
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Krótki wstęp celem wyjaśnienia. To przydługie opowiadanie znalazłam niedawno w tych głębinach dysku, w które zapuszczam się rzadko i które zawierają rzeczy przenoszone niezmiennie ze starych komputerów na nowe. Przede wszystkim zdaję sobie sprawę z wielości jego wad. Wiem nawet, jakie to są wady. Powstanie tekstu datowane jest na jakieś 7-8 lat wstecz, w związku z tym do grona niedociągnięć należy zaliczyć miejscami licealno-lamerski humor, topornie ciosane parodiowanie i kulawe opisy, nad którymi dziś, po przeczytaniu mnóstwa książek, ubolewam, choć nawet w trakcie pisania traktowałam owo dzieło pół żartem. Wrzucać je tutaj mam zamiar głównie dlatego, że wzruszyłam się tym znaleziskiem – te czasy kiedy się miało siedemnaście lat… Ponadto do dziś jest to najdłuższa rzecz, jaką udało mi się skończyć (niestety). No i właściwie nikt tego jeszcze, poza mną nie czytał, więc zżera mnie trochę ciekawość, jak zostałoby to przyjęte.
1
Haleyn Breet miał wiele wad. Wad, które, jak częstokroć mawiał jego ojciec, uczynią mu życie niezwykle ciężkim. Według niego, główną przywarą syna była absolutna szczerość i prawdomówność, całkowicie przekreślająca mu drogę do kariery urzędnika Jego Królewskiej Mości Zlysta XXVIII, tak przez Breeta seniora wymarzonej. Kolejnymi godnymi potępienia cechami były: pracowitość i dążenie do perfekcji. Haleyn zwykł robić wszystko sam, z obawy, że ktoś inny coś zepsuje. To zaś ciągnęło za sobą całkowitą odpowiedzialność, której każdy, doskonale obyty z życiem poddany króla (a w gruncie rzeczy królowej) unikał jak się tylko dało.
Breet starszy żadnej z powyższych wad nie posiadał, co pozwalało mu cieszyć się powszechnym szacunkiem i sławą najlepszego piwosza w całej upalnej gminie Truxy. Zaś Breet junior znany był jako najbiedniejszy szewc.
Mieszkał w suterenie przy niewielkim rynku i cierpiał z braku zajęcia. Sytuacja, która jego ojca doprowadzić by mogła do stanu szczęśliwości absolutnej, na Hala działała wręcz odwrotnie. Suterena była zimna i wilgotna, klienci zjawiali się rzadko, albo wcale, Haleyn siedział więc i nudził się. Z początku wychodził na miasto, ale nie było tam nic ciekawego, a nawet jeśli było, to i tak nie miał czym zapłacić za atrakcje. Potem próbował grać z tłustym kocurem właściciela sutereny (zwanego Suterenem) w ping-ponga przy użyciu piłeczki golfowej. Zarówno kocur jak i piłeczka okazali się być całkowicie do tego niezdatni.
Haleyn zalegał z czynszem od zeszłej zimy. Suteren sam miał problemy z płaceniem podatków, ale lubił szewca i nie nasyłał na niego chudego i rozczochranego widma, zwanego komorniczką, to jest panią Vilys. Nawet, gdy pani Vilys odwiedziła go osobiście w imieniu Izby Obrachunkowej.
Zamiast tego Suteren otarł łzę i postanowił zmienić lokatora, na kogoś, kto poprowadziłby jakieś zyskowne przedsiębiorstwo…
Skutkiem tego postanowienia, w kilka dni później przed drzwiami Hala stanęli: Suteren i Sutener. Ten drugi wraz z zastępem podopiecznych.
W krótkich słowach Suteren wytłumaczył oszołomionemu Halowi, że mroczny cień pani Vilys wisi nad nim i że jest mu bardzo przykro, ale niestety nie ma innego wyboru. Następnie Sutener stwierdził, iż jego własny interes jest na pewno o wiele bardziej dochodowy i zaproponował współpracę w zamian za spłacenie długów Haleyna.
– Chyba jednak nie – rzekł Haleyn powoli, patrząc uważnie na pstrokaty tłum podopiecznych, które wbijały w niego zachłannie wzrok. Po czym spakował się, wstąpił do jednego z barów, gdzie czule pożegnał pijanego ojca i pogwizdując, opuścił Truxy, kierując się ku stolicy.
