- Opowiadanie: mamut01 - Wstręt w rodzinie Roebucków

Wstręt w rodzinie Roebucków

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wstręt w rodzinie Roebucków

Strzał przeciął nocne powietrze, na moment ogłuszając padającego właśnie w panice na ziemię Marka. Rozległo się głośne plaśnięcie, gdy omotany we własny płaszcz szeryf upadł całym ciałem wprost w kałużę zimnego błota.

 

– Nie strzelać! Nie strzelaj, idioto! – wrzasnął, wypluwając przy okazji z ust mokrą glebę.

 

Drugiego strzału nie było, natomiast w stróżówce, skąd padł wcześniejszy, rozpoczęła się prawdziwa krzątanina. Po chwili światło reflektora skąpało leżącego na wznak, umorusanego urzędnika oślepiającym blaskiem. Marko zacisnął powieki.

 

– Zabierz to światło, tępa pało! – ryknął, wstając chwiejnym krokiem. – to ja, Marko!

 

Początkowo odzewu nie było i w jednej krótkiej, przerażającej chwili Marko pomyślał, że już po nim, że stróż tylko po to go oświetlił, aby ułatwić sobie kolejny strzał. Minęło kilka długich, ciągnących się w nieskończoność sekund.

 

– Szeryfie? – zapytał wystraszony, chłopięcy jeszcze, głos – Wujku szeryfie, to pan?

 

– Ślepy jesteś?! – odwrzasnął nie na żarty wściekły mężczyzna – A może potrzebujesz drugiego reflektora?

 

Tym razem nie trzeba było długo czekać. Światło przygasło, na tyle, aby wciąż ułatwić szeryfowi znalezienie dalszej drogi.

 

Marko otrzepał się z błota, chłonąc jeszcze po nieprzyjemnym incydencie, po czym ruszył przed siebie, pomagając sobie drewnianym pałąkiem. Przez ulewne deszcze, jakie o tej porze roku panują w okolicach, zwykła podróż do wieżyczki strażniczej stanowiła niemałą wyprawę.

 

Wkrótce brudna, zmęczona zjawa – uchodząca w tych stronach za miejskiego szeryfa – stanęła w progu wieży.

 

– Sejmitku? – zawołał szeryf, jeszcze trochę gniewnie.

 

Młody, wysoki i nad wyraz umięśniony chłopak o wystraszonych niebieskich oczach zbiegał właśnie po schodach. Prawą dłoń trzymał opartą o kaburę pistoletu. Gdy zobaczył Marka, stojącego w pełnym braku okazałości w drzwiach, opartego o powyginany kawałek drewna, jakby się zawahał.

 

– Sejmitku… – zaczął szeryf, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio się spotkaliśmy, to prawda. Ale żebyś własnego wujaszka nie poznawał…

 

Sejmitek zaś patrzył się nieobecnym wzrokiem. Jego pierś odziana w wyświechtany mundur stróża podnosiła się i opadała urywanym rytmem.

 

– Sejmitku? – Marko popatrzył na siostrzeńca z niedowierzaniem. Na czole młodzieńca wystąpiły kropelki potu – Czy coś się stało? – odczekał chwilę. – Czy coś jest nie tak? – ponowił pytanie.

 

Stróż otworzył i zamknął usta, mrugnął oczami. Po chwili cisnął pistolet o ścianę, klapnął ciężko na schody i zaczął płakać. Dokładnie taka reakcja, jakiej mógłby się po nim spodziewać Marko.

 

Marko wszedł na schody i usiadł obok. Przyciągnął siostrzeńca do siebie ojcowskim gestem, choć dość niechętnie, pozwalając mu wypłakać się na ramię. Trwało to dość długo.

 

– Wybacz, wujku. – wysapał Sejmitek, gdy uspokoił się na tyle, aby zacząć mówić. – Po prostu ten skurwiel morderca jest na wolności, a ja… – przerwał – a ja tkwię tu w tej stróżówce sam jak palec od 3 dni. – pokręcił głową, otrząsając się zupełnie.

 

Marko podał siostrzeńcowi rękę i razem zaczęli wspinać się po schodach. Szeryf wskazał ręką porzuconą broń.

 

– Zostawisz to tak? – uniósł brwi.

 

Sejmitek wzdrygnął się, jakby po kręgosłupie przebiegł mu chrząszcz.

