
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Księżyc był tak jasny i bliski, że miałem ochotę oderwać go od gwieździstego sufitu świata i schować do kieszeni. Ciemne rumieńce, zdobiące jego srebrzyste policzki mogły zawstydzić niejednego amatora namiętnej obserwacji nocnego nieboskłonu. Tego dnia, oblicze naszego naturalnego satelity stanowiło kwintesencję słowa pełnia.
Wracałem wtedy z pracy, maszerując nieśpiesznie tonącą we mgle ulicą Sienkiewicza. Oblepione mgielnym dymkiem ściany starych budynków, emanowały bardzo osobliwą aurą tajemniczości. Nie będę ukrywał, że lubię takie klimaty.
Północna część Katowic stanowi niemały labirynt uliczek otoczonych z obydwu stron wiekowymi kamienicami. To tutaj bije najstarsze serce miasta. W tej części znajduje się najwięcej budowli silnie związanych z jego barwną historią. Spacerując po tych ulicach, w noce podobne do tej, którą tutaj wspominam, można odbyć coś na kształt mentalnej podróży w czasie. Oczywiście trzeba mieć ku temu odpowiednie predyspozycje, a tych akurat, matka natura mi nie poskąpiła.
Niech was więc nie dziwi, że tego wieczora mijałem wysokie bramy, słabo oświetlane gazowymi latarniami stojącymi przy brukowanych ulicach. W oknach mieszkań widziałem ludzkie cienie, rzucane na ściany przez migoczące światło domowych świec, których ciepła poświata stanowiła przeciwieństwo dla otulającej mnie chłodem, ulicznej mgły. Szedłem powoli, ciesząc się smakiem tego wyimaginowanego, ale i słodkiego okruchu historii.
W sumie to nie wiem dlaczego moje myśli oscylują w takich chwilach wokół porównań z wiktoriańskim Londynem? Gdyby przyjrzeć się temu nieco dokładniej, to można jednak dojść do wniosku, iż topografia niektórych części Katowic, przybarwiona odpowiednią nutą fantazji, może przynosić obraz takiego właśnie miejskiego stereotypu. Wydaje mi się, że wygląd dziewiętnastowiecznych miast, jest nam najlepiej znany z zakotwiczonych w popkulturze przedstawień tej sławnej, angielskiej metropolii. Sherlock Holmes, Dorian Gray, Sweeney Todd, Dracula, Kuba Rozpruwacz…
Uciekam w dygresje. Wybaczcie.
Już wracam do swojej opowieści.
Szedłem więc spokojnie wspomnianą ulicą Sienkiewicza, rozkoszując się przy tym niewyczerpanymi możliwościami mojej rozbuchanej fantazji. Celem owego spaceru był przystanek autobusowy, mieszczący się jakieś dziesięć minut drogi od miejsca, w którym wtedy się znajdowałem. Szedłem spokojnie. Metr mijał za metrem. Krok sunął za krokiem.
Spokój wędrówki nie opuszczał mnie aż do momentu, w którym ogarniającą zewsząd ciszę przerwał dziwny chrobot dochodzący z ciemnej bramy, mieszczącej się po mojej prawicy. W jednej chwili czar lat minionych zniknął, ustępując miejsca bardziej przyziemnym odczuciom. Mówiąc prosto – poczułem pieroński strach. Stałem przez chwile w miejscu, gapiąc się w ciemną paszczę bramy, doszukując się przy tym źródła dziwnego dźwięku.
Na końcu mrocznej czeluści znajdował się niewielki, lekko zamglony placyk, otoczony wysokim murem. Charakterystyczna dla architektury tej części Polski – czerwona cegła, spokojnie przyjmowała na siebie srebrzysty blask księżyca.
Zrobiłem dwa głębokie wdechy i pchany ciekawością już miałem wejść w głębiny bramy, gdy po wspomnianym murze przemknęło coś bardzo, hmm… osobliwego. W tym ułamku sekundy potrzebnym na szybki zwrot i wrzucenie najszybszego biegu, który znany jest każdemu mieszkańcowi pełnych dresiarzy blokowisk, zdążyłem co nieco zauważyć. Po nierównej ceglanej ścianie prześliznął się smukły, czarny niczym smoła cień. Przypominał człowieka, lecz był przy tym długi jak uliczna latarnia. Czubek owego cienia, jeśli można się tak wyrazić, wieńczyło coś na kształt smukłego cylindra. Niestety tylko tyle zdążyłem zauważyć. Uwierzcie mi jednak, że jeśli Kuba Rozpruwacz istniał naprawdę, to tamtej nocy w centrum Katowic, najprawdopodobniej ujrzałem jego zjawę.