A tam ludzie żyli zupełnie innymi sprawami.
*
Król Zlyst XXVIII miał problem. A właściwie miała go jego żona. Była to kobieta pełna niesamowitego poświęcenia: nie chciała, aby jej mąż przemęczał się władaniem państwem, więc robiła to za niego. Zlyst godził się na taką sytuację, ale właściwie nietrudno to zrozumieć, porównawszy gabaryty jego z gabarytami małżonki.
Problemem była królewna. Już od osiemnastu lat żyła w wybudowanej na dziedzińcu zamkowym ogromnej sadzawce. I była całkowicie nie do odróżnienia od mieszkających tam dwustu żab.
Zaklęta została przez złośliwą wiedźmę, która wprosiła się bezczelnie na jej pierwsze urodziny i, usłyszawszy ostrą sugestię opuszczenia uroczystości, ciężko się obraziła i rzuciła urok. Czarownica była osobą zupełnie przypadkową, nie żywiła specjalnej urazy do rodziny królewskiej, a czyn swój popełniła w afekcie. Być może mogłaby nawet odczarować dziewczynkę z powrotem, ale myśl ta przyszła Radzie Królewskiej do głów po pięciu dniach ciężkiej debaty, gdy wiedźmę dawno już stracono. Przez ten czas księżniczkę bezpiecznie trzymano w osobnym naczyniu, dopóki Przewodniczący Rady nie wpadł na genialny pomysł wypuszczenia jej do sadzawki, gdzie będzie miała towarzystwo innych żab. Do tej idei odniesiono się niezwykle entuzjastycznie i natychmiast wprowadzono ją w życie, po czym równie szybko przekonano się, że nie tak łatwo będzie teraz odnaleźć córkę królewską wśród setek innych płazów.
Przez kolejne kilkanaście lat głowiono się więc, jak wybrnąć z tej przykrej sytuacji. Zlyst był załamany, królowa, delikatna kobieta, zaczęła chorować, co skończyło się dla niej tragicznie. Po jakimś czasie władca ożenił się ponownie z miłą, pełną ciepła hrabiną, która po ślubie roztyła się niesamowicie i zaprowadziła żelazne porządki w rodzaju beztroskiego szastania wyrokami śmierci na prawo i lewo, drastycznego podniesienia danin i tym podobnych rzeczy. Niemniej jednak najważniejszy problem pozostał wciąż nierozwiązany.
Dopiero nowo mianowany Mistrz Ceremonii, opierając się na dawnych legendach, zaproponował wezwać wszystkich rycerzy królestwa i kazać im całować żaby. Każdy mógł pocałować tylko jedną: jeśli przemieni się ona w księżniczkę, to znaczy, że są sobie przeznaczeni i zostaną małżeństwem. Jeżeli zaś mu się nie uda, wrzuci żabę z powrotem do sadzawki.
Mistrz Ceremonii wysoko cenił sobie przywiązanie do tradycji i komplikowania spraw. Uparł się, że pocałowane żaby należy z powrotem wrzucać do sadzawki, zamiast odstawiać jako nie-księżniczki. Stwierdził, że droga Przeznaczenia jest lepsza od drogi Eliminacji.
Królowa przyklasnęła pomysłowi i upłynęło niewiele czasu, a przed zamkiem ustawił się ogonek przepychających się nawzajem rycerzy, zwabionych puszczoną w kraj pogłoską o niewątpliwej urodzie księżniczki i połowie królestwa stanowiącej posag.
Rycerze jeden po drugim wchodzili na dziedziniec i jeden po drugim wychodzili bez niczego. W końcu ostatni opuścił miasto. Królowa była wściekła.
Wtedy Mistrz Ceremonii ponownie zagłębił się w stare opowieści i odkrył, iż znacznie skuteczniejsi od rycerzy są szewcy.
Wobec tego spędzono wszystkich szewców z miasta i kazano im całować. Skutek był dokładnie taki sam.
– Stracić ich wszystkich! – wrzeszczała królowa. – Na diabła mi tacy szewcy, którzy nawet księżniczki odczarować nie potrafią!
