
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
O drugiej w nocy na Dworcu Wschodnim zwykle przebywały pojedyncze osoby. Jedni czekali na ostatnie pociągi, często zasypiając przy schodach wejściowych na peron, przegapiając tym samym przedporanny kurs, drudzy człapali w tę i z powrotem jak zabawki podpięte do niewidzialnego toru. Czasami można było spotkać grupkę pijanych mężczyzn, hałasujących aż dudniło wzdłuż całego tunelu. No i kilku bezdomnych, ułożonych na brudnej podłodze, którym policja wciąż przerywała sen.
Stali pasażerowie nocnych pociągów wiedzieli, że – jak przez ostatnie dwa tygodnie – zaraz po północy na peronie drugim pojawi się młody mężczyzna. Wysoki i szczupły, o pociągłej twarzy i wystających kościach policzkowych. Wiedzieli, że chłopak będzie siedział na ławce, wpatrzony w jakiś nieistniejący punkt, a jedyny ruch, jaki podobna u niego zauważyć, to przykładanie do ust termosu i odstawianie go z powrotem na ławkę.
Pan Cyprian nieraz już chciał spytać młodzieńca, w jakim celu ten przesiaduje tutaj niemal do samego rana. Staruszek parokrotnie spóźnił się na pociąg i musiał czekać na następny aż do piątej, zauważył więc, że ten tajemniczy gość równo o czwartej trzydzieści zrywa się na nogi i schodzi do tunelu, by wrócić za kilkanaście godzin i znowu w bezruchu patrzeć na szyny, przez które od czasu do czasu przejedzie maszyna.
Mężczyzna jednak nigdy nie mógł się zdobyć na podjęcie rozmowy. Był dobrze wychowanym człowiekiem i wiedział, że wścibstwo jest cechą naganną. Poza tym, tyle się przecież mówi o dzisiejszej młodzieży… te narkotyki, nie narkotyki, dopalacze, nie dopalacze. Jeszcze podejdę, a on poderżnie mi gardło i nawet nikt nic nie usłyszy, konstatował, przerażając się na samą myśl o takim obrocie spraw.
Dziś również. Teraz, w tym momencie. Trzy perony dalej. Wysoki i szczupły. Obecny tylko ciałem.
Pan Cyprian usiłował nie wpatrywać się w tamtą stronę za często, jednak wzrok sam przeskakiwał co raz na chłopaka.
A on tylko siedział.
Z daleka nadjeżdżał pociąg.
•
Obudził go dzwoniący telefon. Nie podnosząc głowy z poduszki, odrzucił połączenie. Wiedział, że to Jaga. Pewnie chciała się spytać, czy zobaczy go dziś na wykładach, a potem opieprzyć, iż nie ma zamiaru nastawiać za niego głowy, szczególnie po tym, jak profesor spostrzegł „zaskakująco podobny charakter pisma” u dwojga studentów. Dajcie mi wszyscy spokój, westchnął w myślach, wtulając się w poduszkę, która nigdy nie zdawała się bardziej miękką.
Wstał chwilę po południu. Zmęczony i niewyspany. Dopiero filiżanka mocnej kawy przywróciła mu jako taką trzeźwość umysłu. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że po raz kolejny opuścił zajęcia. Cholera, pomyślał, od dwóch tygodni nie byłem na uczelni.
Przeczytał wiadomość od Jagi: nie rozumiem, dlaczego zamiast do restauracji, poszliśmy ostatnio do baru mlecznego – przecież musisz mieć kupę kasy, skoro stać cię na powtarzanie roku.
Cała Jaga.
Jednak jej słowa nie przeszły go bokiem. Dobrze ją rozumiał. Tak samo dobrze, jak to, że właśnie niszczy sobie przyszłość, a rodzicom pieniądze, które wkładają w czynsz i wyżywienie syna. Chcę tylko, żebyś się uczył, Jacek. Skup się na nauce, a będę spokojna, mówiła mama praktycznie przy każdej okazji. Do tej pory spełniał wymagania rodziców, udało mu się nawet załapać na stypendium naukowe. Wszystko szło dobrze, aż do tamtej nocy…
Nie myśl o niej, warknął w duchu.
Od bitych dwunastu dni, codziennie obiecywał sobie, że już więcej do niej nie pójdzie. I za każdym razem postanowienie kończyło się fiaskiem. Czasami wystarczyła sekunda; jeden myślowy błysk, by zmienił swe nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni. Nieważne, jak bardzo by się starał i czego by nie zrobił. Siłę jego woli i tak weryfikował pojedynczy impuls, niemożliwy do zwalczenia.
I wychodził. Sam nie wiedział po co i dlaczego. Ciągnęła go do niej jakaś nieprawdopodobna siła, coś wykraczającego poza ludzkie pojęcie. A przecież tylko na siebie patrzyli, nie odzywając się słowem. Ona nie była nawet atrakcyjna, miała piegi i tłuste włosy, sukienkę poplamioną zeschniętym błotem. Nie dziwne, że nikt nie zwracał na nią uwagi.
Tak jak by jej tam w ogóle nie było.
Dobrze wiesz, że jej nie ma, warknął wewnętrzny głos.
Jest.
Nie ma, naciskał Daimonion.
Przyłożył palce do skroni. Przestać o niej myśleć. Przestać myśleć. Przestać, przestać, przestać. Jeżeli dalej tak pójdzie, zwariuję kompletnie (o ile to już się nie stało). Jak to powiedział ten filozof starożytny? „Byt jest i nie może niebyć. Niebyt nie jest i nie może…”
Co ja robię? – pomyślał, wchodząc pod prysznic.