***
Nigdy nie podejrzewałem siebie o tak wysoce rozwinięte umiejętności biegacza. Czas, w którym znalazłem się na przystanku Katowice – Mickiewicza, zadziwiłby niejednego szkolnego wuefistę, który miał przyjemność oceniać moje fizyczne postępy. Oczywiście furczałem jak stara lokomotywa, ale i tak byłem pełen podziwu dla samego siebie. Forma jest – pomyślałem, hamując z trudem upraszającą się o powrót kolację.
Oddychałem. Było dobrze.
Po opanowaniu sapania, postanowiłem zająć się nerwami. Drżącą jeszcze dłonią, sięgnąłem do kieszeni spodni po papierosy. Wyjąłem z paczki aromatyzowanego tytoniem fajkowym peta, powąchałem go rozkoszując się charakterystycznym zapaszkiem, a następnie z ogromnym namaszczeniem ulokowałem filtr między wargami. Słodkawa aura dodała mi otuchy. Zapaliłem i zaciągnąłem się porządnie. Niestety zamiast błogiego spokoju przyszedł nagły, duszący kaszel. Dym mocno gryzł nadwyrężone ostrym sprintem płuca. Nic więc dziwnego, że przyczyna mych natychmiastowych mąk bezzwłocznie znalazła się w pobliskim koszu na śmieci. Tego wieczora podziękowałem sobie za relaksujące palonko. Usiadłem pod wiatą przystanku; z plecaka wyjąłem wodę mineralną i wolno dozowałem sobie niewielkie łyki. Było coraz lepiej.
Autobus numer siedem miał nadjechać za około pięć minut. Dzięki niemu można się dostać z Katowic bezpośrednio do Zabrza, mojego rodzinnego miasta. To w nim wynajmowałem wtedy swoje pierwsze mieszkanie – niewielką klitkę w starej robotniczej kamienicy – mój mały kroczek w dorosłe życie. Powinienem w tym miejscu ponarzekać trochę na brak szans dla młodych, na bezrobocie i inne takie tam. Zaniecham tego jednak i gładko przejdę dalej.
Siedziałem więc pod wiatą katowickiego przystanku, dochodząc przy tym do siebie i czekając na mój wybawicielski środek transportu. Księżyc, o którego walorach wspominałem trochę wcześniej, zaczął ukrywać się powoli za ciemnymi, niezwiastującymi niczego dobrego chmurami. Nic więc dziwnego, że po kilku chwilach otaczający mnie przystankowy pleksiglas, zaczął przyjmować uderzenia spadających z nieba kropel. Natura przygotowywała swój kolejny koncert. Spokojne preludium w mgnieniu oka nabrało tempa i po kilku chwilach pogodowa orkiestra zaczęła grać na całego.
Serie kropel bijących w przystankową wiatę, ubarwione akompaniamentem basowych grzmotów sprawiały, że ta ciasna zabrzańska klitka zwana przeze mnie domem, jawiła mi się wtedy w wyobraźni jako prywatny, emanujący słonecznym ciepłem pałac. Tkwiłem tak w tej wyimaginowanej budowli aż do czasu, w którym nie pojawił się mój mechaniczny wybawiciel – autobus numer siedem.
Jednym susem pokonałem odległość między krawężnikiem a schodami pojazdu. Jego obskurne wnętrze, oświetlone słabym żółtawym światłem łapczywie połknęło moją szczupłą postać. Usadowiłem się wygodnie na tylnych siedzeniach, wyjąłem z plecaka książkę i spokojnie czekałem na odjazd.