Zlystowi jednak zrobiło się szewców żal. W tajemnicy przed żoną unieważnił wyroki śmierci i kazał im wyjechać. Po tym akcie odwagi czuł zarówno rozpierającą go dumę, że uczynił coś dla własnych poddanych, jak i paraliżujący strach przed tym, co będzie, jeśli małżonka się dowie.
Kiedy więc Haleyn Breet przybył do miasta, nie było w nim ani śladu szewca. Wynajął niewielką izdebkę nieopodal zamku, gdzie było najtaniej, bo nikt nie chciał mieszkać tak blisko królowej i jej straży. Wywiesił nad drzwiami ogromny szyld z napisem: USŁUGI I AKCESORIA OBUWNICZE (brzmiało to dostojniej, niż zwykłe SZEWC) i zaczął czekać na klientów.
Oczywiście nie czekał długo – brak ważnego sektora usług robił swoje. Ludzie odwiedzali go tłumami, dostarczając wspaniałej i satysfakcjonującej ilości pracy. Miał tyle zleceń, że po krótkim czasie zmuszony został do wynajęcia parobków, nad którymi sprawował jednak całkowitą kontrolę. Przedsiębiorstwo rozwijało się prężnie, po jakimś czasie zakład przeniesiono na jedną z głównych arterii miasta. Haleyn Breet stał się znany.
– Szewc? – wykrzyknęła Królowa, czyniąc ruch, jakby chciała się zerwać, ale zaklinowała się w fotelu. – U nas?
Szczur, żebrak-agent, który przybył z tą wieścią, pokiwał głową.
– Więc na co czekamy? Przyprowadzić go tu natychmiast!
Hal wychowywał się na głębokiej prowincji, gdzie całe zamieszanie było mało nagłośnione. Kiedy zaś zjawił się w stolicy, ludzie mu o tym nie wspominali, z obawy, że ucieknie. Wiedział tylko, że z księżniczką jest coś nie tak, ale szczegółów nie znał i nie miał czasu się w nie zagłębiać. Dlatego też był niezmiernie zdumiony, gdy gwardia wstąpiła w jego progi i zawlekła przemocą na zamek.
Dziedziniec był ogromny i jasno oświetlony. Jego główną ozdobę stanowiła głęboka, murowana sadzawka, z której dobiegało regularne kumkanie. Wokół tłoczyło się wielu ludzi. Wytrzeszczali na niego oczy, jakby był jakimś ciekawym zwierzęciem.
Za pomocą kuksańców i poszturchiwań Hal został doprowadzony przed dwoje ludzi: wysoką, tęgą kobietę o władczym wyrazie twarzy i stanowiącego jej zupełne przeciwieństwo anemicznego mężczyznę. Od razu domyślił się, że to para królewska i, nieco oszołomiony, przyklęknął na jedno kolano.
– Jestem uczciwym człowiekiem, podatki płacę regularnie i to nie moja wina – wybełkotał mechanicznie.
– Co takiego? – zdziwiła się Królowa podejrzliwie. Przybysz nie pasował jej do stereotypu: standardowy szewc powinien być blady, rudy i obszarpany. Ten tutaj ubrany był nawet nieco lepiej niż średnio.
Hal oprzytomniał nieco.
– Wasza wysokość – zaczął – to dla mnie zaszczyt…
– Dobra, dobra – warknęła Królowa niecierpliwie. – Jesteś Haleyn Breet?
– T-tak.
– Szewc?
– Aha.
Kiwnęła głową i wyprostowała się.
– Podejdź do sadzawki – nakazała.
Obok rozległo się nieśmiałe chrząknięcie.
– Czy nie powinniśmy mu najpierw…?
– Właśnie mam zamiar to zrobić! – warknęła Królowa do męża. – Dlaczego ty mi zawsze przeszkadzasz? Nie dość, że nic się nie obchodzą sprawy państwa, to jeszcze śmiesz mi tu mieszać! Och, widzę, że znów chcesz zaprzeczyć, taak?
Król gorliwie i zgodnie z prawdą zaprzeczył temu, aby miał jakikolwiek zamiar zaprzeczać.