 

– Racja wujku. A – a – ale i tak jest pusty. – spuścił wzrok, gotów przyjąć naganę.

 

– Zszedłeś ze stróżówki z pustym pistoletem? – zapytał, niedowierzając własnym uszom Marko. Co za głupota. – zaraz wybuchnął śmiechem – Niezgorszy z ciebie stróż wyrósł, Sejmitku. – skwitował kpiąco.

 

Czerwony jak burak młodzieniaszek biegiem wrócił po broń i wskoczył po schodach z powrotem.

 

Stróżówka nie była wysoka, lecz mającemu już ponad pięćdziesiąt wiosen na karku Markowi zdawała się być wielka jak wieżowiec. Stawy w kolanach skrzypiały w jego uszach bardziej niż spróchniałe schody, a chora ręka zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Spojrzał się wymownie na siostrzeńca swoimi zimnymi oczyma, lecz ten jakby nigdy nic wspinał się dalej obok niego. Od czasu do czasu przystawał i czekał ze spiętymi mięśniami pleców, jakby miał Markowi za złe, iż ten tak się guzdrze.

 

Na szczycie wieżyczki była drabina prowadząca na taras widokowy, kryty szpiczastym dachem. Sejmitek najwyraźniej niespecjalnie przejmował się utrzymywaniem porządku na służbie. Wszędzie bajzel – porozrzucane graty, ubrania, strzelba ciśnięta bezceremonialnie w kąt, poznaczone odciskami butów posłanie. Nie takiego zapamiętał siostrzeńca Marko.

 

– Podać ci coś do picia, wujku? – zapytał Sejmitek, otwierając ukrytą pod zwałami posłania skrzynkę. – Whisky? – zamachał butelką ciemnego płynu.

 

Szeryf pokręcił z uśmiechem głową. Nagle jego twarz przeciął grymas bólu, pulsującego od gnijącej, rannej kończyny, pozbawiając go na chwilę zmysłów.

 

W zamroczeniu nie zauważył, jak Sejmitek sadza go na drewnianym krześle i przykrywa kocem.

 

– Gin… – wycharczał, wywracając gałki oczne do tyłu.

 

I już czuł jak gorzki, mocny alkohol spływa mu w dół gardła i po brodzie, parząc niemiłosiernie zadrapania po wcześniejszym upadku. Odkaszlnął i splunął na ziemię.

 

Gdy uspokoił oddech na tyle, aby otrzeć łzy z oczu i rozejrzeć się po okolicy, ujrzał Sejmitka, leżącego na wznak naprzeciwko niego, rozpartego na workach z prowiantem. Palił skręta, a jego powieki na przemian to rozwierały się szeroko, to zamykały prawie całkowicie. Butelka ginu, wypita w połowie, stała smętnie obok, ponury obserwator dwóch zrujnowanych dusz.

 

– Sejmitku… – zaczął Marko. – siostrzeniec nie usłyszał. – Sejmitku!

 

Stróż otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na wuja mętnym wzrokiem. Oczy mu się uspokoiły, lecz kącik ust drgał spazmatycznie.

 

– Tak?

 

– Co się z ciebie porobiło, młodzieńcze. – szeryf pokręcił głową z niedowierzaniem, w jego źrenicach odbił się odblaskiem żal.

 

– Słucham? – wydusił z siebie tylko zaczerwieniony strażnik.

 

– Nic, nic. – westchnął urzędnik, zamyślając się głęboko, jak by tu całą sprawę rozegrać.

 

Młodziak zauważył jego zamyślenie. Palce rąk zaczęły mu drgać.

 

– Heh, wujku… – zaczął niezręcznie. – Może i teraz nie robię najlepszego wrażenia, ale to tylko przez sprawę z tym przestępcą. – wzdrygnął się słysząc w oddali jakieś krzyki – Wszyscy siedzą bezpiecznie za murami miasta, a mnie wysłali samego na tą skutwioną

 

wieżę. – łzy napłynęły mu do oczu.

 

– Przestań się mazgaić. – skwitował jego wybuch Marko. – Sam się wcześniej zgłosiłeś jako ochotnik do stróżowania, chociaż tyle razy ci mówiłem, jak niebezpieczna potrafi być ta praca. – obserwował wciąż siostrzeńca – badawczo, lecz już dyskretniej.

 

Ten jakby się uspokoił. Rozsiadł się wygodnie i zamyślił.

