogę dla ciebie zrobić? – Powiedział Valyti, oglądając prezent. Teraz wydawał mu się jeszcze bardziej niezwykły.
– A właśnie. Wyruszysz w podróż do źródła Motiny. Będziesz kogoś tropił, obserwował i informował mnie na bieżąco.
– Kto to taki panie?
– Billie Dvynys, niejaki…
– Alchemik, wasza miłość. – przerwał nagle, podniecony Valyti, a czarodziej spojrzał na niego mrużąc oczy. – Aeeh… przepraszam. Przepraszam wasza miłość, że przerwałem. – wydukał zawstydzony i wyraźnie skrępowany sługa.
– Tak jak powiedziałeś – kontynuował poważnie czarodziej – alchemik Billie Dvynys jest w trakcie podróży do źródła Motiny. Prawdopodobnie znajdzie tam coś na czym mi zależy. Rozumiesz Valyti mam nadzieję?
– Oczywiście. Co to takiego panie?
– Nie musisz na razie tego wiedzieć. Nie zaprzątaj sobie także głowy pytaniem dlaczego mnie to tak bardzo interesuje. Wszystko w swoim czasie. Będę cię informował o moich planach, które powstaną na podstawie informacji jakie mi dostarczysz. To bardzo ważne. Valyti rozumiesz? – sługa oderwał wzrok od płaszczyka i pokiwał głową, oznajmiając, że zrozumiał.
– Czy to wszystko wasza miłość?
– Nie. Podróżują z nim jeszcze niejaki łowca Ramus Krankly, namiestnik Erelisa i kowalka Peleda Gale. Powinieneś na nich uważać, szczególnie na tego Krnakly’ego. Jest niebezpieczny. Płyną w górę rzeką, ale ty pojedziesz wierzchem wzdłuż rzeki. Obserwuj ich i zbieraj informacje po karczmach, targach i przystaniach. Pieniędzy ci nie zabraknie. Daję ci wolną rękę jeśli chodzi o metody zdobywania informacji. Rozumiesz?
– Tak panie. – odpowiedział pewnie, ukłoniwszy się w pas.
– Dobrze, a wiec ruszaj.
– Teraz?
– Jak najszybciej. Nie mamy dużo czasu Valyti.
– Panie?
– Słucham.
– Zakładam, że to nie jest zwykły płaszcz.
– A tak zapomniałem ci powiedzieć. Załóż to na siebie dokładnie i stań przed lustrem. – sługa zrobił jak pan kazał i ku jego zdziwieniu okazało się, że nie widzi swojego odbicia w lustrze. Na początku myślał, że zwariował, ale chaotyczne myśli rozwiał głos czarodzieja.
– To jest peleryna, która sprawia, że jest się niewidzialnym. Pilnuj tego artefaktu jak oka w głowie. Rozumiesz?
– T…ttak… tak jest wasza miłość. – odpowiedział ledwo, bo niemal zaniemówił z wrażenia.
– Valyti, pamiętaj, że mogą cię usłyszeć, poczuć i tak dalej. Jesteś tylko niewidzialny. Pamiętaj o tym i się nie zagalopuj. Rozumiesz?
– Tak jest!
– Dobrze. Powodzenia Valyti. Możesz iść.
– Jeszcze jedno panie…
– Tak?
– Informacje przesyłamy w standardowy sposób?
– Po pierwszym pianiu koguta masz być czujny. Wypatruj gołębia. Za każdym razem będę mu zmieniał opierzenie za pomocą iluzji. To wszystko.
– Dziękuję panie. – Wychodząc z komnaty zrozumiał, że pierwszy raz jego mistrz Yird Is Samone zachował się wobec niego w taki sposób. Był jakby zadumany, gdy życzył powodzenia i sprawiał wrażenie jakby martwił się o swojego sługę. Valyti zrozumiał, że wartość tej misji ma dla jego pana specyficzne znaczenie. Podchodzi do tego emocjonalnie, dlatego takie nastawienie. Valyti był doskonałym szpiegiem. Potrafił rozpoznawać nastrój, nastawienie, emocje i to co za nimi stoi. Umiał w parę sekund stworzyć sobie w głowie portret psychologiczny rozmówcy, lub obserwowanej osoby. Robił to na podstawie analizy gestów, postawy, dobieranych słów, intonacji i tak dalej. Po stworzeniu portretu psychologicznego jego inteligencja szybko znajdowała sposób perswazji, dostosowanej idealnie do danej osoby. Był zwykle cichy i nie lubił dużo mówić, ale Yird Is Samone nie raz dawał mu bezpośrednio do zrozumienia, że mógłby być z niego idealny polityk. Dopóki polityka by go nie zepsuła – dodawał sam Valyti. Władza. myślał sobie, schodząc po schodach, chyba nie mam skrupułów żeby uprawiać władzę. Bezwzględność, bogactwo i strach. Baliby się mnie, ale i ja bym się bał, że dosięgnie mnie sztylet. Z drugiej strony gdyby był to sztylet w sprawiedliwej dłoni? Ale ile sprawiedliwości jest w odebraniu życia człowiekowi, nawet temu niesprawiedliwemu? Jakiemukolwiek. Ehh… dobrze, że nie jestem politykiem. Dobrze, że nie muszę mieć takich myśli. Na stare lata zostanę kupcem. Tak kupcem! Wtedy zrobię dobry interes z własnym życiem. Uśmiechnął się i poszedł w stronę stajni. Koń już był przygotowany.
– Ach te czary… No Fegs, wierzę w ciebie. Znowu będziemy razem podróżować. – siwy wierzchowiec kiwnął łbem w tył i tupnął lewym kopytem. Zarżał radośnie. Valyti uśmiechnął się, i pogłaskał konia po szyi. Wskoczył na wierzchowca sprężystym susem i popędził go szturchając subtelnie piętami w boki. Gdy wyjechali za bramę, wszedł w galop i zniknęli obaj za odległym pagórkiem ukrytym w szarości wieczora. Nad pagórkiem przeleciał kruk. Zatoczył nad jeźdźcem dwa okręgi i poleciał w tę samą stronę, w którą misja gnała szpiega.
Od poprzedniej części nie poprawiłeś nawet zapisu dialogów. Nie widzę sensu czytać tekstu, w którym nie chciało Ci się poprawić uprzednio wytkniętych błędów.
Autor wrzuca opowiadanie w częściach. Wrzuca pierwszą część, dostaje uwagi, nic z nimi nie robi - druga część powtarza błędy. Wrzuca drugą część dwa dni po pierwszej. I po co to?
Autorze. Przeczytaj sobie to, co ludzie napisali pod pierwszą cześcią "Istoty..." i się do nich zastosuj. Usuń obie części, napisz całość, popraw i wtedy wrzuć bez podziału na części.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Popieram przedmówców.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Przepraszam za to, ale byłem przekonany, że powiadomienia o komentarzach przychodzą na maila i z tego względu nie zwróciłem nawet uwagi, na to, że już jakieś komentarze są. Co do dialogów - zrobił mi się taki dziwoląg przez kopiowanie tego tekstu do różnych edytorów. Po prostu trzeba to jeszcze raz napisać. Przepraszam, że to w sumie trochę nie poważnie wyszło. Na przyszłość się poprawię ;]