– A więc zaprzeczasz! – krzyknęła triumfalnie. Król zaprzeczył rozpaczliwie jeszcze raz. – Robisz to po to, by mnie zdenerwować! Ale to ci się nie uda! MNIE NIE JEST TAK ŁATWO ZDENERWOWAĆ!!!
Hal zauważył, że wszyscy powoli i taktownie odsuwają się. Wstał ostrożnie i uczynił niewielki kroczek w tył.
– Gdzie uciekasz?! – naskoczyła na niego królowa. – Tu są roztrząsane ważne problemy kraju! Do sadzawki, MIGIEM!
Haleyn doszedł do wniosku, że lepiej nie protestować. Zbliżył się śpiesznie do wody. Królowa skinęła dłonią Mistrzowi Ceremonii.
Z szeregu wyłamał się wysoki, chudy i przygarbiony człowiek z dużą głową. Pod pachą dzierżył ogromny, wściekle czerwony notes.
– Ile masz lat? – zapytał, podchodząc drobnym, ale przesadnie sprężystym kroczkiem, co sprawiało wrażenie, jakby bardziej poruszał się w pionie niż poziomie.
– Dwadzieścia.
– Stan cywilny?
– Wolny.
– Wyznanie nie gra roli, zainteresowania i hobby też możemy pominąć, „zgadzam się na przetwarzanie moich danych”… zgoda też nie gra roli, to wszystko – zamknął z trzaskiem notes i poprawił okulary. – Co widzisz za sobą?
Hal przyjrzał mu się dziwnie i odwrócił się.
– Bajoro – odparł.
– Sztuczny akwen wodny, pełniący funkcję… – zaczął Mistrz surowo, po czym urwał na dźwięk chrząknięcia Królowej.
– Więc, co jest w tym… bajorze.
– Rośliny.
– Aha. I co jeszcze?
– Dno – odpalił Hal nieco zniecierpliwiony. Szok wywołany nagłym zaciągnięciem go do tego miejsca minął. Wszyscy wytrzeszczali na niego oczy, co nie było przyjemne.
Mistrz zastanowił się chwilę.
– Ciekawa idea – przyznał w końcu, po czym otworzył notes i zapisał: Sentencja na dziś: „Każde bajoro posiada swoje własne, niepowtarzalne dno”. – Bardzo ciekawe – powtórzył z uznaniem. – Hej, co się stało?…
Haleyn obrócił się i ujrzał, że gwardziści odprowadzają Mistrza do zamku. Zbliżył się niski, czarnoskóry mężczyzna w dziwacznej czapce i naszyjniku z kości. Szewc przyglądał mu się z podejrzliwym zdumieniem. Jak zresztą każdemu nowo napotkanemu człowiekowi.
– Jestem Nadwohnym Magiem – przedstawił się mężczyzna z dziwnym akcentem. – Przephasiam za zachowanie Miścia, ale kiedyś był filozof i ma jeście dhobne, em, „naziuty”. Stheścię się. Zła wiedźma zamienić khólewna w ziaba i tsieba odczahować. Ona w wodzie. Wyjmuj jedna ziaba i całuj. Jak thafiś na khólewna, jesteś mąś. A jak nie – tu wykonał dłonią wymowny gest w okolicy szyi.
– A jak nie to…? – zapytał Hal, gdyż miał nadzieję, że chyba mu się przywidziało.
Nadworny Mag cierpliwie i starannie powtórzył gest.
Hal spojrzał ze zgrozą na sadzawkę. Siedziały w niej dziesiątki, a może nawet setki żab. Łaziły po brzegu, siedziały na dnie, wylegiwały się na rozłożystych nenufarach. On ma spośród nich wybrać tę jedną, która jest księżniczką?
Przecież to niemożliwe.
– Ale one są identyczne! – powiedział, uważnie ważąc ton na spokojny.
– I co z tego?
Hal odniósł wrażenie, że wszelki protest z jego strony spotkałby się z głęboką dezaprobatą. Królowa wyglądała na osobę, dla której jeden poddany mniej nie stanowi żadnej różnicy. Jeśli przypadkiem ktoś nie potrafi czegoś wykonać, to należy usunąć go ze społeczeństwa jako absolutnie bezwartościowego. Mówiąc ściślej: jeżeli Hal nie odczaruje księżniczki, jest to głównie jego problem. Stary kat się ucieszy, spragnieni ciekawego widowiska ludzie też.