 

– W zasadzie masz rację, wujku. – powiedział po dłuższym namyśle. – Po co nawet morderca miałby zbliżać się do stróżówki. – roześmiał się sztucznie, desperacko szukając akceptacji. Marko również się uśmiechnął, jak najuprzejmiej potrafił.

 

Całe szczęście, że boli mnie ręka, pomyślał. Gdyby nie grymasy bólu, pojawiające się raz po raz na jego twarzy, o wiele widoczniejsza byłaby pogarda i żal, jakie malowały się na obliczu szeryfa. I to jest mój siostrzeniec, mruknął do siebie w duchu.

 

– Niech no tylko dorwą tego ścierwojada. – ciągnął rozochocony młodzieniec. – Na stryczku zawiśnie jeszcze przed następną zimą, jestem pewien.

 

– Spokojnie, Sejmitku. Nie gadaj tak głośno, bo go jeszcze przepłoszysz. – zażartował ponuro szeryf.

 

– Ale złapiecie go? – zapytał stróż. – Prawda, wujku?

 

– To nie jest takie pewne jakby wam, młodym, się wydawało. – zmierzył młodszego mężczyznę spojrzeniem.

 

Elizo, coś ty urodziła? Co ja wychowałem? Pociągnął długi łyk palącego ginu i rozkaszlał się na dobre.

 

Sejmitek zaś na dobre dał ponieść się emocjom, wziął strzelbę i mierząc nią w okoliczne brzozy, wykrzykiwał:

 

– Z racji mocy nadanej mi przez Urząd Bezpieczeństwa Stanowego, ja Sejmitek, skazuję cię. – przerwał i napił się bursztynowej cieczy – PODŁY CHUJU! – ryknął na całą polanę, zaś Marko przymknął oczy z zażenowania. – na śmieeerć. – beknął. – przez rozstrzelanie.

 

I wypalił.

 

Serce Marka stanęło w miejscu. Na moment zapomniał nawet o bolącej, gnijącej kończynie. Okoliczne ptaki poderwały się do lotu.

 

Marko wstał i nie mówiąc więcej wyrwał Sejmitkowi broń z rąk, po czym trzasnął go mocno kolbą w czoło. Chłopak zamachał rękoma, próbując się obronić, więc Marko walnął go raz jeszcze, tym razem w nogi, podcinając młodzieńca. Stróż z łoskotem padł plecami na podłogę tarasu. Butelka poszybowała w kąt, oblewając podłogę swoją zawartością.

 

Marko stał jak wryty nad pełzającym po ziemi Sejmitkiem, ciężko dysząc. Ręka paliła żywym ogniem. Spojrzał na leżącą pewnie w jego dłoniach strzelbę. Bez słowa wymierzył lufę w zwiniętego teraz w pozycji embrionalnej siostrzeńca.

 

Świat zatrzymał się w miejscu, obserwując konfrontację. Sejmitek nawet nie zauważył zagrożenia, trzymając się kurczowo za czoło i złorzecząc pod nosem.

 

Lecz już po kilku sekundach, zdających się Markowi wiecznością, było po wszystkim. Marko zdjął palec z cyngla i odetchnął, trochę głośniej niż zamierzał.

 

Sejmitek wstał i zataczając się spróbował oddać cios z powrotem. Nie podejrzewał, że o mały włos nie został właśnie zamordowany przez własnego wuja. Marko jeszcze raz odetchnął z ulgą i spokojnie usunął się pięści stróża z drogi. Ten, przeważony własnym ciężarem, po raz kolejny rozpłaszczył się na podłodze, tym razem na brzuchu.

 

Próbując powstrzymać buzującą w nim wściekłość, urzędnik chwycił Sejmitka za poły kurty i rzucił z powrotem na worki.

 

– Opamiętaj się, idioto! – ryknął, patrząc mu prosto w skonfundowane, rozbiegane oczy, niby u wariata – Mogłeś kogoś zabić!

 

Sejmitek wierzgnął, po czym potulnie rozłożył się na pakunkach. Marko powoli, nie odwracając się plecami do siostrzeńca, podniósł butelkę i zdecydowanym rzutem cisnął w dal. Strażnik patrzał tylko za nią tęsknym wzrokiem.