Deszcz spływał strumieniami po autobusowych szybach. Uliczne studzienki szybko zaczęły odmawiać przyjmowania nadmiaru wody. Oślepiające błyskawice co jakiś czas rozjaśniały mroki górnośląskiej nocy. Mnie jednak słabo to interesowało. Jedną nogą byłem już w domu. Niestety tylko jedną. Ponadto, biorąc pod uwagę dalszy rozwój wydarzeń, najprawdopodobniej była to noga lewa, ta powszechnie uznawana za pechową.
***
Uroki górnośląskich ulic stanowią niemałą atrakcję dla każdego pasażera komunikacji miejskiej. Ogrom dziur zdobiących uliczny asfalt powoduje, iż podróż autobusem przypomina przejażdżkę dyliżansem. Obcowanie z dobrociami oferowanymi przez literaturę, wymaga niemałej wprawy i cierpliwości od czytelnika znajdującego się we wnętrzu takiego pojazdu. Całe szczęście, że zaliczam się tego odpowiednio wyszkolonego grona.
Czytałem Poego. Zacząłem właśnie jedno ze swoich ulubionych opowiadanek, które Bolesław Leśmian przetłumaczył jako Maska Śmierci Szkarłatnej.
Świat za szybami autobusu przestał dla mnie istnieć. Wędrowałem teraz po siedmiu komnatach tętniącej życiem warowni księcia Prospero. Wyczekiwałem przy tym bicia sławnego hebanowego zegara, zwiastującego nieuchronne nadejście śmiercionośnej szkarłatnej zjawy.
To opowiadanie Poego jest bardzo krótkie, dlatego też dotarcie do sceny finałowej nie zajęło mi wiele czasu. Kończyłem właśnie przedostatni akapit, kiedy autobus zatrzymał się nagle i wyrwał mnie z literackiej przygody. Drzwi pootwierały się z trzaskiem. Pojazd zatrzymał się na przystanku umiejscowionym mniej więcej w połowie mojej trasy. Nie wiem jednak dlaczego, gdyż żaden zbłąkany pasażer nie zaszczycił jego wnętrza swoją obecnością. W dalszym ciągu byłem jedynym podróżnym zasiadającym w tym rozklekotanym wehikule.
Postój trwał krótką chwilę. Zauważyłem w lusterku umieszczonym w kabinie kierowcy, że siedzi on spokojnie i patrzy przed siebie jak zahipnotyzowany. Wreszcie ocknął się z tego dziwnego snu na jawie i rozejrzał się nerwowo. Pokiwał dziwacznie głową, a następnie zamknął drzwi i ruszyliśmy dalej.
Wróciłem do ostatnich akapitów opowiadania. Poe kończy je takimi słowami:
Rozpoznano wówczas obecność Śmierci Szkarłatnej. Przyszła jako złodziej nocny. I wszyscy biesiadnicy – jeden po drugim – padli w komnatach hulaszczych, skropionych rosą krwawego chrztu, i każdy skonał w rozpaczliwych odruchach swego upadku.
I życie w zegarze hebanowym …
– …zamarło wraz życiem ostatniego z tych wesołych chwatów. I żary trójnogów wygasły. I ciemność, i Ruina, i Śmierć Szkarłatna rozpostarły wszędy swą władzę nieograniczoną. – Słowa ostatniego akapitu dokończył stojący przy mnie mężczyzna. Nie wiem czy to ostatnie słowo jest dobrym określeniem osobnika, który wyrósł przede mną jak spod ziemi.
– Edgar Allan Poe, genialny pisarz – znowu usłyszałem cierpki głos.
Nieznajomy był strasznie wysoki i chudy, a koloryt jego cery przywodził na myśl zszarzałą kredę. Miał na sobie… czarny surdut zdobiony srebrnymi guzikami, w dłoni natomiast dzierżył drewnianą laskę, której główka przedstawiała chromowane oblicze żmii. Na głowie nosił wysoki cylinder nieomal dotykający autobusowego sufitu.
Byłem zszokowany i sparaliżowany. Przecież nie spotyka się zbyt często dalekiego kuzyna Maxa Schrecka; a już na pewno nie spotyka się dalekiego kuzyna Maxa Schrecka w jego najsławniejszej, upiornej stylizacji.
Ów relikt filmowego, niemieckiego ekspresjonizmu taksował mnie swoimi przekrwionymi, świdrującymi oczami. Ja natomiast nie potrafiłem wydusić żadnego słowa. Nie pomyślcie sobie, iż był to wynik onieśmielenia. Po prostu w momencie, w którym usłyszałem jego głos, poczułem, że tracę panowanie nad swoim ciałem. Jak się pewnie domyślacie taki obrót spraw był wynikiem działań tego bladego osobnika. Fakt, że mam skrępowane gardło nie przeszkadzał mu wcale w prowadzeniu swojego monologu.
– Pozwolę sobie zaprosić panicza na małą wycieczkę. Dojedziemy tym dziwacznym wehikułem do Hindenburga, a tam odbędziemy jeszcze niewielki spacerek. Chciałbym pochwalić się pewnym drobiazgiem, który dla czytelnika Poego, będzie nie lada przeżyciem. Atoli nie podejmę żadnych kroków bez wcześniejszej zgody szanownego panicza. – Tutaj popatrzył na mnie, jakby czegoś wyczekując.
Choć wszystkimi siłami, zarówno fizycznymi jak i mentalnymi, chciałem się sprzeciwić, moja głowa skinęła kilka razy przytakująco.
– Poczytam to sobie jako wystarczającą odpowiedź. – Uśmiech, który przyozdobił jego twarz spowodował, że po moich plecach przemaszerował niewielki oddział mrówek faraona. Chciałem przełknąć ślinę, lecz moje gardło było nadal skrępowane jakąś dziwną siłą. Przeklinałem w duchu swój los. Do moich przerażonych oczu napłynęło trochę łez.
Autobus sunął dalej wśród ciężkich deszczowych kropel.
***
Zabrze – Goethego, tak nazywał się ostatni przystanek naszej trasy. Wysiadłem z autobusu sterowany wolą mojego nowego przewodnika. Deszcz zelżał, jednak w oddali nadal dało się słyszeć grzmoty, przeplatane błyskami wyładowań atmosferycznych.
Szliśmy nieśpiesznie ulicami mojego rodzinnego miasta. Nieznajomy zatrzymywał się co jakiś czas, wskazując mi długim, krzywym paluchem na stare kamienice. Wspominał przy tym, że pamięta bardzo dobrze narodziny „Hindenburga”. To dziwne ale w jego chrobotliwym głosie można było wyczuć – nie wiem czy to odpowiednie stwierdzenie – delikatną nutę nostalgii. Nie przekonało mnie to jednak wcale do jego osoby. Wyłączając chwile, w których wspominał „stare dobre czasy”, biła od niego aura czegoś, co Poe nazwałby zapewne zatrważającą grozą.
Dwadzieścia minut spaceru doprowadziło nas na ulicę Żeromskiego. Tam weszliśmy w jedną z bram starej kamienicy. Mój przewodnik stanął przy ceglanej ścianie i za pomocą swej wężowej laski wykonał jakiś niezrozumiały znak. Następnie naparł delikatnie na mur. Dało się słyszeć lekki chrzęst i ściana ustąpiła pod naporem, odsłaniając ciemny korytarzyk biegnący ukośnie w dół. Blady osobnik pstryknął pacami. Niewielki tunel rozświetlił się blaskiem świec przymocowanych po bokach ścian.
Nieznajomy zaprosił mnie teatralnym gestem do środka. Moje nogi ruszyły mimo woli.
Korytarz nie był długi i już po kilku chwilach znaleźliśmy się w przestronnym pomieszczeniu, które przez wzgląd na swą wielkość, trudno byłoby nazwać piwnicą. Już na samym początku uderzyła mnie ogromna ilość drewnianych regałów wypełnionych po brzegi książkami. Ponadto w jedną ze ścian wbudowany był kominek. Tlący się w nim ogień oblewał migoczącym światłem dwa stojące nieopodal fotele. Między nimi ustawiono okrągły stolik wspierany na drewnianej nodze. Z prawej strony tej przytulnej oazy leżała duża czarna skrzynia o prostokątnej podstawie.
– Witam w moim skromnym lokum – odezwał się mężczyzna. – Proszę wybaczyć mi ten niewielki bałagan, moja służba… hmm… odeszła bardzo dawno temu. Panicz się rozgości.
Kolejny raz to samo. Wbrew całej swojej woli oklapłem na jednym z foteli. Tymczasem nieznajomy zniknął za jednym z regałów, tylko po to by wrócić po chwili z jakąś starą, niewielkich rozmiarów książką.