Taka królewna powinna być ładna. W bajkach dostawało się razem z nią pół królestwa. I zawsze odczarowywał ją biedny szewczyk. Co prawda Hal ostatnio nie był wcale taki biedny, ale cóż…
Życie to nie bajka.
O połowie królestwa też jakoś nie było mowy.
A może trafi?…
Wolno obszedł sadzawkę dookoła, przyglądając się uważnie żabom. Wszystkie wyglądały tak samo: małe i szare.
Nigdy jej nie znajdzie.
Musi strzelać.
Ludzie obserwowali go w napięciu. Kilka dam dworu nie wytrzymało psychicznie i zemdlało. Reszta nie spuszczała wzroku z jego twarzy, a chwilę później z ręki, gdy ostrożnie zanurzał ją w wodzie.
Hal nie patrzył, którą żabę chwyta. Zdał się na przypadek.
Z kilku miejsc rozległy się nieśmiałe brawa, natychmiast stłumione gestem królowej. Na razie jeszcze nie było się z czego cieszyć.
Haleyn ostrożnie postawił żabę na szerokim skraju sadzawki. Patrzyła na niego żółtymi oczami, przechylając łebek.
Schylił się i pocałował.
Coś błysnęło, żaba zaczęła skrzeczeć. Hal cofnął się, uderzyło go jasne światło, a mała postać płaza zaczęła rosnąć i rosnąć…
Aż w końcu pojawiła się przed nim niska, pulchna dziewczyna o bardzo bladej cerze oraz twarzy pokrytej wągrami i trądzikiem. Miała ciemne, wodniste oczy pozbawione rzęs, kartoflowaty nos oraz nieciekawe, spękane i pokryte opryszczką wargi. Długie do kolan, lecz rzadkie, tłuste włosy nieokreślonego koloru spływały jej na ramiona, osłaniając postać.
Hal patrzał na nią, przysięgając sobie, że nigdy nie uwierzy w bajki. Królewna była po prostu brzydka. Pierwszą rzeczą, jaka przyszła mu na myśl było, czy koniecznie musi się z nią żenić. Następnie z rozrzewnieniem wspomniał opalone, zgrabne dziewczęta z Truxy.
Zza ludzi wyskoczył chudy Mistrz Ceremonii, dzierżąc jakieś prześcieradło, które narzucił królewnie na ramiona. Wtedy ona odwróciła się do niego. Mistrz poprawił wiecznie opadające binokle, po czym zamarł nieruchomo z wpółotwartymi ustami.
Kolejne damy dworu osłabły. Królowa na przemian to bladła, to robiła się niebezpiecznie czerwona. Jej małżonek gryzł nerwowo resztki paznokci. Mag przyglądał się wszystkiemu z niepewnym wyrazem twarzy. Czegoś takiego nikt się nie spodziewał. I, rzecz jasna, należało jak najszybciej wskazać winnego.
Z tym akurat nie było najmniejszego problemu.
– To przez ciebie!!! – wrzasnęła królowa, wskazując oskarżycielsko palcem na Hala.
– Przeze mnie? – powtórzył ze zdumieniem.
– A przez kogo? Musiałeś coś zepsuć!!!
– Ale…
– Nie zaprzeczaj! Trzeba ją było inaczej pocałować!!!
– Ale…
– Mnie pytasz, jak?! A co, czy ja tu jestem od całowania księżniczek?!
Hal powstrzymał się od uwagi, że całowanie księżniczek jakoś dotąd nie wchodziło w zakres jego kompetencji.
– Nic na to nie poradzę – powiedział żałośnie, ale i odrobinę buńczucznie.
Nadworny Mag zręcznie podsunął Królowej krzesło. Zdrowo trzasnęło, gdy usiadła. Hal zastanawiał się, co z nim teraz zrobią. W końcu księżniczkę znalazł i odczarował, więc powiesić go nie mogą. Z drugiej strony, jeśli chodzi o sam efekt…
Przez myśl przemknęła mu poważna obawa, iż zostanie zmuszony do małżeństwa…
Królewna przetoczyła uważnym wzrokiem po całym dziedzińcu, po czym odezwała się ochrypłym, szorstkim głosem:
– Czy jestem odczarowana?
– Ta-ak – stęknął Mistrz Ceremonii, ciągle będący w szoku.
– I on mnie odczarował? – tłusty palec z niewielkim skrawkiem krzywego paznokcia wycelował w Haleyna.
– Aha…
– Dlaczego się na mnie tak gapicie? – spytała potępiająco. – Nigdy nie widzieliście człowieka?
Mistrz Ceremonii stał najbliżej księżniczki. Wzdrygnął się lekko.
– Ależ nic z tych rzeczy – wybełkotał. – Ale… pewnie waszej książęcej jejmości zimno…
– A dlaczego one zemdlały? – zainteresowała się, poprawiając prześcieradło i ruchem podwójnego podbródka wskazała damy dworu.
– One są… pod wrażeniem waszej wysokości – jęknął Mistrz, jakby nie było, zgodnie z prawdą. – Straż! Proszę odprowadzić jej wysokość, królewnę Arion do jej komnaty!
Straże wyjątkowo prędko spełniły to polecenie. Po wyjściu księżniczki na dziedzińcu wybuchła nieopisana wrzawa. Hal stał nieruchomo na swoim miejscu z bardzo nieprzyjemnym uczuciem w żołądku. Nie wiedział jeszcze, że owo nieprzyjemne uczucie będzie go w przyszłości prześladować wiele razy.
Królowa skinęła na niego powoli i złowieszczo.
– A więc zrobiłeś to – wycedziła. – Odczarowałeś ją. PRZESTAŃ OBGRYZAĆ PAZNOKCIE!!!
Hal aż podskoczył. Król Zlyst również, po czym natychmiast wyjął palce z ust.
– Jesteś zdziecinniały! – król pokiwał śpiesznie głową.
Ofuknąwszy męża i rzuciwszy mu serię pełnych dezaprobaty spojrzeń, władczyni zwróciła się ponownie do Hala.
– A więc witaj, przyszły zięciu – westchnęła ciężko. – Oto w tej wielkiej chwili rozpoczyna się okres twego narzeczeństwa z naszą córką, Arion. Cieszymy się bardzo i mamy nadzieję, że ty również się cieszysz. Uroczysty ślub odbędzie się za dwa tygodnie. Arion, rzecz jasna, otrzyma posag, jednak to na twoich barkach będzie spoczywał obowiązek wykarmienia żony, ewentualnych dzieci i tak dalej. Nie pozwolę, aby przedstawiciel niższego stanu miał się NAM – tu król Zlyst poruszył się niespokojnie – wtrącać do władzy. Możesz chodzić po całym zamku kiedy tylko chcesz, posiłki będziesz jadł z nami, bo w końcu będziesz należeć do rodziny – widać było, iż królowej słowa te przychodzą z wielką trudnością. – Otrzymasz własną komnatę. To na razie wszystko. Dziękujemy. Straże, odprowadzić go!
Hal chciał jeszcze coś powiedzieć. Właściwie to miał nawet dość dużo do powiedzenia, ale ciężkie ręce gwardzistów już spadły mu na ramiona i sprawnie obróciwszy go o sto osiemdziesiąt stopni, zawlekły do zamku.
/ c. d. n. /
Jak widać po braku komentarzy, skutecznie zniechęciłeś wszystkich potencjalnych czytelników do przeczytania twojego tekstu. Ja właściwie do powiedzenia mam dwie rzeczy. Najpierw ta miła: Nie jest tak źle, jak zarzekasz się we wstępie. Rzeczywiście czasem jest to trochę rozwlekłe, czasem przewidywalne, ale generalnie da się przeczytać z przyjemnością i czasem nawet uśmiechnąć.
Rzecz druga, niemiła: Jeśli doskonale zdajesz sobie sprawę z wad tekstu i oświadczasz, że był pisany ładnych kilka lat temu, po cóż w ogóle publikujesz go tutaj? Jaki sens ma publikowanie na portalu literackim czegoś, o czym sam piszesz, że nie jest szczytem twoich możliwości? Jeśli sam widzisz w tekście błędy dlaczego sądzisz, że czytelnik ich nie zauważy?
Niestety, w tym miejscu nie ma miejsca na nostalgię i melancholię.