 

– To tyle jeśli chodzi o picie na służbie – mruknął, nienawidząc siebie za to, co będzie musiał zrobić – Twoja matka jest tobą bardzo rozczarowana, Sejmitku. – wypluwał z siebie słowa jak oślizgłe robaki.

 

Młody zerknął na niego ponuro spod opuchlizny na czole.

 

– Moja matka nic o mnie nie wie. – stwierdził butnie, zaraz jednak jakby się opamiętał – Wujku, coś ty mi zrobił – skrzywił się, dotykając rany na głowie. Krew ciekła mu obficie po twarzy.

 

Marko rzucił mu chustę.

 

– Proszę. Przykro mi – stwierdził sucho – Trzeba było się normalnie zachowywać. Masz szczęście, że to byłem ja, a nie Rodryk z Piątego Patrolu. Temu nie starczyłoby cię po prostu unieszkodliwić.

 

– Rodryk to pizda. – orzekł światle Sejmitek, niezwykle dumny, jak to mają w zwyczaju młodzi chłopcy, że umie już używać plugawego języka.

 

– Hmmm? – Marko dostrzegł szansę oddalenia swojego obowiązku i wbrew sobie ją wykorzystał – A czemuż to tak twierdzisz?

 

– Bo tak jest – stróż wspinał się na wyżyny erudycji. – Z chłopakami sądzimy, że jajec pewnie nie ma, a może jest po prostu eunuchem. Ani razu go żeśmy nie widzieli u Panny Poe– dostrzegł zażenowane spojrzenie szeryfa – No jak to wujku? To wujek nigdy nie?

 

Marko pożałował rozpoczęcia tej rozmowy. Im dłużej dyskutował ze swoim pijanym siostrzeńcem, tym większy czuł zawód i żal. I tym bardziej wściekał się w duchu na swoje obowiązki.

 

– Sierżant Rodryk jest jednym z naszych najbardziej sumiennych oficerów. – uciął krótko – Nigdy się na nim nie zawiodłem i uważam, że jakbyście wszyscy bardziej się na nim wzorowali, nie doszłoby do ostatniej tragedii.

 

Twarz Sejmitka jakby się ścięła. Jego nozdrza poruszyły się, wyrażając niezadowolenie. Zupełnie jak u świni, przyszło na myśl Markowi. Teraz żałował, że nie skorzystał z okazji i nie zastrzelił strażnika wcześniej.

 

– Rodryk nie ma jaj, aby dorwać zabójcę Meggie A. – stwierdził Sejmitek. – Jest zbyt delikatny.

 

– Tak, Sejmitku. A właśnie tego potrzeba przy badaniu tak delikatnej sprawy jak mord na prostytutce i jej kochanku dokonany przez jednego z nas. – Marko postanowił dokładniej wybadać teren, po którym stąpał.

 

Sejmitek zmierzył Marka zimnym spojrzeniem, jakby nie swoim. Szeryf zamarł w miejscu.

 

– W zasadzie jak daleko posunęło się śledztwo od ostatniego miesiąca? – jego głos nabierał chłodu, alkohol szybko z niego wyparowywał. Był badawczy, zdecydowanie za bardzo.

 

– No tak. W końcu od tamtego zdarzenia siedzisz zabarykadowany w wieży strażniczej. – przerwał i wziął głęboki oddech – To dlatego zgłosiłeś się ponownie do służby na warcie? – przerwał, widząc minę siostrzeńca – Ze strachu? – wycedził powoli.

 

– Nie wiem o co ci chodzi. – odparował niezdarnie stróż. – Moje referencje są wystarczająco dobre, abym mógł odseparować się od sprawy, która mnie nie interesuje.

 

– Na pewno kompletnie nie interesuje, mój drogi młodzieńcze? – słowa kapały z jego rozdętych ust jak trujący, lepki miód. – To nieodpowiedzialnie jak na strażnika z tak dobrymi „referencjami” – postanowił zadać pierwszy cios – Nawet jeśli połowa z nich została sfałszowana przez twoją cudowną matkę.

 

Sejmitek wstał gwałtownie. I usiadł, znacznie wolniej, widząc wymierzoną w niego nonszalancko strzelbę.

 

– Wujku… – strach rozgościł się w jego oczach na całego, tańcząc odbłyskami po skurczonej źrenicy. – Co ty… Wujaszku…

 

Marko zdławił szloch pnący mu się w górę krtani jak robak.