– Niech panicz rzuci okiem. Edgar Allan Poe, Tales, z 1845 roku. Oryginał szanowny paniczu.
Będę bardzo szczery i powiem, że mało mnie to interesowało. Wiedziałem, że wie o tym mój ciemiężca, lecz widocznie mu to nie przeszkadzało, gdyż nadal odgrywał swój żałosny teatrzyk.
– Wiesz paniczu, miałem przyjemność odwiedzić grób Poego w Baltimore. Fantastyczne przeżycie. Niemal czułem jego obecność. Całą noc spędziłem nad mogiłą mistrza, zaczytując się w tej niewielkiej książeczce – wskazał bladą dłonią na Tales.
– W swym długim… życiu – jego usta wykrzywiły się w uśmiechu odsłaniającym białe szpiczaste kły – przeczytałem bardzo wiele książek i muszę stwierdzić, iż pan Poe, zajmuje poczesne miejsce na mej osobistej liście. Ale dosyć już opowiadania! Pewnie panicza zanudzam swoimi wywodami. Czas goni, świt już blisko. Proszę nie mieć mi tego za złe ale przyprowadzając szanownego panicza do swojego lokum, obnosiłem się z zamiarem odebrania mu życia. Skromnością nie zgrzeszę stwierdzając, iż będzie panicz ciekawym eksponatem w mym nieco innym rankingu.
Jego długie i kościste palce dotknęły mojego policzka. Poczułem straszny chłód. Spojrzał na mnie jeszcze jeden raz, po czym otworzył szeroko usta. Kły błyszczały odbijanym światłem kominka. Już traciłem nadzieję, że cała ta szopka skończy się inaczej niż ją zaplanowano. Na szczęście tak nie było.
Nadeszło wybawienie.
Stało się kilka rzeczy jednocześnie. Upiór spojrzał nagle w stronę wejścia; pomieszczenie rozbłysło sztucznymi światłami latarek; usłyszałem strzał.
W następnej chwili patrzyłem już na zdziwioną minę nieznajomego. Z jego piersi wystawał długi srebrny kołek.
– Tttty… – nie zdążył już niczego dodać. Jego blade oblicze pokryło się porcelanowym blaskiem. Przez krótką chwilę stała przede mną szklista figura „Maxa Schrecka”. Następnie rozsypała się po podłodze gradem drobinek.
Udało się w ostatniej chwili.
Strach doszczętnie mnie sparaliżował. Nawet nie wiem kiedy znalazł się przy mnie porucznik Darski. Sprawdził czy wszystko jest w porządku, po czym sięgnął po zestaw słuchawkowy.
– Młody jest cały. Zeszczał się w spodnie, ale poza tym wygląda okey.
***
Jestem Wam winien wyjaśnienia.
Mam na imię Michał i skończyłem studia kulturoznawcze na Uniwersytecie. Z przykrością muszę stwierdzić, iż w czasach, w których odbierałem dyplom, rynek pracy wykazywał brak tendencji do zapotrzebowania na osoby z moim wykształceniem. Imałem się różnych zajęć. Niektóre były zbieżne z moim kierunkiem studiów: bileter w teatrze, sprzedawca w salonie prasowym; inne już nieco bardziej odbiegały od wyuczonego profilu: rozwoziciel pizzy, pracownik stacji paliw.
Przyszedł w końcu czas, w którym udało mi się spełnić dziecięce marzenia niejednego mężczyzny. Zostałem policjantem!
W krótkim czasie po ukończeniu szkoleń nadarzyła się okazja do wykorzystania wiedzy zdobytej na studiach. Otóż upomniał się o mnie oddział do zadań nadnaturalnych. Tak wiem, śmiesznie brzmi. Niemniej musiano powołać coś takiego w Katowicach. O występowaniu na tym terenie wampirów, wilkołaków i innych takich szkarad nie muszę chyba nikogo przekonywać. Jeśli nie dajecie wiary, to zapraszam nocą do Katowic, Gliwic czy Bytomia. Pospacerujcie sobie bocznymi ulicami. Jeśli wrócicie cało do domu, to najprawdopodobniej w waszych żyłach płynie śmierdząca krew.
