
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Frank obudził się i patrzył na szary, brudny sufit. Podrzędny hotel z pokojami wynajmowanymi często na godzinę przez najtańsze dziwki i ich klientów nie był sprzątany częściej niż raz na tydzień. Gdyby zajrzał pod lóżko nie zdziwiłby się gdyby znalazł tam kupę śmieci niedopałków i zużytych prezerwatyw. Przez okno, wraz z cichym buczeniem wpadało lekko zielone światło wypalającego się neonu. Poruszył się by wstać. Skrzypienie materaca wzbiło w powietrze dodatkową porcję stęchlizny, potu i zleżałego dymu papierosowego.
Nastała już noc, ale dla Franka dzień się dopiero zaczynał. Siedząc leniwie wyjrzał za okno. Opadające w dół ciemnej ulicy krople wydawały się czarne niczym smoła. Mogłoby być to prawdą, bo wąska asfaltowa uliczka z przylegającymi do niej straganami wydawała się być ciemniejsza niż zazwyczaj. Ludzie chowali się jakby z nieba nie leciał deszcz, ale żrący kwas.
Przejeżdżająca wolno taksówka rozpryskiwała kałuże i pobrzękiwała mocno zużytym silnikiem. Wszystko to wyglądało jak kadr z mrocznego filmu lat czterdziestych XX wieku, w którym za rogiem z cienia wkrótce wyłoni się postać w prochowcu, ciemnym kapeluszu, z nieodłącznym papierosem w ustach.
Jednak nie były to lata czterdzieste, ale siódma dekada XXI wieku. Miejsce, choć mroczne, było częścią kilkumilionowego miasta. Piorun na chwilę rozświecił ulicę, by po kilku sekundach swym odgłosem przytłumić wciąż padający deszcz. Frank wstał i zbliżył się do łazienki. Żarówka nad lustrem paliła się jakby jej diody miały za chwilę skończyć swe życie.
Mężczyzna spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz z kilkudniowym zarostem. Miał prawie czterdzieści lat i twarz mocno pooraną bruzdami zmarszczek, sprawiającymi, iż wyglądał na nieco starszego. Prosty, mały nos, niewielkie usta i ciemne brązowe oczy, które ciągle wydawały się zaspane. Czarne, praktycznie zawsze rozczochrane włosy wzmacniały takie przekonanie. Bez względu na porę dnia sprawiały wrażenie, jakby przed chwilą ich właściciel wstał spędziwszy noc wszędzie, byle nie w łóżku. Na brodzie miał wyraźną dwucentymetrową bliznę przypominającą półksiężyc. Resztę jego stroju stanowiły szare, mocno sprane dżinsy, czarne kowbojki i skórzana kurtka sięgająca do połowy ud. Cała postać wydawała się być wyciętą z czarno-białego komiksu, gdzie nawet krew jest tylko białą lub czarną plamą.
Znów spał nie zrzuciwszy z siebie nawet tej niewygodnej czarnej skórzanej skorupy. Chodził w niej od ponad dziesięciu lat i to przez wszystkie pory roku. Skórzana kurtka naprawdę stanowiła część swego właściciela, tak kilkanaście niezbędnych gadżetów i drobne monety spoczywające w każdej możliwej kieszeni.
Na szafce leżała fotografia kobiety. Miała około trzydziestu-pięciu lat i długie czarne włosy. Podobno zaginęła, ale Frank dobrze wiedział, że ta kobieta już nie żyje. Została zamordowana, a jej ciało spoczywało na dnie rzeki pozbawione jakiegokolwiek okrycia. Jednak mężczyzna nie interesował się tym, że zginęła, ale tym, że nie wiedział, kto i jak tego dokonał.
Odkręcił wodę. Spływający wolno strumień zagiął swój tor, jakby w jego wnętrzu znajdowała się niewidzialna, przeźroczysta rurka i wylądował w złożonych dłoniach. Frank przemył twarz, następnie przetarł ją niezbyt czystym ręcznikiem.
Przyłożył fotografię do lustra. Zawsze mu to pomagało. Lustro to w końcu odwrócony świat, odwrócone myśli, wydarzenia, nawet odwrócony czas. Zobaczył dokładnie to samo, co wcześniej. Dziewczyna ucieka, krzyczy, odwraca się, potyka i chwile później już nie żyje. Stało się to tak nagle, jakby ktoś celowo wyciął scenę morderstwa z wizji Franka.
Właśnie w tym pokoju odnalazł wskazówkę, która pozwoliła mu odtworzyć wizję ostatnich chwil życia kobiety. Nie mogąc niczego więcej zobaczyć wyskoczył z pokoju i już chwile później znalazł się na przemokniętej ulicy. Szedł nie zwracając uwagi na deszcz, przechodniów, chlapiące samochody i odgłosy bijących w oddali piorunów.