 

– Przepraszam Sejmitku. – odłożył strzelbę na bok, ale wciąż w zasięgu ręki. Sejmitek zauważył ten środek ostrożności i zatrząsł się. – Mówiąc szczerze, mój drogi siostrzeńcze – starał się być jak najbardziej opanowany – śledztwo idzie całkiem dobrze. Bardzo dobrze, prawdę mówiąc. Mamy go już praktycznie w zasięgu strzału.

 

– Czyli niebawem cały ten koszmar się skończy, prawda wuju? – głos drżał mu jak galareta, a oczy zerkały niespokojnie na strzelbę. Mimowolnie zaczął czuć podejrzenia, a dłoń wędrowała mu powoli w kierunku kabury, w której ukryty był rzekomo „nienaładowany” pistolet.

 

– W zasadzie mam pytanie, mój młody siostrzeńcze. – Marko wpatrywał się, doskonale świadom, co Sejmitek zamierza, lecz w ogóle nie mając pojęcia, jak sam się z tej sytuacji wywinie. Do diabła, co za błąd! – zaklął w duchu. Nie trzeba było tego tak długo przeciągać! Był wściekły, i na siebie, i na Sejmitka, a już zwłaszcza na tę żmiję Elizę.

 

– Słucham, wujku?

 

– Skoro mówisz, że sprawa panienki Maggie cię kompletnie nie interesuje, czemu tak wypytywałeś wszystkich gońców, jakich do ciebie przysyłano z prowiantem i wodą? – pytanie rozbrzmiało w ciszy jak wystrzał. Marko oczekiwał w napięciu odpowiedzi, nie wiedział w końcu jeszcze, jak postąpić ze swoim siostrzeńcem.

 

– Ach… – Sejmitek był zmieszany. – Wybacz wujku, ja… – głos mu się łamał.

 

– Tak? – spytał najspokojniej jak umiał szeryf.

 

– No dobra, dobra! – Sejmitek nie patrzył na groźną twarz Marka. – Przyznaję, interesowała mnie ta sprawa. Gerald był moim najlepszym przyjacielem! – wykrzyknął w nagłym uniesieniu – Bałem się! – przerwał i charknął – Że… że zabójca przyjdzie też po mnie! – patrzył teraz wprost na zimną twarz Marka, jego chłopięce oczy szukały znów akceptacji. – Dlatego uciekłem na wieżę! I dlatego mnie to tak interesowało.

 

Marko splunął na posadzkę. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli się, jak starcza ślina płynie po nierównej podłodze. Równocześnie obydwaj spojrzeli się po sobie. Rozbiegane, młode, idealnie niebieskie oczy Sejmitka przeciw starym, znużonym, bezwzględnym szarym oczom szeryfa.

 

– Nie powinieneś był się tak tą sprawą interesować, mój głupi, biedny siostrzeńcze. – ich oddechy zmieszały się w dziwny koncert. Chrapliwe, pokasłujące rzężenie Marka przeciw szybkiemu, urywanemu w nerwach oddechowi stróża. – To był bardzo poważny błąd. Ale czy powinienem się dziwić? – roześmiał się obłąkańczo – Wszyscy jesteście równie głupi, cały komisariat śliniących się, bezwartościowych, rozpuszczonych…

 

– Dość! – ryknął Sejmitek. Zgarbił się, przyjmując bojową postawę. I tym bardzie upodabniając się wyglądem do głupiego bawołu. Ponownie wykonał popisowy numer z nozdrzami.

 

– … marzących tylko o następnej dupie w którą moglibyście wsadzić swoje już i tak brudne kutasy. – splunął znowu, tym razem swojemu siostrzeńcowi w twarz. Wydzielina zmieszała się z w pół zaschniętą krwią na czole Sejmitka. – Tyle jesteś wart, drogi siostrzeńcze.

 

Sejmitek ryknął i pochylając głowę, zapomniał całkiem o pistolecie. Ruszył na wuja bykiem.

 

Marko uniósł do oczu strzelbę, lecz było za późno. Sejmitek rzucił się na niego i powalił starego, niedołężnego szeryfa na ziemię. Marko wrzasnął, gdy upadł na chorą rękę. Zacisnął zęby i zaczął okładać zdrową kończyną leżącego na nim stróża po głowie i boku.

 

Sejmitek był jednak jak byk, ledwo westchnął, czując celne, wyćwiczone uderzenia, które pozostawiłyby innych zwijających się z bólu na podłodze.