Przejdę jednak do wyjaśnień.
Otóż, tym razem pojawił się na Górnym Śląsku przypadek krwiopijcy-kolekcjonera. Taki… hmm… odpowiednik seryjnego mordercy tyle, że w wampirzej skórze.
Pierwszą ofiarą okazał się Sienkiewicz. Był nim student polonistyki. Znaleziono biedaka w rowie z pierwszym tomem Trylogii na piersi i bez kropelki krwi w żyłach. Później przyszedł czas na Kraszewskiego, Mickiewicza a nawet Iwaszkiewicza. Byli też młodsi pisarze, na przykład taki Lem, jak na ironię znaleziony został w okolicy planetarium. Z zagranicznych mistrzów pamiętam Prousta, Tomasza Manna, ale i Conan Doyle'a. Oczywiście było tego trochę więcej.
Bibliofil, bo tak nazwano tego drania, był systematyczny i dyskretny. Jednak tak jak w większości wcześniejszych przypadków zgubił go błąd wynikający ze zbyt wielkiego obżarstwa, jeśli mogę się tak wyrazić. W końcu zauważono pewien schemat. Ofiary znajdowano na trasie linii autobusowych łączących Katowice z Zabrzem.
I tutaj ja wkroczyłem do akcji. Jak łatwo wywnioskować stałem się przynętą. Coś tam wiem o książkach, więc w opinii przełożonych idealnie pasowałem do tej roli.
Co wieczór jeździłem jednym z trzech wytypowanych w toku śledztwa autobusów. W moim przypadku była to linia numer siedem. I tak dalej, i tak dalej…
Resztę opowieści już znacie, gdyż wyłożyłem ją wam tutaj z najdrobniejszymi szczegółami.
Wiem, że aż niesie się na język jakaś ironiczna puenta o wykształceniu i pracy. Pozwólcie jednak, że kolejny raz daruję sobie subiektywne uwagi na takie tematy. Jeśli macie ochotę, to spuentujcie sami moją krótką opowieść.
Teraz wybaczcie ale muszę wracać do pracy. Od tygodnia zajmujemy się następną sprawą. W okolicach górnośląskich kin notorycznie odnajdujemy szczątki ludzkich ciał. Miałem wykłady z filmu, więc chyba szykuje się dla mnie nowa robota.
Jak na mnie trochę przydługi początek. Choć kiedy skończyłam, zrozumiałam, po co. Ale i tak bym skróciła znacznie.
Klimatyczne i nastrojowe - ujęło mnie.
Błędów specjalnych nie wychwyciłam, choć się nie starałam.
A - zakończenie mnie zaskoczyło.
Wrażenie jak najbardziej pozytywne!
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
bardzo obszernym wnętrzu pomieszczenia, ---> zawartość masła w maśle na tyle wysoka, by można było prosić Autora o zmianę na, dla przykładu, >w obszernym pomieszczeniu<. A jeszcze lepiej: w przestronnym.
słuchawkę z mikrofonem. ---> dziwne połączenie funkcji, wykluczające jednoczesne słuchanie i mówienie do mikrofonu.
słabo oświetlane gazowymi latarniami, stojącymi na brukowanych ulicach. ---> hmm, we wszystkich znanych mi przypadkach latarnie stoją na chodnikach, na pasie pomiędzy jezdnią a chodnikiem, a nie bezpośrednio na jezdni. Wszak wybrukowany pas stanowi jezdnię...
Przecinkologia. Słabawo z nią.
========================
Trochę dziwna sprawa, ale, pomimo tematyki, pomimo obecności wampira, opowiadanie podobało mi się. Chyba to kwestia stylu. Wymaga on dopracowania, bo jest chwilami, rzekłbym: nierówny, ale generalnie nieźle dobrany do treści.
Dziękuję za dobre rady. Dokonam poprawek w tekście. Natomiast jeżeli chodzi o przecinki, to zawsze miałem z nimi problem...
Pozdrawiam
Gromadzisz te przymiotniki tak, że Żeromski byłby z ciebie dumny.
Nie podoba mi się mieszanie stylów w twoim wykonaniu.
Fabularnie - nic ciekawego. Po prostu przyzwoite opowiadanie.