Lokal Toma świecił pustkami. On sam stał za barem i wpatrzony w jeden punkt wycierał szklankę, która pomimo jego starań nie stawała się ani trochę czyściejsza.
Tom był olbrzymim murzynem. Miał prawie dwa metry wzrostu i ważył prawie trzysta funtów. Łysa głowa była ozdobiona małym kolczykiem i liściastym tatuażem wystającym z ramienia na szyję. Chodziły pogłoski, iż frajer, który chciał obrabować jego bar stracił całą dłoń tylko, dlatego iż pozwolił się Tomowi za nią złapać. Jedni mówili, iż barman wyrwał ją oprawcy a inni, że zwyczajnie zmiażdżył. Frank wiedział, że obydwie wersje były bzdurą. Niedoszły złodziej nie przygotował odpowiednio broni i jego ostrzegawczy strzał rozsadził pistolet. Reszty zniszczeń dokonały pięści Toma.
– Podwójną proszę. – szepnął Frank.
Barman płynnym ruchem chwycił szklankę i napełnił ją lekko ponad połowę. Postawił szklankę i odszedł na drugi koniec baru, gdzie zaczął czyścić bar i półki.
Połowa whisky zniknęła w przełyku, rozgrzewając gardło i żołądek Franka. Sekundę później znów chciał odkryć sekret śmierci czarnowłosej dziewczyny.
– Ciężko cokolwiek ujrzeć, szczególnie, gdy mordercą jest ktoś tak bardzo do nas podobny…
Frank poruszył szyją tak szybko, iż miał wrażenie, że coś w niej zaskrzypiało.
W rogu sali siedział mężczyzna, przed którym stała gruba szklanka wypełniona jakimś mlecznym płynem. Miał spokojne niebieskie oczy, w których gościł niezmącony spokój. Był przynajmniej dziesięć lat starszy od Franka, ale z pewnością nie doszedł jeszcze do sześćdziesiątki. Krawat, biała koszula, eleganckie spinki wraz z skrojonym na miarę garniturem sprawiały, iż tych dwóch mężczyzn dzieliła przepaść.
Frank był nieuczesany, podczas gdy on wyglądał jakby przed chwilą wyszedł nie tyle od fryzjera, ale od stylisty. Skóra Franka była stara i znoszona, natomiast garnitur nieznajomego był warty więcej niż alkohol zgromadzony w całym barze Toma. Na końcu zauważył kapelusz, wraz ze zdobioną laską. Obydwie te rzeczy były żywcem wyjęte z fotografii sprzed 100 lat. Czarny melonik był wolny od jakiegokolwiek pyłku i przebarwienia, natomiast laska była starannie wypolerowana. Frank odniósł wrażenie, że jest to hrabia, którego dorożka stoi przecznicę dalej, a on sam przypadkiem trafił to tego brudnego baru.
– Co pan powiedział? – wydusił z siebie Frank, zaskoczony pytaniem, a teraz i wyglądem nieznajomego.
– Nazywał się Wolf, bardzo zależy mi na tym by jak najszybciej znalazł pan mordercę.
– Dostałem zlecenie od…
– Wiem, od kogo dostał pan zlecenie – przerwał mu Wolf – wiem również, iż nie może pan sobie z nim poradzić…
– Dużo pan wie.
Frank zaczął być podejrzliwy. Gość pojawił się znikąd, wwalał się butami w jego sprawę i zachowywał się jakby był jego szefem.
– Mężczyzna, którego szukamy siedzi zamelinowany w jednym z podmiejskich blokowisk. Samochód czeka na zewnątrz.
– Jedźmy zatem. – odpowiedział Frank, choć nie był do końca przekonany o słuszności swojej decyzji.
Krople deszczu zaczęły bębnić o maskę i dach samochodu. Był to jeden z tych nowych Fordów mogących przejechać prawie siedemset kilometrów na jednym ładowaniu. Minęło prawie sześćdziesiąt lat XXI wieku, a ludzie dalej nie mieli latających samochodów, wszechobecnych robotów i hologramów mogących udawać lub zastępować prawdziwych ludzi. Nie wynaleziono żadnego antygrawitacyjnego gówna, fotonowych napędów ani zwykłych laserowych pistoletów. Dalej najskuteczniejszą bronią była kula, choć nie zawsze była zrobiona z ołowiu.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Wolf po niemal godzinnym milczeniu.
Deszcz wydawał się rzednąć a wraz z nim uczucie ciemna i zimna. Dochodziła północ i w pobliskich budynkach z wolna gasły światła kończąc kolejny dzien. Mężczyźni zbliżyli się do wejścia. Prosty zamek z zapadką i elektrycznym zamkiem dzielił ich od wejścia. Frank otworzył go niemal odruchowo.