 

Marko poczuł strach. Czyżbym posunął się za daleko?, pomyślał ze zgrozą. Nie! Nie teraz! Nie tak!

 

Sejmitek chwycił go żelaznymi pięściami za płaszcz i uniósł jak piórko, nieomal nad głowę, planując najwyraźniej cisnąć szeryfem niczym workiem przez balustradę tarasu. Marko zaczął się rzucać, desperacko poszukując ratunku. Sejmitek zachwiał się jednak, a urzędnik wylądował, rycząc z bólu, tuż pod ścianką. W locie uderzył zgniłą, bezwładną ręką o drewno – i zamroczyło go z bólu.

 

Sejmitek patrzył na starca, skulonego bezradnie w cieniu barierki. Odsapnął, po czym zarechotał. Chichotał jak dziecko, stojąc nad Markiem, próbującym usilnie odzyskać panowanie nad sobą. Czuł tryumf, taki sam jak wtedy, gdy z twarzy pięknej Maggie, okolonej jego muskularną ręką spływały kolory. Jak wtedy, gdy Gerald, pływając w kałuży własnej krwi błagał go, aby zostawił ją w spokoju.

 

– Ona należy do mnie! – ryczał wtedy Sejmitek. – Mnieeee!

 

– Z.. Zostaw ją! – charczał Gerald, łzy mieszały się na jego bezradnym obliczu z krwią. Nic ci nie zrobiła! Zabij mnie! Mnieee!

 

– Zdradziliście mnie oboje! – oddawał się wtedy swojemu szałowi. – Oboje zapłacicie! Nikt nie będzie odbierał mi mojej własności! – Maggie straciła już wszystkie barwy z twarzy. – Nikt – dodał, prawie że delikatnie, na chwilę, nim wypuścił jej martwe ciało na ziemię, tuż przed Geraldem.

 

Był tak opętany, że nawet nie poczuł, jak nagle lżej zrobiło mu się nieopodal pasa.

 

Otrząsnął się. Musiał uciekać. Wieża nie wystarczyła, aby ukryć jego działania. Dobrze, że jednak nie zastrzeliłem go od razu, pomyślał. Lecz najpierw…

 

Uniósł Marka do góry, aby widzieć jego twarz, jak będzie go zrzucał z wieży. Ten jednak się uśmiechał. Sejmitek ze zgrozą poczuł jak miękkiego podbrzusza dotyka mu zimna stal lufy jego własnego pistoletu.

 

W jednej chwili stał się znowu potulnym siostrzeńcem. Postawił Marka delikatnie na ziemi.

 

– Odsuń się – wycedził szeryf.

 

– No co ty wujku? – oczy Sejmitka zrobiły się wielkie jak monety. – Wujku?! – Zaczął płakać – Wujku, ty chyba nie?! Nie mnie, wujku, nie mnie!

 

– Zamknij się, ścierwo. – wysyczał Marko. – Stul swój gadzi pysk, bo ci go rozwalę – przystawił rozdygotanemu stróżowi broń do ust. – Ten zabulgotał panicznie w odpowiedzi. – Oszczędź mi jęków. Domyślenie się Twojej winy było prostsze niż swoim małym móżdżkiem umiałbyś sobie wyobrazić. – Mówił z pogardą, lecz po policzkach ciekły mu łzy.

 

Przez ich zasłonę, oczyma wyobraźni, widział siostrzeńca takiego, jakim kiedyś był – widział małego chłopca w za dużym uniformie straży, radośnie tulącego do piersi jakieś małe zwierzątko. Pamiętał, jaki był dla nich dobry. Dom Elizy był zawsze pełen zwierzaków.

 

Co się stało? – pytał sam siebie. W czym popełniłem błąd – pytanie, jakiego żaden rodzic ani opiekun nie chcieliby sobie nigdy musieć zadać.

 

Patrzył na kreaturę pod nim i nienawidził tego, co musiał teraz zrobić.

 

Chciał go zabić, zakopać, zmazać tego potwora z powierzchni ziemi. Nie tylko dlatego, że na to zasługiwał. Nie, poczucie sprawiedliwości miało tu najmniejsze znaczenie. Pragnął rozpaczliwie pociągnąć za spust, aby zabić to, co pożarło jego siostrzeńca. Aby ocalić pamięć o małym chłopcu, tak lubiącym małe zwierzątka.

