- Opowiadanie: gawik - Istota Płomieni (Rozdział I - Dzień jak co dzień)

Istota Płomieni (Rozdział I - Dzień jak co dzień)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Istota Płomieni (Rozdział I - Dzień jak co dzień)

Rozdział I

Dzień jak co dzień.

 

Kolejny dzień, zwykły, wiosenny. Pod wieloma względami taki sam dla każdego z mieszkańców miasta Vidutine. Jedni od rana modlą się o zdrowie i pokój, inni popijając czterdziestoprocentowe trunki wątpliwego pochodzenia, rozpalają leniwie piece lub paleniska kowalskie albo zabierają się za oskórowanie wcześniej upolowanego jelenia. Jeszcze inni ze wschodem słońca idą spać po nocnej warcie, a ci, którzy potrafią wykorzystać zmniejszenie się liczby i uwagi strażników próbują dorobić się grzebiąc po kieszeniach innych lub podkradając coś z kupieckich straganów. Vidutine żyje. Funkcjonuje codzienną mozaiką rutynowych czynności i obowiązków, wdychając ciężki zapach ryb, potu, przypraw oraz różnych niepotrzebnych i zużytych rzeczy walających się po ulicach. Nagle zgiełk panujący na rynku przebija szaleńczy krzyk.

– Złodziej! Łapać tego gówniarza! Ludzie! – drze się gruby kupczyna jak by mu kulasy krasnoludzkim obuchem łamano i rzuca się w dziką pogoń za jeszcze niewidzialnym pośród tłumu lepkorękim bandytą. Podniecenie ogarnia większość tłumu. Takie sytuacje są dla tych ludzi jak spektakl, rozrywka, ucieczka od tego co mało krzykliwe i owiane płaszczem moralności.

– Tam jest! Łapać Złodzieja! – triumfalnie modulowanym głosem pokrzykuje grubas ze straganu, a jego wąs, zakrywający gębę przekrzywia się w grymasie komunikującym wyczerpanie pościgiem. Pokasłuje trzymając się za gardło i sapie niczym wielki stary niedźwiedź, a jego solidnie spasiony brzuch podskakuje niczym wielka piłka. Nagle z tłumu wyłania się nie duży chłopiec i ze zwinnością szaraka umyka, rozwrzeszczanej w przypływie hormonów szczęścia, masie przechodniów. Gdy wpadł na uliczkę biegnącą w znanym mu kierunku, biegł nią jakiś czas, ściskając w rękach dwa duże jabłka i nasłuchując rynkowego gwaru, który coraz bardziej cichł, ustępując uderzeniom młota kowalskiego oraz odgłosom zażartej walki kota z psem zaraz niedaleko drzwi domu przy którym się zatrzymał. Spojrzał na zwiędnięte pelargonie, zwieńczające parapet i zapukał dwa razy w drewniane drzwi, dość mocno, tak, że aż kostki u dłoni go zabolały. Nikt nie odpowiadał. Zapukał jeszcze raz i krzyknął.

– To ja Link, otwórz Ramus, otwórz mi. – Coś huknęło, odgłos szkła rozbitego o twardą podłogę ustąpił zaraz siarczystemu przekleństwu w nieznanym cywilizowanym ludziom języku. Po tym nastąpiła krótka chwila ciszy aż wreszcie drzwi się otworzyły. Oczom chłopca ukazał się wysoki, szczupły, ale dobrze zbudowany mężczyzna z czterodniowym zarostem i krótko obciętymi, ciemnymi włosami, które wyglądały jak wioska po przejściu huraganu. Z wnętrza wydobywały się wywołujące łzawienie oczu opary alkoholu, dym tytoniowy i niewiarygodnie silny zapach stęchlizny, mogący konkurować z najstarszymi katakumbami na dzikich cmentarzyskach. Chłopiec skrzywił się.

– Mam dla ciebie jabłko. – wycedził, zastawiając przez chwilę twarz rękawem.

– Aeehh… Dzięki młody, ale nie trzeba było. – odpowiedział Ramus drapiąc się prawą ręką z tyłu głowy, a lewą poniżej pasa. – Znowu narobiłeś wokół siebie hałasu i to z samego rana. Kiedyś cię złapią i ręce odrąbią, zobaczysz. – kontynuował chrypiącym, obojętnie spokojnym głosem. Uniósł prawą rękę nad głowę chłopca i opuścił bezwładnie, ale delikatnie, po czym potargał bujną czuprynę Linka. Ten wyszczerzył zęby jakby właśnie dostał długo oczekiwaną nagrodę.

– No to chodź na ławkę. Co tam słychać? – Powiedział Ramus i skinieniem głowy wskazał starą, obdrapaną zbitkę desek.

 

Siedzieli we dwóch na paru stęchłych dechach, które ławką były chyba tylko z nazwy, w cieniu co delikatnie dawał znać o upływie czasu. Link opowiadał głośno, z uśmiechem na twarzy, plując ogromną ilością przeżutego miąższu jabłka. Niesamowite historie traktowały o tym jak to jego mama spadła ze stołka przy obiedzie, albo jak kogut sąsiadki pogonił psa żony jakiegoś nowobogackiego kupca. Ramus patrzył w linię horyzontu, widoczną u wylotu drogi z miasta, i co jakiś czas uśmiechał się serdecznie w trakcie opowieści z życia małego Linka. Nagle chłopiec zamilkł, złapał ostatni gryz i rzucił naburmuszony ogryzkiem w rynsztok.

– Idzie tutaj ten twój mądrala od eliksirów i innego gówna. – Ramus odwrócił nagle głowę w drugą stronę i to tak nagle, że dał o sobie znać zapomniany chwilowo ból spowodowany potężnym kacem. – O, Billie. – pomyślał i machnął ręką. Billie odpowiedział podobnym gestem a na jego twarzy pojawił się uśmieszek, który Ramus poznał z daleka. Znał tak doskonale ten wyraz twarzy, że poznałby go w największych ciemnościach lochów. Wstał gwałtownie z rozpadającej się ławki, po czym sztywnym, szybkim, ale stanowczym krokiem przemieścił się w stronę drzwi swojego domu. Billie zauważył, że Ramus ewidentnie przed nim ucieka i zaczął biec w jego kierunku. Dopadł nagle do drzwi, które zostały mu zatrzaśnięte tuż przed nosem.

– Ramus, co ty robisz? Możesz mi otworzyć? Cholera jasna jak tu śmierdzi.

– Nie mogę ci otworzyć.

– Dlaczego? O co ci chodzi? Chcę pogadać.

– Wiem, że chcesz pogadać. Inaczej po co byś do mnie przychodził? Wiem nawet o czym chcesz rozmawiać i nie mam na to ochoty naprawdę, nie dziś.

– Chce porozmawiać o tym jak było na twoim ostatnim zleceniu. – ciągnął spokojny, ale lekko zdziwiony.

– Tak, ty chcesz pogadać o zleceniu, tylko że nie tym moim, ostatnim, a o następnym, na które zaraz mnie wyciągniesz! Nie potrzebnie w ogóle wdaje się z tobą w rozmowę. Zawsze to się kończy tak, że mnie przekabacisz. Drażni mnie to, że zawsze mnie tak zmanipulujesz tymi swoimi sztuczkami. – Billie uśmiechnął się władczo, wyraźnie czując komplement w tym stwierdzeniu. Westchnął i podjął kontynuację rozmowy.

– To skoro i tak wiesz, że cię przekonam, to może wreszcie wyjdziesz?

– Ramus nie daj mu się! – krzyknął Link, stwierdzając, najwyraźniej dumnie, że czas przyjść przyjacielowi z pomocą. Nie lubił Billiego, zresztą… z wzajemnością.

– Idź stąd i mnie nie drażnij. – wycedził znudzony Billie. Chłopak zrobił w jego stronę dwa szybkie susy i zawinął dynamicznie prawą nogą w goleń Billiego, rzucając się do ucieczki. Billie poczerwieniał z bólu a potem posiniał ze złości. Odwrócił się w stronę uciekającego chłopca i na całe gardło zaryczał.

– Połamię ci kulasy szczylu jak cię dorwę, łeb ukręcę! – Link odwrócił się ostentacyjnie, potem znowu tyłem do Billiego, pochylił się, zsunął portki i pomachał na boki swoim gołym tyłkiem. Billie nie wytrzymał ciśnienia i rzuciła się z krzykiem w pogoń za chłopakiem, który śmiał się jak wariat. W tym momencie z domu wyszedł trochę ogarnięty Ramus.

– Co ty robisz? – zapytał zdziwiony. – Billie odwrócił się zasapany jak pies gończy. Zawstydzony, trochę się uspokoił i podszedł do Ramusa.

– Zabiję go kiedyś, przysięgam, że go zamorduję. Ramus, jak to jest możliwe, że ty się z nim kumplujesz?

– Nie wiem, lubię chłopaka, jest miły. – odpowiedział wzruszając ramionami.

– On jest miły!? Ten zasmarkany gówniarz jest miły jak…

– Dobra daj już spokój. – przerwał – Nie po to zawracasz mi dzisiaj głowę. Mów o co chodzi i miejmy to już za sobą.

 

Billie otrzepał płaszcz i spoważniał.

– Jak pewnie się domyśliłeś chcę cię prosić o pomoc w zleceniu.

– Daruj sobie już ten wstęp. Mów konkretnie.

– Chodzi o pewną jaskinie, w Szarej Puszczy, nie opodal szlaku prowadzącego do źródła Motiny. Dostałem informacje od mojego byłego profesora z Uniwersytetu, że odnaleziono tam malowidła naścienne przedstawiające rytuał odrodzenia się Phoenyxa z popiołów.

– Przecież każdy wie, że Phoenyxy, albo bardziej po ludzku feniksy odradzają się z popiołów. Każdy wie równie dobrze, że owe stworzenia wyginęły bardzo dawno o ile w ogóle istniały.

– Tak. Masz rację. Ale to nie było odrodzenie się feniksa tylko sam rytuał został tak nazwany.

– To powiedz mi wreszcie na czym on polegał bo już się gubię. – Odpowiedział znudzony Ramus grzebiąc obcasem buta w ziemi.

– Właśnie tego nikt się do tej pory nie dowiedział. Wiadomo tylko, że dotyczy to odrodzenia się człowieka. W sensie fizycznym mam nadzieję. – Wyprostował się dumnie z miną naukowca i jednoczesnym grymasem niepewności na twarzy. Ramus podjął nieudolna próbę zamaskowania ciekawości i popatrzył z pode łba na Billiego.

– I mamy to zbadać? My? Niedoszły naukowiec i najemnik? Albo sobie ze mnie żartujesz albo mi na słuch pada.

– Nie widzę innej możliwości. To znaczy, ehh… Proszę cię o pomoc bo jesteś jedyną osobą której jestem pewien. Wiem, że mnie nie zawiedziesz, a poza tym zgrany z nas duet. Nie zaprzeczysz. Wiesz Ramus, myślę, że tu może chodzić o TO.

– O przepowiednie… – rzucił Ramus, a Billie twierdząco pokiwał głową. – to się staje powoli twoją obsesją. Przeznaczenie nie istnieje, a jeżeli tak to na pewno można je zmienić. – Kontynuował wyraźnie poważny, z resztą tak samo jak jego rozmówca.

– Wiem Ramus, ale chcę o tym myśleć jako o swoim celu, rozumiesz? Chcę to wyjaśnić i zrozumieć skoro mnie to dotyczy.

– Dobra dość tego bo się popłaczę. Możesz na mnie liczyć. Daj mi tylko dwa dni na przygotowanie i możemy ruszać. Uff… Kawał drogi mamy do przejścia.

– Niestety masz tylko jeden dzień. Przepraszam ale musisz się wyrobić. Jeśli chodzi o transport to już wszystko załatwiłem. Popłyniemy barką w górę rzeki.

– Najpierw załatwiłeś wszystko, jak mówisz, a potem dopiero zapytałeś mnie o zdanie… Typowe. – Ocena Ramusa jak najbardziej trafiała w sedno.

 

Billie uśmiechnął się, skinął głową po czym odwrócił się spokojnie i z uniesioną w pożegnalnym geście ręką zaczął powoli się oddalać.

– Wyruszamy jutro koło południa. Trzymaj się. – powiedział, chowając obie ręce do kieszeni płaszcza i wbijając zadumany wzrok w wysypaną drobnymi kamieniami drogę.

 

Ramus jeszcze przez chwilę patrzył na niego zamyślony.

– No to odpocząłem – Powiedział sam do siebie i zniknął w drzwiach swojego mieszkania.

 

Po naostrzeniu miecza zwanego Erelisem, Ramus wziął się za czyszczenie pochwy, a następnie za polerowanie ostrza. Był to miecz jednoręczny z ostrzem, znajdującym się po jednej stronie lekko zakrzywionej głowni zdobionej motywem pnącza wijącego się od rękojeści po sam czubek. Trzon był obwiązana szerokim na dwa centymetry paskiem skóry, zwieńczony głowicą w kształcie głowy drapieżnego ptaka. Jelec był okrągły, zagięty delikatnie w dół po bokach. Taka budowa i konstrukcja miecza pozwalała na dokładne jego wyważenie i możliwość walki, głównie na bardzo krótki dystans, ze swobodą skomplikowanego manewrowania. Ramus nosił miecz przyczepiony do pasa z tyłu, na wysokości lędźwi, ukośnie, rękojeścią skierowaną w stronę prawej ręki. Przy lewym udzie miał dwa sztylety do rzucania i jeden potężny nóż myśliwski. Przez plecy przekładał misternie wykonany łuk refleksyjny, a zaraz nad mieczem, równolegle do niego wisiał kołczan. Całość ubioru była zwykle czarna lub brązowa włącznie z wysokimi, zapinanymi na klamry butami i płaszczem sięgającym za biodra oraz kapturem. Tak uzbrojony mógł iść wykonywać zlecenie. Zwykle używał przede wszystkim łuku, ale były sytuacje, w których znajomość sztuki fechtunku i posiadanie miecza było kwestią niezbędną.

Erelis to miecz legendarny, artefakt mający dawać nadzwyczajne zdolności. Wielu było śmiałków, którzy próbowali go zdobyć. Jedni ginęli już w drodze w skutek upadku ze skał w górach Vanagas. Inni padali ofiarą różnych stworzeń, które kryją się z dala od górskich szlaków i gościńców, uczęszczanych przez ludzi. Jeszcze inni zabijali się nawzajem w drużynach owładnięci pychą i chciwością. Następni odchodzili od zmysłów gdy natrafiali na ostateczną próbę miecza – próbę mądrości i zaufania, którą była tzw. Otchłań Przeznaczenia. Nie trudno było odnaleźć miejsce gdzie miecz był ukryty, trudno było go zdobyć. Według pradawnych legend Erelisa, jako daru od Matki Natury dla ludzi, miały strzec „słabości ludzkie”. Ludzie dawno zapomnieli z czyjego łona pochodzą. Ich serca przepełniała pycha i myśleli, że mogą zmieniać świat, podporządkowywać go sobie rozlewem krwi i niszczeniem przyrody, roślin, zwierząt i siebie nawzajem. Człowiek przestał szanować cud stworzenia i jego źródło. Stał się kataklizmem. Myślał, że jest panem życia i śmierci. Ludzką słabością stał się przede wszystkim brak pokory, wiary i zaufania. Duch Erelisa czuwał nad Otchłanią Przeznaczenia i szeptał śmiałkom, chcącym go posiąść, prawdę o destrukcyjnej ludzkiej rasie. Większość z nich nie chciała przyjąć do wiadomości swojej winy. Nie chcieli wierzyć, że są częścią machiny zniszczenia. Wirusa, który trawi nie tylko organizm, ale i samego siebie. Inni dochodzili do wniosku, że to prawda, a oni sami nie są godni posiadać Erelisa – Daru Niebios. Pewnego dnia nad urwiskiem Otchłani Przeznaczenia stanął młody łowca. Jego oczy wypełniał smutek, ale i nadzieja. W sercu płonęło gorzkie pragnienie sprawiedliwości. Powietrze drżało. Erelis promieniował całą swoją mocą. Sprawdzał śmiałka. Nagle łowca rozłożył ręce i rzucił się bezwładnie w dół urwiska. Było mu wszystko jedno. Leciał tak przez jakiś czas w ciemnościach, które nagle przemieniły się w ciepły, czysty blask. W jednej chwili z bezkresnej światłości wyłonił się ogromny świetlisty orzeł. Duch Erelisa wyrzucił ze szponów miecz. Łowca wyciągnął rękę, a gdy miecz dotknął jego dłoni nagle widzenie znikło, a łowca zorientował się, że stoi nad przepaścią ze świetlistym mieczem w ręku. Blask miecza stopniowo przygasał aż do momentu gdy przybrał jasny, metaliczny, lekko zielonkawy kolor. Ów łowca to nikt inny jak Ramus. A Erelis od tej pory służy mu wiernie mimo, że on sam do końca nie wierzy w moc miecza.

 

Następnego dnia w południe Ramus był już na przystani. Siedział na kamieniu, palił papierosa i obserwował Billiego jak targuje cenę z flisakiem. Ciężko mu to szło, ale Ramus wiedział, że kto jak kto, ale on Billiemu nie pomoże bo po prostu nie potrafi się targować w żaden sposób.

Nagle Billie zadowolony uścisnął rękę mniej zadowolonego flisaka po czym podszedł do Ramusa i powiedział.

– Dobra, zgodził się nas przetransportować do Su Inag Kalnas. Tam zatrzymamy się i uzupełnimy zapasy, a potem pójdziemy dalej szlakiem w stronę źródła.

– Mam nadzieje, że wszystko zaplanowałeś i opowiesz mi co zamierzamy.

– Tak, tylko się zapakujemy na barkę i w drodze ci wszystko przedstawię jak czarne na białym. – powiedział z uśmiechem Billie uspokajającym tonem, patrząc się Ramusowi w oczy wzrokiem pełnym wdzięczności.

 

Załadowali bagaże na krypę a flisak, żując wędzonego śledzia dał znak, że wypływają. Flisak nazywał się Rukyta Silke, jak się później okazało, a jedyna wiedza jaką posiadał i mógł się nią pochwalić to perfekcyjna znajomość Motiny.

– A mości panowie to wojaki aaa? – zagaił niezgrabnie Rukyta.

– Wolelibyśmy określenie poszukiwacze przygód. – odparł z przesadną dumą Billie, prężąc się przy tym jak chłop w obronie miedzy.

– Poszukiwacze przygód aaa? Mało to problemów w obejściu? Taka wasza mać. Mi tam wystarczą przygody jak mojej starej chędożyć się zachce. Dupę to ma wielką jak… o ze dwie takie beczki. – Flisak wskazał na drewnianą baryłkę z wędzonymi śledziami.– A śmierdzi podobnie, szczególnie…

– Może by mości pan Rukyta oszczędził nam szczegółów, jeśli łaska. – Przerwał nagle Billie, a grymas obrzydzenia przykleił mu się do twarzy. – A ty czego się głupio cieszysz? – spojrzał z pogardą na Ramusa, który tłumił śmiech w dłoniach.

– Już nie bądź taki delikatny Billie. Najpierw się targujesz a potem nie chcesz porozmawiać z przewoźnikiem, a zdaje się, że masz podobne doświadczenia z kobietami, jak by to określić… tęgimi. – Ramus zarechotał jeszcze głośniej.

 

Flisak stał z rozwartą gębą bo chyba nie zrozumiał Ramusa, a Billie poczerwieniał i zacisnął zęby. Szybko się uspokoił i zmienił temat.

– Zamknij się. Chodź na bok opowiem ci jaki jest plan. Ja i pan Ramus musimy porozmawiać mości Rukyta, pan wybaczy. – Oświadczył Billie z wymuszoną uprzejmością.

– A nie ma problemu mili panowie. Jeno nie wkładać kulasów ani łap do wody bo tu straszne paszczaki grasujo. Chyba zdrowi chcą dopłynąć aaa?

– Zdrowi, zdrowi, dziękujemy za ostrzeżenie. Jak skończymy to zapraszam panie Rukyta na gorzałkę do śledzika. Opowie pan co u małżonki i o paszczakach grasujących po Motinie. – Odpowiedział Ramus, któremu osoba mości pana Rukyty Silke wydawała się bardzo sympatycznym kompanem podróży.

– Ha. No mości panie Ramus aż przyjemnie podróżować z ludźmi co znają się na rzeczy! – krzyknął wyraźnie podniecony flisak, szczerząc skromne uzębienie.

 

Ramus i Billie usiedli na dwóch skrzynkach z przodu barki i wsparli łokcie o kolana. Billie spojrzał poważnie na Ramusa, odchrząknął i zaczął przedstawiać plan.

– Dzisiaj o zachodzie słońca powinniśmy dobić do przystani Prekybos Vartai. Tam przenocujemy i zrobimy zapasy na większą część podróży, aż do Su Inag Kalnas. Potem przez większość czasu będziemy pełnić warty i spać na zmianę na barce. Chyba, że nasz przewodnik stwierdzi niebezpieczeństwo ze strony stworzeń żyjących w wodzie. Wtedy będziemy schodzić na ląd i rozbijać obóz. – Billie upewnił się, że jak na razie wszystko jest jasne, odchrząknął i kontynuował. – Kiedy dopłyniemy do Su Inag Kalnas pożegnamy się z panem Rukytom i przenocujemy na lądzie w jakiejś karczmie. Następnie uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej szlakiem w stronę Sanktuarium Motiny. Niedługo po wejściu do Puszczy Szarej skręcimy w prawo i zejdziemy ze szlaku. Wtedy zacznie się najbardziej niebezpieczna część naszej wyprawy. Będziemy podróżować od polany do polany i zostawiać na nich ślady swojej obecności po to, żeby się nie zgubić. W pewnym momencie powinniśmy dojść do samotnej Czerwonej Skały. Tam znajdziemy wejście do jaskini. Sama jaskinia jest głęboka i ma bardzo zawiły system korytarzy. Można się w niej zgubić, ale biorąc pod uwagę twoje doświadczenie i moje umiejętności, nie powinno nam się to przytrafić. Jakieś pytania? – Billie stanowczo zakończył swój wywód i wbił wzrok w pokład barki, bawiąc się korkiem.

– Raczej wszystko wydaje mi się jasne. Na razie nie mam pytań, ale może coś mi przyjdzie do głowy na bieżąco. Nie mam po prostu teraz ochoty myśleć o mało przyjemnych sprawach. – burknął Ramus wpatrując się w linię horyzontu.

– Czy ty mnie w ogóle słuchałeś? – zapytał poirytowany Billie przeszywając poważnym spojrzeniem rozmówcę. – Skup się, to nie będzie łatwe zadanie, nie możesz bujać w obłokach. – Ciągnął dalej Billie.

– Wiem, po prostu nie miałem czasu żeby odpocząć. Wiesz, że z planowania i tak mało rzeczy mi wychodzi. W razie potrzeby będę improwizował, jak zwykle z resztą. – odpowiedział Ramus, próbując nieudolnie załagodzić sytuację.

– Dobra, niech ci będzie. Tylko trzymaj się z dala od kłopotów.

– Przecież to ty zawsze w nie wpadasz, o ile dobrze pamiętam, a ja muszę cię z nich wyciągać.

– Wpadam w nie przez ciebie i twoją samowolę. Daj już spokój. Po prostu wszystko co robisz konsultuj ze mną. – Oświadczył nieco spokojniejszym tonem Billie, po czym otworzył swoją torbę i zaczął przeliczać eliksiry.

– Masz, weź to na razie, na pewno ci się przyda. – Ramus poznał dwie fiolki eliksiru leczniczego i jedno antidotum na większość trucizn, fiolek było jednak cztery sztuki.

– A to co? Nie widziałem tego wcześniej. – Zapytał zaciekawiony, robiąc przy tym niezwykle głupią minę.

– To jest eliksir, który umożliwia widzenie w ciemności. – Odpowiedział Billie. – To moja poprawka formuły, którą można znaleźć w nic nie wartych akademickich podręcznikach. Nazwałem ją Nakties Kate. – Wyjaśnił prężąc się dumnie jak kogut.

– No to ciekawe. Zaskakujesz mnie. – odpowiedział Ramus, mimo woli zaszyfrowując komplement, który połechtał Billiego. – No panie Rukyra wypadałoby się napić co nieco! – Krzyknął Ramus w stronę flisaka wyciągając flaszkę z za pazuchy płaszcza i uśmiechając się szeroko.

– A no! Się robi mości panie Ramus. Już lecę! – Odpowiedział szybko Rukyta jakby przez cały czas czekał niecierpliwie na chwilę, która właśnie nadeszła. Dopadł do beczki ze śledziami, a Billie spojrzał na nią z obrzydzeniem. Widocznie nadal kojarzyła mu się z obrazem żony flisaka i z własnymi doświadczeniami. Rukyta wyciągnął parę śledzi i ułożył je na szmatce. Podszedł do siedzących na skrzyniach Billiego i Ramusa, złapał wiadro stojące obok, odwrócił je i usiadł przy kompanach. Resztę wieczoru przesiedzieli pijąc, jedząc i śmiejąc się z opowieści flisaka i Ramusa. Te drugie dotyczyły przede wszystkim Billiego. Gdy słońce zaczęło układać się poza linię widnokręgu można było już dostrzec światła przystani oraz zgiełk handlowego miasta Prekybos Vartai.

Koniec

Komentarze

Walczyłem z przeczytaniem tego tekstu wczoraj do północy. Próbowałem, na wszelkie sposoby: od początku, od końca, czy od środka. Nie dałem rady. Tego opowiadania nie da się w ogóle czytać. Próbujesz konstruować jakieś opisy, akcję, dynamikę, ale to... takie nijakie. Bez duszy. Pomijam zbędne zaimki, błędy w dialogach, źle stosowaną interpunkcję czy niektóre powtórzenia, bo to da się w większości przypadków poprawić. Przykro mi, ale ten kawałek tekstu jest tak jałowy, że nie przypadł mi w ogóle. Ale pisz... próbuj... Przeczytam jak się pojawi się Twój kolejny tekst. No i jeszcze jedno: Odradzam, Tobie i innym, początkującym autorom pisania powieści. Pisz krótkie opowiadania. Ogólnie: katastrofy nie ma, ale słaby trochę ten tekst. Po prostu, poprawiaj i czytaj - na głos - swoje teksty.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Pomijając już to, że prowadzisz narracje w taki sposób, iż usypia ona czytelnika, to przede wszystkim pomieszałeś czasy. Miał być eksperyment z narracją w czasie teraźniejszym? No bo tak sugeruje początek. A potem nagle mamy już czas przeszły.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nie jest dobrze. W tekście jest sporo dziwnych, niezgrabnych sformułowań czy niekoniecznie trafionych porównań.

Dialogi są zapisywane nieprawidlowo (polecam wątek ze wskazówkami dla autorów podpięty w Hyde Parku w tej kwestii, podobnie jak i w kilku innych). Brakuje dookreśleń podmiotów w pewnych miejscach (nie wystarczy napisać "powiedział", gdy jest więcej niż jedna osoba w okolicy warto dopisać, kto powiedział).

"Jakby", a nie jak by, spode, a nie z pode łba. I w kilku innych miejscach podobne potknięcia.

Jest sporo powtórzeń, w tym również zaimków oraz słowa "było". Zwracaj na to uwagę.

Cały fragment opisujący miecz, a potem jak bohater go zdobył, jest bardzo pompatyczny i nudny. I nieprzekonujący. Skoro tylko silny człowiek przezwyciężający słabości mógł zdobyć miecz, to jakim cudem dostał go ktoś, komu było po prostu wszystko jedno?...

Radzę Ci dużo czytać, sprawdzać uważnie swoje teksty i dawać je komuś do przeczytania. Nic nie pomaga tak jak opinia kogoś, kto patrzy z boku.

Ogólnie rzecz biorąc, pierwsza część nie zachęca do czytania kontynuacji, niestety. Najpierw trzeba wyszlifować warsztat, potem porywać się na dłuższe twory.

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za konstruktywne wytknięcie błędów, brakowało mi tego i teraz już wiem nad czym mam popracować.

Nowa Fantastyka