Wnętrze było ciche i niewiele jaśniejsze od mroków na zewnątrz. Wolf wskazał na schody i po chwili znaleźli się na piątym piętrze. Szczęściem nie użyli windy, bo zgrzyt, jaki wywoływała na pewno zdradziłby ich obecność. Gestem ręki wskazał drzwi na końcu korytarza, nad którymi świeciła się okrągła lampa.
Frank zbliżył się nieco i od razu wyczuł, iż jego towarzysz ma rację. Za drzwiami musiał być ktoś dobrze znający ochraniające zaklęcia. Wyciągnął jedną ze swych monet, obrócił między palcami i wypowiedział formułę.
Powietrze wokół jego ciała zadrżało jakby ktoś je mocno podgrzał. Wyciągnął broń i bardzo powolnym, jednocześnie cichym ruchem przeładował i odbezpieczył. Wycelował w drzwi i zaczął się zbliżać. Jego starszy towarzysz znajdował się niecałe dwa kroki za nim. Frank dał mu znak by ten nie zbliżał się zanadto.
Drugą monetę przykleił do otwartej ręki mrucząc kolejne zaklęcie. Zbliżał się do drzwi trzymając w jednej ręce odbezpieczony pistolet, a w drugiej otwartą dłoń z monetą między palcami. Wyglądało to jakby jedną ręką chciał kogoś zastrzelić, a drugą chwile później odepchnąć.
Doszedł do drzwi. Na środku nieco powyżej kamery wizjera przyczepiona była blaszka z wygrawerowanym numerem sto pięć. Frank przyłożył do nich dłoń z monetą. Drzwi wokół dłoni zaczęły się marszczyć i poruszać by po chwili stać się przeźroczyste, jakby były zrobione z płynącej wody. Kręgi robiły się coraz większe, aż objęły swym zasięgiem całe drzwi wraz z futryną.
Światło dochodzące z wnętrza mieszkania sto pięć oświetliło nieco bardziej zaciemniony korytarz. Twarz Franka nieco się rozjaśniła. Zobaczył go. Siedział na fotelu wpatrzony w ekran zawieszony na przeciwległej ścianie. Miał najwyżej dwadzieścia-pięć lat, mocno zakrzywiony nos i był zupełnie łysy. Po chwili wstał i Frank zauważył, że jest niezwykle wysoki, jednocześnie bardzo chudy, przez co wyglądał jakby chodził na szczudłach. Minął drzwi niemal zahaczając o nie, następnie poszedł do kuchni i wziął jakiś napój z lodówki. Wracając znów minął przeźroczyste drzwi, które dla niego najwidoczniej wyglądały zupełnie normalnie. Rzucił się na fotel by dalej wpatrywać się w film lub jakiś program.
Frank dał sygnał Wolfowi, by ten się cofnął sam natomiast zaczął kręcić dłonią opartą o drzwi zataczając nią coraz szybsze kółka. Przeźroczysty materiał drzwi zaczął coraz szybciej drżeć przybierając matowy odcień by w końcu całkowicie znieruchomieć.
Całkowicie bezgłośnie rozpadły się na miliony drobinek nie większych niż ziarenko piasku. Zanim kurtyna drzwi opadła na podłogę, Frank wskoczył do środka celując w młodzieńca wciąż siedzącego w fotelu.
– Nie ruszaj się i niczego nie próbuj! Wyczuję to na pewno! – wrzasnął Frank zanim piach drzwi opadł całkowicie, a chudy mężczyzna zdążył zorientować się w tym, co się stało.
Celując w głowę wyciągnął kajdanki.
– Uklęknij, i powoli połóż ręce na głowie. – powiedział Frank już znacznie spokojniej.
Chudy mężczyzna zdążył już otrząsnąć się z pierwszego szoku wywołanym nagłym wtargnięciem Franka i zaczął powoli wypełniać polecenia. Przyklęknął i powoli położył ręce na głowie. W tym samym momencie głos dochodzący z telewizora jakby się obniżył i zwolnił.
Było już za późno. Chudzielec zdołał rzucić zaklęcie i spowolnić Franka. Wystrzelona kula ugrzęzła w fotelu a on sam rzucił się w kierunku okna. Trzask rozbijanego szkła nienaturalnie głośno wdarł się w ciszę osiedla.
Frank szybko przełamał blokadę i rzuciwszy się do okna zobaczył, że chłopak bezpieczne wylądował na masce zaparkowanego samochodu i niemal od razu zaczął pieszą ucieczkę. Nie było chwili do stracenia. Wyskoczył za nim i wylądował niemal w tym samym miejscu. Zeskok z piątego piętra dla ludzi o jego zdolnościach nie stanowił żadnego wyzwania.
Rozpoczął się pościg. Chudzielec okazał się szybkim sprinterem, ale i Frank nie mógł się wstydzić swego tempa. Buty regularnie uderzały o mokry asfalt zaburzając gładką powierzchnię kałuż. Płuca obydwóch mężczyzn zaczynały pochłaniać coraz większe ilości tlenu, a serce coraz szybciej pompowało krew. Alejki osiedlowe były puste i jedynym świadkiem pościgu były przemoczone trawniki i drzewa. Wzdłuż osiedla biegła autostrada, co stanowiło swoistą zaporę i wymuszało na chudzielcu ucieczkę w stronę starej dzielnicy przemysłowej.
Biegli od kilku minut, ale tempo żadnego z nich się nie zmieniło. Dalej ten sam miarowy krok pokonywał tą samą odległość nie zmieniając dystansu dzielącego mężczyzn. Wpadli w alejkę przy starej drukarni, na której działały tylko nieliczne latarnie. Chudzielec zniknął za rogiem i gdy chwile później Frank znalazł się w tym miejscu jego oczom ukazała się całkowicie pusta ulica.
Zacisnął dłoń na pistolecie i raptownie zatrzymał się. Zaczął się rozglądać i nasłuchiwać. Do jego uszu dochodziły jedynie odgłosy pobliskiej autostrady wytłumione budynkiem stojącym między nimi.
Nagle jakieś sześć metrów od Franka pojawił się chłopak. Klęczał na jednym kolanie i trzymał jakaś szmatkę przyłożoną do asfaltu obok swego buta. Frank wycelował, ale w tym samym momencie zdał sobie sprawę, że pistolet i kule nie są w stanie nic zrobić.
Krąg Bertiego. Mag mógł stworzyć miejsce, w którym nie działały żadne zaklęcia, jak również ładunki wybuchowe czy zwykłe kule pistoletowe. Tak naprawdę działała tam jedynie siła własnych mięśni i broń biała. Szmatka, którą trzymał chudzielec była zapewne jakimś potężnym artefaktem, bo tylko dzięki czemuś takiemu mógł stworzyć krąg w ciągu kilku sekund. Zaklęcie zapadało się dopiero wtedy, gdy któryś z pojedynkujących się magów zginął lub poddał się.
Frank nie miał wyjścia, musiał wejść do środka i stoczyć pojedynek według zasad kręgu. Odłożył pistolet i postąpił kilka kroków naprzód. Dotarł do niewidzialnej, choć wyczuwalnej bariery. Zasłona zimnego powietrza stała przed nim i powoli pozwalała przecisnąć się na druga stronę. Frank był parę razy w kręgu Bertiego, ale ten był zdecydowanie inny. Dawało się w nim wyczuć jakąś inną, nieznaną mu dotąd magię. Sprawiło to, iż przestał czuć się tak pewnie. Młodzieniec najwyraźniej to wyczuł.
– Tylko jeden z nas wyjdzie stąd żywy. – powiedział, wciąż ciężko oddychając.
– Jesteś pewien? To nie musi tak się skończyć…
Zanim zdążył dokończyć chudzielec wyciągnął swój atut. Do lewego przedramienia miał doczepiony gruby sztylet, który po naciśnięciu końcówki rękojeści rozłożył się w krótki miecz, przypominający te, w jakie uzbrojeni byli żołnierze starożytnego Rzymu.
Frank tez miał przygotowane niespodzianki, jednak wolał się jeszcze z nimi nie chwalić. Podniósł ręce jakby stawał do bokserskiej walki i czekał. Młody niedoświadczony, a przede wszystkim rozpalony emocjami przeciwnik powinien zaatakować pierwszy. Doświadczenie go nie zawiodło.
Chudzielec ruszył z uniesioną w górę dłonią gotową do zadania pierwszego ciosu. Frank przeturlał się na bok, czym uniknął ciosu. Szybkość i sprawność, z jaką miało to miejsce zdziwiłaby niejednego człowieka. Efekt był podwójny Frank uniknął ciosu, a ponadto dał do zrozumienia chudzielcowi, że nie może liczyć na łatwe i szybkie zwycięstwo.
Twarz młodzika spoważniała jednocześnie jego druga dłoń objęła rękojeść miecza. Frank znał tą minę, widział ją wielokrotnie i wiedział, że jego przeciwnik chce zabić. Teraz cios będzie zadany starannie, nie będzie się starał zakończyć sprawy jednym uderzeniem.
Stali tak chwilę naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem, następnie zaczęli chodzić po okręgu niczym wilki starające się zajść swą ofiarę od tyłu. W tym samym czasie poza kręgiem czarów pojawiły się wozy policyjne. Funkcjonariusze wyskoczyli z samochodów i otoczyli krąg, celując w niego i stojących wewnątrz mężczyzn. Z tyłu za nimi stał Wolf, jakby obawiał się tego, co może się stać w pobliżu kręgu i walczących.
Tymczasem w środku chudzielec zadawał krótkie, pewne cięcia nie starając się zabić, ale zranić i osłabić Franka. Praca nóg, uniki i balans ciałem pozwalały ominąć każdy cios i każde pchnięcie. Mogłoby to trwać niemal w nieskończoność i zaczynało przypominać zabawę w kotka i myszkę. Chudzielec to wyczuł i nad rozumem i taktyką zaczęły górować emocje. Frank dokładnie na to liczył.
Zamarkował utratę równowagi, przez co chudzielec zdecydował się na bardziej śmiały cios. Frank zablokował go przedramieniem, następnie drugą ręką wykręcił nadgarstek przeciwnika. W następnej sekundzie miecz wylądował na ziemi wraz z stłumionym jękiem jego właściciela. Szanse teoretycznie się wyrównały jednak każdy, kto zobaczył oczy chudzielca widział w nich panikę i strach.
Młodzik rzucił się do walki wręcz, która była już przesądzona. Rozpoczął bezładne okładanie pięściami Franka, który w tym samym czasie płynnymi ruchami blokował lub unikał wszystkich ciosów. Z boku wyglądało to jakby walka została wyreżyserowana, a ci dwaj poruszają się zgodnie z zaplanowaną choreografią.
– Odpuść, nie masz szans. – rzucił Frank odskakując nieco od chudzielca.
Jednak zamiast rozwagi i zrozumienia zobaczył strach, panikę i jeszcze większą chęć mordu. Widząc, że dzieciak nie zamierza się poddać postanowił go obezwładnić. Płynnym ruchem złapał rękę chłopaka i dzięki prostej dźwigni złamał ją z głośnym trzaskiem. Stłumiony wrzask rozlał się po kręgu. Następny ruch wymierzony był w nogę, a dokładnie w kolano. Precyzyjny kopniak zdeformował kości, sprawiając, iż wygięła się pod nienaturalnym kontem. Kolejny krzyk zlał się z coraz głośniejszym oddechem.
Chłopak upadł na przemoczona ziemię. Zaciskając szczęki starał się maskować ból i bezsilność. W jego oczach nie było już chęci zabicia kogokolwiek. Teraz gościł tam obłęd. Przełamując ból wstał i resztkami sił rzucił się na Franka. Ten dokonał ostatnich ciosów. Złamał drugą rękę chłopakowi, silnym ciosem w brzuch pozbawił tchu i na koniec potężnym uderzeniem w szczękę powalił na wznak.
Coś dziwnego zaczęło dziać się z magią. Zazwyczaj w takiej sytuacji zaklęcie Kręgu Bertiego zwyczajnie przestawało działać jednak tu tak się nie stało. Powietrze zawibrowało a Frank odczuł kolejne zaklęcia.
– To niemożliwe – zamruczał pod nosem.
Nigdy nie słyszał by było możliwe rzucenie czaru, który by zadziałał na cokolwiek w kręgu. Zaczął nerwowo rozglądać się dookoła szukając źródła magii. Nagle wszystko zanikło. Wibracje powietrza i krąg były już przeszłością. Wszystko jak nagle się zaczęło tak samo nagle skończyło swój żywot.
Policjanci momentalnie podbiegli do Franka i chłopaka mierząc w obydwóch.
– Nie ruszać się!
Frank nie zamierzał nawet najmniejszym ruchem czy gestem sprowokować policjantów. Powoli odsłonił klapę swej skórzanej kurtki i wyciągnął coś, co wyglądało jak płaski kawałek bursztynu wielkości tali kart. Przedmiot połyskiwał własnym ledwo widocznym światłem. Policjant spojrzał i od razu opuścił broń.
– Ten na dole ma już dosyć. – usłyszał od innego, co mocno go zaniepokoiło.
Spojrzał w kierunku swego niedawnego przeciwnika. Przekrwione otwarte oczy, wypływająca krew z nosa, oczu i uszu świadczyły dobitnie, iż chudzielec nie żył.
– Musiałeś go zabijać? Zapytał jeden z policjantów badających zwłoki.
– Nie zabiłem go. – odpowiedział Frank bacznie obserwując poczynania policjanta ze zwłokami.
– Powiedz mi zatem dlaczego jego głowa jest taka gorąca? Potraktowałeś go zapewne jedną ze swoich sztuczek i mamy trupa zamiast więźnia.
Frank chwycił jedną ze swych monet i nachylił się nad martwym ciałem. Momentalnie odkrył, co się stało. Zagotowany mózg. Wibracje, które wyczuł z pewnością były następstwem zaklęcia, które podgrzało czaszkę tego biedaka. Na ratunek było już za późno. Dalej jednak nie mógł zrozumieć jak to było możliwe wewnątrz kręgu. Był przecież pewien, że zaklęcie rzucono zanim moc zaklęcia się zapadła.
Spojrzał na szmatę, która chwilę wcześniej pomogła chłopakowi tak szybko stworzyć krąg Bertiego. Podniósł ją z ziemi i dokładnie obejrzał. Materiał był lniany i z pewnością bardzo stary. Charakterystyczne pasy z naszywką złożoną z ciągu cyfr. Frank już rozumiał, dlaczego ten artefakt był taki skuteczny. Trzymał w dłoni fragment obozowego drelichu z czasów II wojny światowej. To ubranie miał na sobie człowiek, który wiele wycierpiał i wiele przeżył. Była w nim olbrzymia moc, szkoda tylko, że została wykorzystana w taki sposób. Złożył materiał i schował do kieszeni.
Gliniarze kręcili się dookoła, jakby wszystko było już jasne i wiadome. Jeden trzymając skaner stwierdził, że drobiny DNA pasują inny to samo potwierdził z fragmentami ubrania.
Frank stał nad ciałem i dla niego nic nie było jasne.
– Jak udało mu się uciec z tego mieszkania? – zapytał nagle Wolf pojawiając się obok niego.
– Miał na głowie przyczepioną monetę. Stara… wręcz szkolna sztuczka, powinienem był ją przewidzieć.
– Czasami nawet starzy wyjadacze dają się nabierać na najprostsze chwyty – powiedział Wolf, patrząc na nieruchome ciało.
Frank nic nie odpowiedział. Miał wyrzuty sumienia. Przed nim leżało ciało dzieciaka, który został zamordowany w tak sprytny sposób, że nawet ludzie z jego własnej branży by mu nie uwierzyli. Dyskretnie wyciągnął monetę i użył mocy zaklęcia Memento. Zapisał wszystko, co znajdowało się dookoła, by w wolnej chwili przestudiować wszystko raz jeszcze spokojnie i dokładnie.
Prawo było po jego stronie. Mógł zabić chłopaka. Wszyscy widzieli jak tamten miał długi nóż, podczas, gdy Frank jedynie gołe ręce.
Rodzice dziewczyny ze zdjęcia byli zadowoleni. Morderca ich córki nie żyje, więc sprawiedliwości stało się zadość. Kolejna sprawa została rozwiązana, tajemniczy Wolf zniknął, a policja w ciągu tygodnia zamknęła sprawę.
Jedynie Frank wiedział, że doszło do jeszcze jednego morderstwa.
Przeczytałem do połowy. Mieszanka nowoczesności i zaklęć, jest dla
mnie nie do strawienia. Potknięcia stylistyczne, dziwne myślniki. Wybacz mi autorze, ale nie dotrwałem. Może inni...
A mi się podobało. Ciekawy pomysł, wartka akcja, czekam na następne opowiadanie.
Jestem zdania bardzo, bardzo bliskiego zdaniu ryszarda. Autor "wymigał się" od jakiejkolwiek wizji przyszłości (Minęło prawie sześćdziesiąt lat XXI wieku, a ludzie dalej nie mieli latających samochodów, wszechobecnych robotów i hologramów mogących udawać lub zastępować prawdziwych ludzi. Nie wynaleziono żadnego antygrawitacyjnego gówna, fotonowych napędów ani zwykłych laserowych pistoletów.), za to dał nam, czytelnikom, magię. Taką, moim zdaniem, ni z gruszki, ni z pietruszki.
Nie podobało się. Ja akurat doceniam zabieg typu "wydaje się, że jest normalnie, a tu nagle magia", ale nie tak podany. Tekst jest napisany wręcz fatalnie.
Jak się siedzi leniwie, tak właściwie?
Krople opadające wzdłuż ulicy brzmią, jakby nie spadały na asfalt, tylko oddalały się ku wylotowi tej ulicy. I z czego one w końcu były? Bo z tego akapitu wynika, że to były krople deszczu, które mogłyby być smołą, a ludzie chowali się przed kwasem.
Frank wstał i zbliżył się do łazienki - tylko zbliżył się, czyli do niej nie wszedł?
Dalej opisujesz, jak wygląda jego twarz (o wiele za bardzo szczegółowo), a potem jest, że "resztę jego stroju stanowiły...". A więc twarz to strój?
W kolejnym akapicie piszesz tak, jakby gość przez ponad dziesięć lat nie zdejmował z siebie kurtki. Pewnie, że czytelnik wielu rzeczy domyśli się z kontekstu, ale zdania muszą być skonstruowane logicznie, a nie tak, by dozwalały interpretacje.
Zdania ze strumieniem wody, w którym znajdowała się rurka, w ogóle nie rozumiem.
Chwilę, a nie chwile - permanentnie gubisz ogonek w ę.
Przemoknięta ulica to taka, która przemiękła od deszczu na wskroś, tak?
W tekście jest też bardzo dużo powtórzeń. Szukaj synonimów i wyrazów bliskoznacznych.
"Ciężko ujrzeć" jest zwrotem używanym, owszem, ale niepoprawnym. Ciężkie jest coś, co ma ciężar. A inne rzeczy są trudne.
Kurtyna drzwi?
Dłoń uniesiona w górę to masło maślane. W dół unieść się nie da.
"...wylądował na ziemi wraz z stłumionym jękiem jego właściciela" - Znaczy, jęk też wylądował na ziemi?
Nienaturalnym kątem, a nie kontem. Konto to bankowe.
"Dokonał ostatnich ciosów" - z ciosami robi się różne rzeczy, zadaje, wyprowadza itp., ale nie dokonuje.
To taki szybki przegląd. Do tego dochodzi szwankująca interpunkcja oraz nieprawidłowo zapisane dialogi.
Radzę dużo, dużo czytać, a zacząć od tego wątku. I doproacowywać teksty, bo nie ma nic gorszego niż niechlujnie napisane opowiadanie.
Powodzenia.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Ciekawe. Opowiadanie jest niezłe na 4 ale joseheim nie masz racji. Świat autora to jego świat i w tym świecie świnie mogą latać po lesie, a motyle pełzać w powietrzu. Nie ma to nic wspólnego z jakością, bo styl jest indywidualną sprawą każdego autora. Jęk może sie utopić a drzwi mogą być całym amfiteatrem i przedstawieniem.
P.S. Z tego co było na końcu można wnioskować, że powinny powstać kolejne części. W nich powinno byc wyjaśnione cos więcej.
Świat Autora jest Jego światem, zgoda, ale przedstawiając czytelnikom tenże świat Autor niejako zaprasza nas do wstąpienia weń, przyjrzenia się --- i tu zaczyna się problem, bo nadal wielu jest czytelników ceniących sensowność, logikę, sprawność językową. Na nasze, czytelników, szczęście, to nie nasz kłopot --- my się z tym zmagać nie musimy, my tylko czytamy i albo nam się podoba, albo nie. A podobanie się lub niepodobanie coś tam wspólnego z jakością jednak mają...
Drogi Piotrze. W świecie autora świnie mogą nawet latać, jak w "Mistrzu i Małgorzacie" Bułhakowa. Ale czytelnik musi ten świat zaakceptować. Czytelnik jest panem, a autor - sługą, chyba że pisze tylko dla siebie. Autor jest jak facet na targu niewolników. Każdy może go obejrzemć(jego dzieło), pomacać, a nawet szturchnąć. Już takie kiepskie życie autora i jego dzieła. Ale autor, jak straganiarz, wystawia swe dzieło na pokaz, wiedząc o tym.Pozdrawia Cię - czytelnik.
Nie ma to nic wspólnego z jakością, bo styl jest indywidualną sprawą każdego autora.
niektórzy początkujący autorzy za 'styl' uważają tworzenie przecudnych zdań, często napisanych bardzo źle - składniowo, stylistycznie czy logicznie. są tak bardzo dumni ze stworzonego tekstu, że nie dociera do nich żadna krytyka. Zasłaniają się właśnie 'niepowtarzalnym stylem' lub jego 'niebywałą oryginalnością'.
Z tego co było na końcu można wnioskować, że powinny powstać kolejne części. W nich powinno byc wyjaśnione cos więcej.
Wcale nie. To, że w taki sposób się to skończyło, nie musi oznaczać, że powiny powstać kolejne części. A jeśli konieczne jest napisanie drugiego opowiadania, które dopiero wyjaśni to, co było w pierwszym, uznałbym to za duży błąd.
Częściowo macie rację. Zgodzę sie z tym straganem i ze szturchaniem (bardzo fajne porównanie) Wnioskując zatem powinienes powiedzioeć. Dzięki nie kupuję a nie mówić twój murzyn ma nederwane ucho, zwichnięta nogę i tak naprawdę do niczego sie nie nadaje.
Ciekawe czy sam autor sie wypowie w kwestii tekstu i ew kontynuacji.
Opowiadanie jest napisane bardzo ubogim językiem. Proponuję autorowi trochę poćwiczyć, i wstawiać tu swoje kolejne opowiadania – to powinno pomóc.
Jakieś przykłady z początku:
Frank obudził się i patrzył na szary, brudny sufit. – drugi czasownik powinien raczej brzmieć „spojrzał”, „wpatrzył się w”. W ten sposób zdanie brzmi kaleko.
Podrzędny hotel z pokojami wynajmowanymi często na godzinę przez najtańsze dziwki i ich klientów nie był sprzątany częściej niż raz na tydzień. – tutaj też brzydkie zdanie. Do tego, logiczna pomyłka – pokój raczej wynajmuje klient, nie dziwka.
Gdyby zajrzał pod lóżko nie zdziwiłby się gdyby znalazł tam kupę śmieci niedopałków i zużytych prezerwatyw. – literówka, „łóżko”. Poza tym, czym są „śmieci niedopałki”?
Przez okno, wraz z cichym buczeniem wpadało lekko zielone światło wypalającego się neonu. – raczej lekkie światło, bo jak światło wpada lekko? No i raczej użyłbym innego słowa niż „wraz z”, bo to zdaje się sugerować, że te promienie światła, które wpadały, buczały.
Poruszył się by wstać. – myślę, że wstawanie samo w sobie jest ruszaniem.
Skrzypienie materaca wzbiło w powietrze dodatkową porcję stęchlizny, potu i zleżałego dymu papierosowego. – chciałbym zobaczyć unoszącą się stęchliznę i pot... no, może nie chciałbym, ale jestem przekonany, że nie da się tego zobaczyć.
Siedząc leniwie wyjrzał za okno – to znaczy, że siedział leniwie, czy leniwie wyjrzał przez okno? Przecinki ważna rzecz.
Opadające w dół – a mogły opadać w górę? Paskudny pleonazm. Zresztą całe zdanie do poprawki.
To teraz pobawmy się nieco bardziej wybiórczo, przecież nie będę wyłapywał i poprawiał każdego błędu.
Mężczyzna spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz z kilkudniowym zarostem. – a czyją twarz miał zobaczyć? Niepotrzebny zaimek. Do tego raczej „porośniętą” a nie „z”. Tak ładniej.
A teraz innego rodzaju uwaga. Często stosujesz bezsensowne przeskoki, w jednym akapicie w każdym kolejnym zdaniu wciskając niepasujące elementy. Nie prowadzisz spójnej narracji.
Jednak nie były to lata czterdzieste, ale siódma dekada XXI wieku. Miejsce, choć mroczne, było częścią kilkumilionowego miasta. Piorun na chwilę rozświecił ulicę, by po kilku sekundach swym odgłosem przytłumić wciąż padający deszcz. Frank wstał i zbliżył się do łazienki. Żarówka nad lustrem paliła się jakby jej diody miały za chwilę skończyć swe życie.
Po pierwsze, siódma dekada dwudziestego pierwszego wieku. Słownie.
Po drugie, przeciwstawiasz mroczne miejsce temu, że miasto jest wielomilionowe, konstrukcja: X, choć Y, był Z”. Bez sensu, to, że jakieś miejsce było mroczne, nie oznacza, że kłóci się to z obrazem wielkiego miasta, a może wręcz przeciwnie. Poza tym „mroczne miejsce” brzmi ubogo.
Po trzecie, piorun rozświetlił ulicę, nie rozświecił.
Po czwarte, raczej nie przytłumił padający deszcz, ale właśnie jego odgłos. Znaczy, zbudowałbym to tak „by po kilku sekundach [jego] grom/huk/łomot przytłumił odgłos padającego deszczu”.
Po piąte, „zbliżył się do łazienki”? Opisz, że do niej wszedł, skierował się w jej stronę. Zbliżanie się do łazienki zdecydowanie nie.
A teraz to, o czym mówiłem wyżej. Pierwsze zdanie wyjaśnia nam czas akcji. Drugie mówi o mroczności miejsce. Trzecie o tym, że walnął piorun. Czwarte wraca do Franka.
I tak to u Ciebie wygląda bardzo często. Akapity to mieszanki pojedynczych zdań, niezwiązanych ze sobą. Popracuj nad tym.
Piotrze B, sugeruję przestać bronić autorów, którzy takiej "pomocy" od Ciebie nie oczekują. Najlepiej wykorzystaj ten czas pisząc coś samemu.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Dla mnie mieszanka zaklęć i nowoczesności jest jak najbardziej do strawienia, wręcz lubię magię osadzoną w nowoczesnym świecie, ale niekoniecznie w tej formie. Styl ubogi, przecinków brakuje zdecydowanie za dużo. A szkoda, bo pomysł był naprawdę bardzo fajny.