Ponadto nie ma tu pod dostatkiem czaru, rozpusty i wybryków.
Opowiadanie, które z pewnością nie zapadnie mi w pamięć.
Domyślam się, że Autor starał się, by tekst był lekki i dowcipny, ale mnie rozrywki nie dostarczył. Miejscami wręcz irytująca była nadmierna kwiecistość zdań. Nie znaczy to, że opowiadanie jest źle napisane. Chcę tylko powiedzieć, że to nie moja bajka.
Lekturę utrudnia także mnogość przeróżnych usterek i małych błędów. Wielkich, na szczęście, nie zauważyłam.
„…migoczące światło domowych świec…” –– Co to są domowe świece?
„Szedłem spokojnie. Metr mijał za metrem”. –– To nie metry mijały, to idący je pokonywał.
„Stałem przez chwile w miejscu…” –– Literówka.
„prześliznął się smukły, czarny (…) na kształt smukłego cylindra.” –– Może w ostatnim zdaniu: …na kształt wysokiego cylindra.
„Tkwiłem tak w tej wyimaginowanej budowli aż do czasu, w którym nie pojawił się mój mechaniczny wybawiciel – autobus numer siedem”. –– Ja napisałabym: …do czasu, w którym pojawił się…
„Usadowiłem się wygodnie na tylnych siedzeniach…” –– Na ilu siedzeniach jednocześnie, sadowi się jeden pasażer? ;-) Proponuję: Usadowiłem się wygodnie na tylnym siedzeniu…
„Obcowanie z dobrociami oferowanymi przez literaturę…” –– Ja napisałabym: Obcowanie z dobrodziejstwami/przyjemnościami oferowanymi przez literaturę…
„…zamknął drzwi i ruszyliśmy dalej”. –– Skoro autobus ruszył, to jest oczywiste, że w dalszą drogę. Wystarczy: …zamknął drzwi i ruszyliśmy.
„Poe kończy je takimi słowami:” –– Jeśli po dwukropku zamieszczasz cytat, winieneś ująć go w cudzysłów.
„…spowodował, że po moich plecach przemaszerował niewielki oddział mrówek faraona. Chciałem przełknąć ślinę, lecz moje gardło było nadal skrępowane jakąś dziwną siłą. Przeklinałem w duchu swój los. Do moich przerażonych oczu napłynęło trochę łez”. –– Nadmiar zaimków. Wiemy, że opowiadasz o sobie. Jest tak w całym opowiadaniu.
„…wskazując mi długim, krzywym paluchem na stare kamienice”. –– Ja napisałabym: …wskazując długim, krzywym paluchem stare kamienice.
„Niewielki tunel rozświetlił się blaskiem świec przymocowanych po bokach ścian”. –– Uważam, że ściana, będąc płaszczyzną, nie ma boków. Świece, prawdopodobnie tkwiły w kinkietach, na obu ścianach tunelu.
„Tlący się w nim ogień oblewał migoczącym światłem…” –– Moim zdaniem, tlący się, czyli palący się bez płomienia, nie daje żadnego światła.
„…okrągły stolik wspierany na drewnianej nodze”. –– Stolik bez nogi/nóg, przestaje być stolikiem. Staje się blatem, płytą.
„…leżała duża czarna skrzynia…” –– Skrzynie, szczególnie duże, zazwyczaj stoją, nie leżą.
„Wbrew całej swojej woli oklapłem na jednym z foteli”. –– Oczami wyobraźni widzę jak bohater siada na fotelu i więdnie… ;-)
Pewnie miało być: Wbrew całej swojej woli klapnąłem na jeden z foteli.
„Kły błyszczały odbijanym światłem kominka”. –– Już wiemy, że na kominku nie ma żadnego światła!
„Wiem, że aż niesie się na język jakaś…” –– Ja napisałabym: Wiem, że aż ciśnie się na język jakaś…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Bardzo fajnie przedstawiony klimat miasta. Nie znam Katowic, ale z tego co tu napisałeś jest CIEKAWIE :-)
Pozdrawiam
Do pewnego momentu jest sympatycznie, rośnie pewien klimat --- ale potem popadasz w zbytnią dosłowność i efekt się psuje.
pozdrawiam
I po co to było?