 

Ale nie mógł. Dusząc szloch, powiedział urywanym głosem:

 

– Gdyby to zależało ode mnie, gdybym tylko mógł… – lekko oparł palec na spuście. Sejmitek zadygotał ze strachu. – ale masz szczęście, gnido.

 

Rzucił na ziemię plik dokumentów. Gdy wyjmował zmięty plik zza pazuchy, miał wrażenie jakby papier palił mu dłoń.

 

Ty głupia suko, Elizo. Nie rozumiał, jak może na coś takiego pozwalać. Nie możesz narażać na szwank honoru rodziny, tak mówili. Chyba reputacji, prychnął w duchu szeryf. Bo z honorem nie miało to nic wspólnego. Po raz pierwszy czuł wstyd, że jest członkiem Roebucków. I wiedział, patrząc na szalone, dzikie oczy Sejmitka, że tym razem już nigdy nie wybaczy Elizie. Jej syn czy nie.

 

Odsunął się, po czym wskazał mordercy papiery.

 

– Twoja matka wyżej ceni swój majątek niż sprawiedliwość.

 

Strażnik spojrzał się na Marka, zadygotał, po czym zwierzęcym, wystraszonym ruchem capnął plik. Marko myślał, że zwymiotuje, widząc malujące się na jego twarzy zwycięstwo.

 

– Zostajesz przeniesiony do komendy policyjnej w Bradestown. Mam nadzieję że zeżrą cię wilki, zanim tam dotrzesz.

 

Sejmitek zachichotał i byłby się roześmiał Markowi prosto w oczy, gdyby nie potężny cios w twarz. Klapnął na podłogę, mnąc w dłoniach papiery, wciąż z uśmiechem na ustach, mimo krwi zalewającej mu oczy.

 

– Wiesz wujaszku? – szczerzył się podle i tępo. – Mówiłem, że czeka mnie wielka kariera, prawda? Mamusia nie da ci mnie skrzywdzić, prawda? Za dużo od niej zależy, co?

 

Urzędnik przymknął oczy. Nie miał już więcej łez.

 

– Wypierdalaj. – wycharczał słabym głosem. Nie było go stać już na nic innego. – I nie wracaj więcej.

 

Sejmitek, milcząc, wstał powoli, otarł krew, po czym otworzył klapę w podłodze i zaczął schodzić na dół.

 

– Wyśle ci pocztówkę, wujaszku! – zarechotał.

 

Marko patrzył, oszołomiony, na oddalającą się po schodach sylwetkę. Ostatnia szansa, pomyślał, wbrew wszystkiemu. Mógłby jeszcze ocalić wspomnienie. Wystarczyłoby mocniejsze pchnięcie, a morderca, będący kiedyś młodym Sejmikiem poszybowałby w dół wieży.

 

Trzymał się kurczowo swojego zamiaru aż do końca.

 

Aż usłyszał, jak Sejmitek, rechocząc, otwiera drzwi stróżówki i wybiega na wolność. Niczym wściekłe zwierzę, któremu jakiś idiota otworzył klatkę.

Koniec

Komentarze

Przykro mi, ale to jest absolutnie niezjadliwe. Pomijam fakt, że brak tu fantastyki. Błąd na błędzie i błędem pogania, zły zapis dialogów. Do tego porównania, przy których nie wiadomo - śmiać się, czy płakać.

Niestety, nic dobrego nie mogę napisać, choć rzadko mi się to zdarza. 

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Kilka razy przewija się motyw bolącej, chorej, gnijącej ręki szeryfa. Wyjaśnienia --- ani słowa. Gnicie = gangrena = wysoka gorączka, praktycznie unieruchamiająca człowieka fizycznie i psychicznie.  

W jakim świecie osadzone są wydarzenia? Nie wyłapałem informacji, tak istotnej dla zrozumienia sensu strażowania na wieży. Jednej jedynej poza murami miasta, bo ani słowa o innych.  

Nie ratuje tekstu nawet motyw, na którym został oparty.  

Resztę napisała bemik.

no większego chłamu to na tym portalu od dawna nie widziałem; wstyd!

hehehe, ale ze mje mąciwoda

Za trzecim razem udało mi się dotrzeć do końca. Nie wiem tylko po co. To opowiadanie jest bardzo kiepskie.

Słabo. Gnijąca ręka jest absurdalna.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka