
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Stadion Miejski w Poznaniu oświetlał nieśmiertelny Lasek Marceliński każdej nocy niczym wielka latarnia morska na oceanie nieprzeniknionego, oleistego mroku.
Niski, krępy nastolatek o bujnych, przetłuszczonych czarnych włosach przyklęknął nad znakiem nakreślonym kredą na kawałku czarnej płyty. Był bardzo zadowolony z efektu, gdyż zazwyczaj nie radził sobie nawet z pisaniem swojego imienia i nazwiska.
Chłopak, u którego stężenie hormonów spowodowało wybuch miniaturowej bomby biologicznej na twarzy, otworzył stary notatnik należący do jego pra… pra… coś-tam babci. Zapisała ona w nim wiele ciekawych rzeczy, na przykład ów znak, który pieczołowicie rysował przed chwilą na płycie oraz inkantację do przywoływania czegoś, do czego znak ten się odnosił. To „coś” nazwała sabnokiem. Jako przykładna, skrupulatna czarownica oznajmiła, że jeżeli mózg przywołującego prezentował przyzwoity poziom inteligencji, sabnok mógł stać się pomocnym, służalczym kompanem, dobrą bronią na wrednych wrogów czy też osobliwym domowym zwierzątkiem, potrzebującym jedynie sporej przestrzeni i kilku owieczek dziennie do konsumpcji.
Dorastający chłopak nie wątpił w swoje umiejętności aktualnie podbudowany własnoręcznie wykonanym dziełem na czarnej płycie. Siedział samotnie, w ciemnym lesie, mając za kompanów nocne zwierzęta, stadion i księżyc w pełni, co wcale nie wzbudzało w nim przerażenia prawdopodobnie dlatego, że wcześniej wypił bardzo dużo napojów energetycznych. Nieprzyzwoicie rozpierała go duma. I adrenalina.
Stanął nad białym znakiem, rozłożył notatnik pra-coś-tam-babki, po czym wyczytał, z niemałymi trudnościami, inkantację do przywoływania sabnoka.
Jakiś czas później też nic się nie stało.
Potem jednak…
Powietrze zawibrowało groźnie jakby na znak protestu wobec unoszącego się wokół zapachu siarki. Purpurowy blask wypełzł z płyty wzlatując do nieba, gdzie liczne cumulusy poczęły uciekać w popłochu. Nagle ze światła wyskoczyła wielka, porośnięta czarnym futrem, szponiasta łapa. Nastolatek odskoczył z piskiem, uderzając plecami w pobliskie drzewo. Dyszał ciężko ze strachu.
Sabnok z trudem wyczołgał się z Otchłani przez niewielkie przejście utworzone w płycie. Wyglądał przerażająco, posiadał rogi, duże, błyszczące, żółte ślepia oraz rażąco białe kły nieco groteskowo wystające z pyska. Podrapał się po płaskim łbie, zaryczał z konsternacją niskim, potwornym głosem, po czym zerknął na dzieciaka. Albo przynajmniej tam, gdzie powinien być.
Młody uciekał w popłochu, co nie szło mu za dobrze przez zbyt wielką ilość tłuszczu w jego ciele. Stwór szedł spokojnie za nim, wyrwany z Otchłani, gdzie próbował upolować sobie coś w ramach nocnej przekąski. Z początku wściekł się niemiłosiernie z powodu przywołania do marnego ziemskiego wymiaru, niemniej jednak, widząc tę młodą, tłustą duszę, humor mu wrócił.
A po dzieciaku nie zostały nawet jego markowe buty. Sabnok poszedł spać po przekąsce, by później wznieść alarm pośród egzorcystów.
*
Mężczyzna biegł i biegł, nie czuł już nóg, w rękach ściskał tylko aktówkę, którą miał dostarczyć innej osobie, posiadającej kompetencje do posługiwania się jej zawartością. Niestety, coś poszło nie tak. Wrogowie osoby, dla której narażał życie, byli nie tylko bardzo inteligentni, cwani czy gorliwi. Byli też bardzo wściekli, agresywni jak pół tony testosteronu zgromadzonego w areszcie po meczowej ustawce.
Niedługo miało świtać. Resztki gwiazd przyćmionych przez miejskie latarnie w ostateczności też zaczynały zanikać za sprawą słońca, które rzucało niewielką ilość światła na świat. Ale tylko niewielką. Taką, że wszelakie demony jeszcze mogły udać się na mały spacerek przed powrotem do piekła.
To coś, co za nim biegło, najwyraźniej świetnie się bawiło, ponieważ chwilami wybuchało głębokim, gardłowym śmiechem piekielnego monstrum.
O rany, no przecież nie był AŻ TAK GŁUPI. Jak się demona potraktuje z takiej wody święconej, to chyba powinno mu to zrobić krzywdę? Tak? Nawet, jeżeli jest ogromny. Ponad trzymetrowy. I ma szpony. Ooo tak, szpony. Bóg i jego ludzie dużo mogą.
Ale jak się stoi przed czymś tak przerażającym, nawet Bóg wydaje się być odległy. Tak odległy, jak szczyt Czomolungmy. Od Księżyca.
Potknął się o krawężnik przy Placu Wolności. Ocenił duży teren, na którym nie sposób było znaleźć kryjówkę. Spróbował pomachać do ludzi zgromadzonych w kamienicach oraz wieżowcach, ale nie miał na to czasu ani siły, cały się trząsł. Drżącą ręką wyjął z aktówki buteleczkę z wodą święconą. Szarżujący nań demon przystanął na niewielką odległość naprzeciwko mężczyzny i wyszczerzył długie, szpiczaste kły, którymi najwyraźniej opiekował się bardzo dobry dentysta.
– Masz, ty pomiocie szatana! – ryknął chuderlawy, łysawy mężczyzna i oblał stwora.
Błysnęło. Zadymiło. A potem się zaśmiało, a mężczyzna leżał we własnej kałuży krwi. Patrząc na siebie z boku, już jako dusza, mógł co najwyżej chlasnąć się w niematerialne czoło. Próbował nawet wziąć aktówkę w niematerialne ręce czy też poprawić ten swój głupi, śmiertelny wyraz twarzy, ale nie mógł już ingerować w świat żywych.
Ciekawe, czy go potępią za niewykonanie zadania. Ciekawe, czy Bóg puści mimo boskich uszu tę uwagę o Mount Evereście i Księżycu. Ciekawe, czy trzeba iść za światełkiem? Czy w ogóle jest jakieś światełko? Halo?
*
Wojna konwencjonalna, z użyciem broni, niewinnych ludzi i olbrzymich ilości pieniędzy, wyniszcza. Co jednak z wojną niekonwencjonalną, która może przybierać kształty różnorakie, począwszy od zimnej wojny a skończywszy na wymyślnych podjazdach, dywersjach czy innych podstępach?
Społeczeństwo następnego wieku coś o tym wiedziało. Odkąd zniknęły granice państw, na świecie pewne rzeczy, niewidoczne na pierwszy rzut oka, zmieniły się w taki sposób i tak szybko, jak zmieniał się świat od starożytności po XXI wiek. Stara Europa została zniszczona – jej dusza, budynki, całe społeczeństwa. Przetrwały narody rządzone tymczasowymi, wiecznymi rządami ludzi teoretycznie neutralnych wobec pochodzenia; tylko nielicznym dane było żyć w spokoju. Niektórzy sądzili, że ludzie mieli po prostu zbyt dużo czasu na wyobraźnię, która wylazła na zewnątrz niby pasożyt z ciała nieprzydatnej już ofiary.
Poznań w jakiś sposób należał do miast częściowo wyzwolonych, przynajmniej wśród mieszkańców. Odizolowani od świata politycznie, przetrwali w sposób niewiarygodny, ale jednak prawdziwy, przez nieco ponad sto lat rozwijając strukturę urbanistyczną na korzyść społeczności. Żyło się wygodnie, bezpiecznie pośród niebezpieczeństwa; jednak jakiś wewnętrzny, nieopisany niepokój mieszkał w każdym z osobna, narodzony poniekąd na zewnątrz.
Na Placu Wolności tego dnia zebrało się sporo ludzi, ale nie z powodu imprezy okolicznościowej czy innej komercyjnej zasadzki. Plac Wolności, niknący pośród nowoczesnych, szarych, błyszczących całą dobę budynków, został miejscem kaźni dla zupełnie niewinnej osoby, osoby niewidocznej w tłumie, osoby, której nikt nie znał.
Laura patrzyła na wszystko z okna swojego mieszkania na piątym piętrze naprzeciwko Placu paląc cygaro nielegalnie sprowadzone z bardzo daleka, stamtąd, skąd samoloty pasażerskie nie przylatywały do Poznania. Pomiędzy nieco zniszczonymi, dekorowanymi złotem przez wczesną jesień drzewami, Laura czaiła się na rozwój wydarzeń niczym szpieg własnych myśli, działający na swą tylko, nieznaną nikomu korzyść. Laura nigdy nie była przychylnie nastawiona do wrzeszczącej, gapiącej się wiecznie gawiedzi o twarzach wąsatych ryb przyklejonych do niewidzialnego akwarium. Właściwie, nie lubiła społeczeństwa, ponieważ sądziła, w pewnym sensie słusznie, że to ono sprowadziło na siebie większość obecnego nieszczęścia.
Dajcie człowiekowi stworzonemu do pracy w biurze wyobraźnię, a stworzy wam biurokratyczne piekło w odcieniach tęczy.
Tuż naprzeciwko Arkadii, budynku nadal utrzymującego biel dawnych czasów, kilka metrów od schodów, w kałuży krwi leżał szczupły, łysiejący mężczyzna w szarym garniturze. Kościstymi dłońmi ściskał skórzaną aktówkę, a na jego zmęczonej życiem twarzy malował się zastygły wyraz dzikiego przerażenia. Ludzie stali wokół, zakrywali twarze, dyskutowali, plotkowali, przedrzeźniali władze miejskie, mianowali się panami świata, wszechwiedzącymi osobnikami, prezentując nieśmiertelne stereotypy. Pomiędzy nimi biegało kilku funkcjonariuszy policji, bezskutecznie usiłując oczyścić większą część Placu z niepotrzebnych nikomu ludzi. A było to zadaniem trudnym, ponieważ mniej więcej co trzeci wyrażał chęć powołania siebie na świadka w makabrycznej sprawie.
Laura, paląca nielegalne cygaro, jedno za drugim od godziny trzeciej nad ranem, widziała wszystko, lecz niespecjalnie spieszyło jej się do schodzenia na dół i przepychania cielska pomiędzy lokalnymi wariatami.
Poza tym – to jej sąsiad, Dawid Rabowski, zajmował się trupem z Placu Wolności. Był on ostatnią osobą, której Laura opowiedziałaby to, co widziała, zważywszy też, że widziała rzeczy niekoniecznie zaliczane do tych z wymiaru ludzi stawiających znak równości pomiędzy mieć oraz być.
Dawid Rabowski prezentował stężony poziom typowo samczej agresji. Jeszcze zaciął się przy goleniu i wyglądał jak po starciu z kosiarką. Pijaną kosiarką.
– Henryku, mój przyjacielu, płacą ci od bycia gamoniem czy od bycia posterunkowym?
Sporych rozmiarów mężczyzna w wieku głęboko średnim przełknął ślinę odsunąwszy się instynktownie od Dawida Rabowskiego, ubranego w złowrogą, czarną marynarkę, czarny krawat i jeszcze czarniejsze glany. Dawid Rabowski uważał, że jaskrawe kolory, zwłaszcza te pastelowe, oprócz przyprawiania go o mdłości, wznoszą jego wskaźnik agresji na wyżyny księżycowe.
Tak między nami, Dawid bardzo lubił pogrzebowe aury. Tylko buty miał jakieś nie takie.
– A-armatka wodna by się przydała – rzekł, uważając swą wypowiedź za całkiem inteligentny żart. Dawid zacisnął złowrogą pięść tuż przed jego twarzą, opanował się, odwrócił, wbiegł po schodach Arkadii, stanął na balustradzie i krzyknął wściekle do gawiedzi, że jeżeli łaskawie nie ruszą swych dupsk, zasilą wszystkie możliwe areszty w pobliżu, a jeśli zabraknie miejsc, oddadzą społeczeństwu w ciężkiej pracy równowartości swoich trzech wypłat. Oczywiście nie był aż tak uprzejmy dzieląc się z tłumem swym pomysłem. Słownik Dawida Rabowskiego cechowało bogactwo w wyrazy niecenzuralne, sam natomiast miał niesamowity talent do neologizmów sklejonych naprędce.
Ludzie uciekali w popłochu informując powietrze pełne nienawiści Dawida, że pozostawiali pralki na żelazkach i dzieci na gazie. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie tryumfalnie, chociaż wyglądało to raczej jak uśmiech psychopaty, który opuścił przedwcześnie szpital psychiatryczny. Zeskoczył ciężko z balustrady i zawiesił wzrok na ciekawej zbrodni.
– Ja bym panu powiedziała – usłyszał nagle za sobą, gdy, pochyliwszy się nad zamordowanym mężczyzną oglądał obrażenia – że to jakieś dzikie zwierzę…
– W centrum miasta?
– Wygląda, jakby… jak nadgryziony w wielu miejscach. Pan zobaczy. – Weronika, szatynka o bardzo miłej i przyjaznej twarzy, ukucnęła obok Dawida. – Praktycznie już nie ma prawego boku, kawałka nogi, szyi i lewego barku.
Dawid pogładził poharataną brodę. Weronika zaliczała się do tych nielicznych osób, które nie zwracały uwagi na niebezpieczną naturę mężczyzny. Albo zwyczajnie nie zdawała sobie z niej sprawy.
– Ślady krwi – kontynuowała dziewczyna – oczywiście te nie rozmazane przez ludzi, urywają się po drugiej stronie placu, ale…
Mężczyzna wstał nie zwracając uwagi na Weronikę, rozejrzał się dokoła, a potem za kołnierz niebieskiej koszuli postawił dziewczynę do pionu.
– Proszę cię, zróbcie co trzeba z tą aktówką.
Sam zaś ruszył śladami krwi z rękoma w kieszeniach marynarki. Zapomniał zdjąć rękawiczek. Rzeczone ślady wcale nie urywały się na końcu Placu Wolności – ktoś lub coś, co niefortunnie ubrudziło sobie kończyny w kałuży krwi, minęło bibliotekę Raczyńskich i pognało ku Staremu Rynkowi. Dawid miał zamiar wyrzucić z niego wszystkich, co do jednego, jeżeli mu to coś pomoże. Zanim jednak udał się na dalszy spacer, wrócił do intrygującej własności nieboszczyka.
Zupełnie zwyczajny, łysiejący mężczyzna w szarym garniturze w swej aktówce skrywał trzy krucyfiksy, osikowy kołek, buteleczki z wodą prawdopodobnie święconą, nie wspominając już o Biblii. Miał też inne cuda z Zestawu Całkiem Dojrzałego Egzorcysty, takie jak pistolet automatyczny nabity srebrnymi kulami, ostry nóż ze srebrnym ostrzem czy latarka… UV.
*
Laura określała siebie post-dekadentką, ale tylko czasami. Po nocy wpatrywania się w Plac Wolności zaczęła rozważać pójście na odwyk.
Dziewczyna siedziała nad brzegiem rzeki Warty kilkanaście metrów od mostu Świętego Rocha i popijała ciemne piwo kosztujące więcej niż drugie śniadanie dla biednego dzieciaka (sama nie miała specjalnie na swoje własne pierwsze śniadania). Po głowie krążyły jej te same obrazy od kilku godzin – łysy, krew, cicha walka, krew, krew, krew, światełko, tupot stóp. Hm. To chyba miało stopy? A może lepiej będzie je nazwać, bardziej poetycko i realistycznie zarazem, CHOLERNYMI SZPONAMI?
Sąsiedzi mówili, że nawierzchnia Placu Wolności miejscami wyglądała jak rozorane pole; właściwie, to mieli świętą rację, chociaż znaczna większość z nich nie widziała nigdy prawdziwego, rolniczego pola, co dopiero rozoranego.
– Dzień dobry, mogę się dosiąść?
Dziewczyna odwróciła głowę. Nie, żeby trzecie piwo w jakiś sposób jej zaszkodziło… czy też pomogło. Kiwnęła niemrawo głową obserwując wysokiego mężczyznę o majestatycznych rysach arystokraty wychowanego pod restrykcyjną ręką uwielbianego papy. Tak, mówiąc konkretniej – był przystojny.
I mówił „dzień dobry” o dwudziestej drugiej.
– Zimno ciut, co?
Laura skrzywiła swą twarz w wyraźnie nieuprzejmej, niekobiecej konsternacji.
– Ta.
Mężczyzna miał niesamowite włosy. Zupełnie białe. I oczy. Zupełnie niebieskie… no, niezupełnie, w sumie to bardzo, bardzo jasne. I cerę. Zupełnie gładką. Też jasną.
Laura przypomniała sobie swój osobisty wygląd, po czym zmarkotniała doszczętnie. Jej oczy były kocie, a włosy, choć blond, chwilami osiągały intensywny, miedziany połysk nieuczesanych, brutalnie ugniecionych drutów. Twarz miała okrągłą, zmęczoną, wiecznie cyniczną, chociaż nadal przecież młodą.
Osobnik siedzący obok niej robił coś dziwnego. To znaczy, oglądał swoje nieco szponiaste dłonie z poczerniałymi paznokciami osobliwie zainteresowany oraz zmartwiony. Dziewczyna przełknęła ślinę, choć jej panikę i tak doszczętnie zneutralizował alkohol.
– Wyglądasz, jakbyś ciężko pracował… czy coś – zauważyła inteligentnie, w pośpiechu dopijając resztki ostatniego piwa.
– Oj, bardzo. – Zatarł ręce i spojrzał na nią w sposób, od którego od razu chce się sobie wbić butelkę w oko. Laura wypiła duszkiem, co miała, prawie odchodząc z tego świata, po czym wstała, podziękowała za gościnę i uciekła do domu.
Osobliwy osobnik cały czas uśmiechał się lekko zdziwiony. Westchnął ciężko, z rezygnacją oraz nutą obrazy.
Biegła przed siebie prawie spadając z wału. Zszedłszy na niegdyś pustą przestrzeń, którą teraz zajmowała jakże urocza knajpka z ogródkiem pełna bogatych, pompatycznych ludzi, znalazła się w końcu na Mostowej. Odetchnęła z ulgą, jakby było to miejsce chroniące przed jakimkolwiek złem, a już zwłaszcza ze złem uzbrojonym w szpony.
Mroczną o tej porze ulicę Woźną przeszła jak we śnie, nie rejestrując nawet własnych kroków, dotyku podłoża, ludzkich, wrednych łokci czy chociaż własnego oddechu. Tuż przy Starym Rynku pełnym rozweselonych lokalnych gamoni, do których zaliczała się i ona, wpadła na swojego ukochanego sąsiada, Dawida Rabowskiego, który zakończył pracę na ów dzień niebotycznie zmęczony.
– Wyglądasz jakbyś golił się kosiarką – powiedziała Laura, kiedy już odbiła się od Dawida i odzyskała równowagę.
– Też się cieszę, że cię widzę – burknął mężczyzna. – Co tak biegasz po mieście?
– A, ten… jog…
Nie zdążyła mu powiedzieć, ponieważ na Stary Rynek wlazło coś bardzo dużego, ponad trzymetrowego, spacerowym krokiem niedzielnego amatora wiejskich widoków. Jego szpony wbijały się pomiędzy kostki brukowe.
– Czy to normalne, że po mieście spaceruje takie rogate coś? – zapytała Laura.
– Nie – odparł Dawid, po czym brutalnie pociągnął ją do wnętrza jakiejś knajpy. Usadowił się pod oknem w celach obserwacyjnych. Przypomniał sobie zawartość aktówki i oniemiał. Popatrzył na Laurę, która również kontemplowała akcję, niestety, chyba nie w sposób prowadzący do przydatnych działań.
Zerwał się ze swojego ukrycia i wybiegł z budynku pełnego przestraszonych klientów oraz obsługi. Właściwie robił to tylko po to, by przekonać siebie, że do pokonania czegoś takiego nie są potrzebne żadne srebrne kule, chociaż podświadomie wiedział, iż wysyła swą osobę na pewną śmierć.
Ponad trzymetrowe monstrum pokryte niesamowicie czarnym futerkiem o, jak już wszyscy chyba wiedzą, wielkich, czarnych szponach, długich, zakręconych rogach oraz głosie walącego się budynku, zajmowało się przeglądem ludzi zgromadzonych na Starym Rynku, jakby szukało sobie ofiary, tudzież późnej kolacji. Przypominał kogoś, kto przyszedł do zoo upolować małpiatkę. Chociaż Dawid polemizowałby z określeniem „ktoś” zważywszy, iż prawdopodobnie nie posiadał własnej duszy.
Załadował swój mały, roboczy pistolecik. Poczuł się zupełnie bezbronny, jak pies szczekający na samochód, ale jego wrodzony instynkt nakazywał mu walczyć nawet z wiatrakami. Nie umiał stać i patrzeć zwłaszcza, gdy można było czemuś dokopać. Nie miał zamiaru demona nawet ostrzegać, że będzie strzelał – to tak na wypadek, gdyby musiał BARDZO szybko uciekać.
Wycelował, pociągnął za spust, trafił stworowi w skroń. Stwór podrapał się w okolicach rany, obejrzał wielkie łapsko, po czym odwrócił głowę tam, gdzie stał Dawid, ale jego na szczęście już tam nie było. Mężczyzna schował się pomiędzy budynkami przy Żydowskiej oddychając spokojnie. Wszystko, byleby zachować spokój. Pocieszała go myśl, że jeżeli dostatecznie odwróci uwagę demona, to może nikogo nie zeżre.
Czy coś. Wszyscy wrzeszczeli jakby już wrzucono ich na patelnię. I biegali jak oparzeni.
Myślał intensywnie. Może mógłby go wywabić z tego tłocznego miejsca, na przykład nad rzekę? Problem polegał na tym, że musieliby przebiec kawałek o wiele ciaśniejszy i równie pełny ludzi. Nie ma to jak piątkowy wieczór, pomyślał Dawid coraz bardziej zirytowany.
– Hej! Ty kupo śmierdzącego siarką mięsa!
Wyłonił się ze swojego cienia stanąwszy twarzą w twarz z rogatym futrzakiem, który obdarzył go piekielnym uśmiechem białych, długich kłów. Dawid, nie zastanowiwszy się nawet, odstrzelił mu ze trzy. A potem wybuchł histerycznym śmiechem i zaczął uciekać ile miał sił. Monstrum, taranując stoły powystawiane przez liczne restauracje, ruszył za funkcjonariuszem z dzikim rykiem wściekłości. Prawdopodobnie coś przeklinał, ale Dawid nie mógł rozpoznać języka.
Nawet nie wiedział, że potrafi biegać szybciej niż coś, co jest o nieco ponad metr większe od niego.
Biegnąc pomiędzy przestraszonymi, rozwrzeszczanymi ludźmi Dawid zdał sobie sprawę, że nie wie, co zrobi potem. Utopi to coś? Hm.
Demon za nim stratował całą uroczą restauracyjkę naprzeciw zejścia nad brzeg Warty. Dawid, stanąwszy na samym skraju umocnień, miał ochotę rozwalić cokolwiek. Odwrócił się. Znów spotkał spojrzenie demona, który w bezruchu na szczycie wału najwidoczniej obmyślał jakąś skomplikowaną strategię unicestwienia Dawida.
Ale ruszył w inną stronę.
Wzrok Dawida pobiegł za demonem. Szarżował na kogoś, kto wyglądał równie demonicznie, chociaż jednocześnie bardziej człowieczo. Białowłosy mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę. Dawid wstrzymał oddech. Zauważył, że tamten trzymał w dłoni jakiś okrągły przedmiot, na którego widok stwór przystanął gwałtownie dysząc ciężko. Wyjąwszy próby złapania oddechu, nie ruszał się wcale, wlepiając strwożony wzrok w niewątpliwie magiczny rekwizyt powoli roztaczający blask koloru trudnego do zidentyfikowania – niby purpury, ale ta miała to do siebie, że mylona była z fioletem, a nawet czerwienią. Światło, które przybierało charakter destrukcyjny, wsysało monotonnie demona w swe czeluści. Dawidowi opadła szczęka.
– Ty idioto, co tak stoisz?! Zrób coś!
Odwrócił głowę. To Laura przybiegła za nim, bardzo tym zmęczona.
Dawid przez chwilę rozważał sens jej słów. Niby co miał zrobić? Nie miał nadnaturalnych mocy… chyba. Niepewnym krokiem ruszył w stronę białowłosego jegomościa z satysfakcją unicestwiającego demona. Nie miał tylko pojęcia, czy tamten był sprzymierzeńcem, czy też nie. Wypadałoby się dowiedzieć, chociaż niekoniecznie za cenę życia.
Osobnik zaszczycił go spojrzeniem jasnych oczu, gdy tylko demon zniknął bezpowrotnie, pozostawiając po sobie jedynie ulotne wrażenie morderczej, krwistej chwili. Blask wokół okrągłego przedmiotu również został wessany na amen do fiolki znajdującej się po środku pentagramu. Białowłosy odwrócił go, a wtedy Dawid usłyszał stłumiony ryk bolesnego protestu. W fiolce znajdował się demon, ale pod niematerialną, mglistą postacią koloru wspomnianej purpury.
– Już nie będzie wam sprawiał problemów – oznajmił gładkim, arystokratycznym głosem. Odwrócił pentagram w kole z powrotem. Wrzask ucichł.
– Och – zdołał wyrzec Dawid. Białowłosy schował wessanego demona do kieszeni, rozważył coś w duchu, po czym uznał, iż wypadałoby wyjawić swoje imię funkcjonariuszowi. I wyjaśnić to i owo, upewniając się przy okazji, że facet nic nie wypapla tam, gdzie nie trzeba.
– Belial. – Wyciągnął rękę o czarnych paznokciach do Dawida, który oniemiał najzupełniej.
– D-Dawid – burknął, ściskając jasną dłoń. Imię „Belial” mówiło mu niewiele, ale wystarczająco, by skojarzył, że to ciut demoniczne imię.
– Może udamy się na drinka z tą uroczą damą?
*
Laura nie mogła w to uwierzyć. Nie miała ochoty na żadnego „drinka”, pan Belial natomiast wręcz przeciwnie, zakupując jej po kilku kolejkach, które jednakowoż wypijała, niekoniecznie chcąc pamiętać rano cokolwiek z jego barwnej opowieści. Co ciekawe, po demolce Stary Rynek funkcjonował dalej jako siedlisko imprez, tyle, że z udziałem znudzonych służb porządkowych i policji.
Po pierwsze, Belial uspokoił całą sprawę w jakiś magiczny, niekoniecznie prawdziwy, zgodny z prawami fizyki sposób, wmawiając wszystkim wokoło, że przyczyną demolki wcale nie był wielki włochaty, rogaty, wrzeszczący oraz agresywny potwór, ale walki pseudokibiców, którzy przecież nigdy nie wymarli. Mówiąc, machał jakimś dziwnym przedmiotem.
Dawid Rabowski cały czas zastanawiał się, dlaczego im też nie skasował pamięci. Nieświadomie podzielał w tym przypadku opinię Laury – im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Niestety, on nie miał tendencji do upijania się nawet, jeśli wlał w siebie litry wódki. Po prostu miał w sobie ten legendarny słowiański gen, który nie pozwalał mu padać po jakimś tam truneczku.
– To proste – odpowiedział na jego pytanie Belial. – Nie lubię być sam z tajemnicami. Tajemnice, moim zdaniem, są bardzo męczące, niekiedy też głupie. Dlatego lubię się nimi dzielić.
– Dlaczego akurat ci… ci się wydaje – wtrąciła Laura – że jesteśmy godzie… godni jej wysłuchania?
– Nie wyglądasz jak skora do biegania po mieście i wrzeszczenia o tym do wszystkich wokoło.
Dziewczyna burknęła coś do swojego kieliszka wielce obrażona. Belial miał problemy z rozumieniem kobiet. Zresztą, nie tylko on. One też.
Białowłosy mężczyzna wyjaśnił, że człowiek zagryziony przed demona, którego złapał, miał mu dostarczyć owe okrągłe cacko z pentagramem, jak się okazało – zrobione ze srebra, które było jedyną, śmiertelnie skuteczną bronią na owego potwora zwanego sabnokiem. Belial tuż przed przyjazdem policji na miejsce zbrodni zabrał przedmiot z aktówki. Normalnie, to jest, gdyby sabnok przybył na Ziemię z własnej woli, można byłoby pokonać go zwyczajnymi narzędziami używanymi przez egzorcystów czy też jego osobistą „demoniczną mocą” (owego pojęcia niestety nie sprecyzował). Niestety, w przypadku przywołania tylko przywołujący może go zneutralizować zwykłym odesłaniem do Otchłani, a ten, jak wyjaśnił Belial, został zjedzony przez samego sabnoka. Takich sabnoków żyło sobie całkiem sporo, niemniej w piekielnej krainie nie sprawiali problemów jako jedne z pomniejszych diabłów będących w większości sługami silniejszych.
– Ten demon żył sobie przez jakiś czas niedaleko waszego stadionu – powiedział Belial dopijając swoje czerwone wino. – A potem poszedł za zapachem ludzi. Wczoraj był mecz.
– I ta masakra to nie pseudokibice? – zapytał skonsternowany Dawid, chociaż znał odpowiedź.
– Dokładnie.
– Mam… mam p-pytanie. – Laura gwałtownie podniosła się ze stolika, bardzo pijana, ale nie na tyle, żeby nie słyszeć tego, co mówił białowłosy demon.
– Słucham, moja droga?
Odchrząknęła znacząco, wyrażając tym kompletną niechęć do Beliala, jakby chciała mu coś udowodnić. Wyprostowała się, poklepała po twarzy i chwilowo była w stanie przeprowadzać konwersację.
– Jesteś demonem, tak?
– Na to wygląda.
– I zabijasz inne demony, tak?
– Owszem.
– Dlaczego?
Na twarz mężczyzny wpełzł tajemniczy uśmiech. Pochylił się w stronę Laury.
– Taką mam naturę. Buntowniczą. Poza tym, lubię pomagać ludziom.
– Myślałam, że diabły raczej lubią robić u nas bałagan – stwierdziła, odchylając głowę do tyłu. Cały świat wirował niemrawo razem z nią, co było jednym z tych wrażeń, które szybko wyleczyłaby jedynie śmierć. Belial na słowa dziewczyny wzruszył ramionami.
– Niekoniecznie. Jesteśmy wolni, możemy robić, co chcemy. Przecież też pomagaliśmy ludziom, gorzej, że uczyliśmy ich technik nielubianych przez… hm… Boga.
– To Bóg istnieje? – Laura uniosła brwi. Chociaż chwilę potem uznała to pytanie za głupie, ponieważ diabeł chyba potwierdzał istnienie Stwórcy?
– A skąd ja to mam wiedzieć?
– Przecież zostałeś strącony z nieba! – krzyknęła Laura, przez co kilkoro ludzi w pobliżu odwróciło się w jej stronę.
– Hm… bardzo możliwe.
– Dlaczego nie chcesz się podzielić tak ważną tajemnicą? Podobno ich nie lubisz – wtrącił do tej pory milczący Dawid.
– Jestem też demonem. Mimo wszystko, lubię uprzykrzać ludziom życie. W drobny i nieszkodliwy sposób. Świadomość, że Boga może nie być, przecież was nie zabije.
– Zmieni całą perspektywę patrzenia na świat – wyznała Laura chowając się w krześle. Belial obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem.
– Jak to? To wy, ludzie, potrzebujecie powodu, by być dobrymi? Musicie być zmuszeni przez istotę wyższą do postępowania zgodnie z zasadami o niekrzywdzeniu drugiego człowieka? Nawet demon potrafi być dobry, jeżeli tylko zechce. A nas podobno ta istota wyższa wytrąciła z nieba. Nie powołujemy się więc na nią, jeżeli chcemy mieć zasady czy powody do działań. Powołujemy się na siebie.
W głosie demona dało się słyszeć poirytowanie. Dawid zaś przyznał mu rację.
– Coś w tym jest – rzekł filozoficznie.
– A wyście o egzystencjalistach nie słyszeli? Ćwierćmózgi. Poza tym, mówiłam o perspektywie, nie o zasadach – burknęła Laura po czym wstała ze swojego krzesła i skierowała się chwiejnym krokiem w stronę wyjścia. Dawid bez większego namysłu ruszył za nią, Belial natomiast spokojnie zapłacił nie szczędząc pieniędzy na napiwek, a dopiero potem dołączył do swoich nowych znajomych.
Dawid walczył przez chwilę z Laurą jak z dziką zwierzyną, którą siłą upycha się do klatki, po czym w końcu pozwoliła pomóc sobie w utrzymaniu równowagi. Belial szedł obok z godnością.
– Co teraz zrobisz? – zapytał Dawid. – Wybacz, nie mam wolnego noclegu dla ciebie. Ona też nie ma.
Belial uśmiechnął się zupełnie niewinnie, chociaż w tym uśmiechu zawarł coś niebezpiecznego.
– Chciałem tylko dać pewną książkę w prezencie twojej przyjaciółce, jeśli mi pozwolisz na mały, miły gest – rzekł, a z jego słów sączył się jad o mdławym, słodkim smaku. Nieogolony brunet wzruszył ramionami.
Laura spojrzała z zaciekawieniem na Beliala, który dzierżył w dłoniach stary, gruby notatnik oprawiony w skórę. Wystawało z niego kilka kartek, nosił na sobie ślady intensywnego użytkowania oraz… deptania.
– Co to jest?
– Spodoba ci się. – Demon wręczył dziewczynie notatnik kobiety, która posiadła niemożliwą ilość wiedzy na tematy demoniczne, magiczne oraz wiele, wiele więcej. Przewertowała kilka kartek znalazłszy podobiznę sabnoka i innych stworów, w tym samego Beliala, chociaż prezentował się jakoś inaczej – jako starszy pan z długą, siwą brodą. Laura spojrzała na białowłosego mężczyznę parę razy zanim upewniła się, że to nie omam. Pod rysunkiem znalazła podpis sugerujący, że Belial często zmienia swoje postacie.
– Powinnaś to spalić! – warknął Dawid, jako ostoja zdrowego rozsądku o głosie wrednego, natrętnego i nadopiekuńczego rodzica.
– W życiu! – Laura w ostatnim momencie uskoczyła przed łapą funkcjonariusza próbującą wyrwać jej prezent. – Toż to przecudowne!
– Jeszcze mi jakiś potwór wywołany przez ciebie w nieudolny sposób rozwali mieszkanie! – ryknął, nadal siłując się z dziewczyną, która niespodziewanie zyskała na zwinności i sile.
– Przecież nie mam zamiaru tego używać! Chcę tylko poczytać!
– A skąd możemy wiedzieć, jakie będziesz miała pomysły po pijaku?!
– Teraz to mnie naprawdę obraziłeś! Odczep się!
Odsunęła się na odległość mniej więcej jednego metra od Dawida mruczącego pod nosem niezidentyfikowane przekleństwa.
A Belial zniknął.
No jakoś nie przypadło mi do gustu. Napisane nieco chaotycznie (?). Postać Beliala zupełnie do mnie nie przemówiła. Z jednej strony lubi pomagać ludziom, ale z drugiej lubi też uprzykrzać im życie... Tak na zasadzie "lubię was, ale nie za bardzo".
Dajcie człowiekowi stworzonemu do pracy w biurze wyobraźnię, a stworzy wam biurokratyczne piekło w odcieniach tęczy.
Dobre!
Zabawne ukazanie postaci Beliala, bo zawsze inaczej go sobie wyobrażałem. Jest troche potknięć w tekście, przede wszystkim interpunkcyjnych, ale i tak czytało sie całkiem nieźle.
Pozdrawiam
Mastiff
Zaczęło się fajnie, ale jakoś im dalej, tym gorzej. Jest sporo chaosu w narracji, postacie są jakieś takie bezpłciowe, niektóre zdania i opisy bardzo udziwnione, jest sporo dygresji nie wnoszących nic do fabuły. Miejscami tekst wydał mi się zabawny "na siłę". Zatem podobało się raczej średnio.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Plac Wolności, niknący pośród nowoczesnych, szarych błyszczących całą dobę budynków... -- co to, Hotel Bazar wyburzyli? Dalej zresztą piszesz, że biblioteka Raczyńskich stała.
Niestety, zdanie mam podobne, jak poprzednicy. Jakieś narwane, chaotyczne, nie trzymające w napięciu to opowiadanie.
Chaos jest rzeczywiście. POszarpane to wszystko i w ogóle. Ale za to pomysł niezły i naprawdę można się uśmiechnąć, więc ja narzekać nie będę.
Narracja chaotyczna, spisana raczej ubogim językiem. Całe opowiadanie wyglądało jakby pisane od niechcenia, bez należytej staranności, bez sprawdzenia i przemyślenia. Do tego nieco, jak dla mnie, wymuszonego humoru i płaskie postacie.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)