Godzinę później zadzwonił do Jagi.
•
O szesnastej w „Złotej Kurce” znajdowało się pełno ludzi. Zajęli ostatni wolny stolik. Jacek zamówił dwa razy naleśniki z serem i śmietaną.
– No? – zagadnęła Jaga, taksując go wzrokiem. Była ubrana w elegancki sweter i obcisłe dżinsy, które podkreślały kształt jej zgrabnych nóg. Tasmański nie raz zastanawiał się, dlaczego taka dziewczyna jak Jaga woli przebywać z nim, niż z kimś bardziej „cool”, „joł” czy jak to tam zwał. Nigdy jednak nie odważył się o to spytać.
– Ee…
– Eee? Od dwóch tygodni nie byłeś na ani jednych zajęciach. Przez cały poprzedni rok nie opuściłeś nawet połowy z tego, co w tym miesiącu. Nie widzę, żebyś był chory. Powiesz, co się dzieję, czy zbyjesz mnie jakimś kłamstewkiem, znaczącym mniej więcej: odpieprz się od mojego życia?
Pulchna pani zza lady krzyknęła: dwa razy naleśniki z serem i śmietaną! Jacek podał przyjaciółce talerz z większą – jak mu się wydawało – porcją.
– Słuchaj, Jaga, to nie tak – zaczął, wbijając widelec w naleśnika. Ciężko przychodziło mu patrzeć jej w oczy. – To znaczy, nie chcę cię oszukiwać. Dlatego, proszę, zrozum mnie, kiedy powiem, że mam coś do załatwienia. Coś osobistego. Jeszcze najwyżej kilka dni, i koniec. Naprawdę.
Powoli jadła naleśnika.
No co? Mam cię jeszcze przepraszać? – burzył się w myślach Jacek.
– Jaga?
– Nic.
– Co „nic”?
– Po prostu. Masz osobiste sprawy na głowie, okay, nie wnikam. Ale nie myśl sobie, że przestanę się niepokoić.
– Dzięki.
– Spieprzaj.
Dobrze, że odpowiednio wcześniej zdążył połknąć kawałek naleśnika.
– Lepiej szybko wracaj na uczelnię – powiedziała, biorąc ostatni kęs. – Coraz więcej prowadzących orientuje się, że wpisuję cię na listę. Jak tak dalej będzie, wypiszą nas z przedmiotów… a nie widzi mi się przez ciebie oblewać roku.
Jacek otarł z ust śmietanę i uśmiechnął się.
– Kilka dni, Jaga, nie więcej. Dzięki za wszystko.
– Mówiłam już, żebyś się bujał.
– Chodź, odprowadzę cię.
•
Było po północy, kiedy rozsiadł się na ławce i upił łyk herbaty z termosu. Na peronie drugim o tej godzinie nie kursował już żaden pociąg. Na pozostałych stanowiskach kilkoro ludzi oczekiwało na przyjazd maszyny, krążąc leniwie od jednej krawędzi do drugiej. Jacek poznawał ich z twarzy, widywał te same osoby co noc. Ot, choćby ten starszy mężczyzna, z pulchnymi policzkami i bujnym wąsem, który spoglądał dziwnie w stronę Tasmańskiego, jakby miał chęć o coś zapytać.
Przed Jackiem, na szynach stała Aura. Sam ją tak nazwał, bowiem dziewczyna nigdy nie chciała zdradzić swojego prawdziwego imienia. Była niska i szczupła; biała sukienka, gdzieniegdzie ponaznaczana brudnymi plamami, wisiała na niej jak na wieszaku. Rozpięte, rude włosy kleiły się od tłuszczu, co sprawiało wrażenie czarnych pasemek, a piegi na nosie wyglądały pod światło jak kropelki błota. Jej cieniutkie usta nigdy nie rozwarły się choćby na centymetr.
Usadowiła swój wzrok na Jacku i tak stała, bez jednego mrugnięcia oczyma. Tylko sukienka falowała na wietrze, raz w tę, raz we w tę.
Ale w jej postaci było coś, czemu Jacek nie potrafił się oprzeć. Cholera, jakie to porąbane, myślał. Już dwa tygodnie patrzyli na siebie niemo. Bez żadnego celu. Przez bite cztery godziny. Noc w noc. A on nawet nie wiedział, czy Aura istnieje. Nie raz chciał zapytać któregoś z pasażerów, ale ona dała mu wyraźny sygnał, by tego nie robił.
– Czego się boisz? – spytał wtedy Jacek, nie otwierając ust.
– Niczego – pojawiła się w jego głowie odpowiedź niczym podświetlany setkami lampek banner uliczny.
– Dobrze.
I znowu milczeli. Noc po nocy. Jacek wracał pierwszym autobusem porannym, o 4:56 i wstawał zazwyczaj grubo po południu, klnąc się na czym świat stoi, że zaniedbuje uczelnię, kontakty z przyjaciółmi i za to, że wciąż okłamuje rodziców. Codziennie powtarzał sobie, iż więcej tam nie wróci.
Codziennie, ale nie dziś. Tego wieczora uznał, że skończy z Aurą w inny sposób.
Pociągnął łyk z termosu i zamknął oczy. Zaczął od sztandarowego pytania, które zadawał jej co noc.
– Kim jesteś?
Nie odpowiedziała.
– Muszę z tym skończyć. Nie mogę już przychodzić. Mam obowiązki, znajomych. Uczelnia, nauka. Ja… ja nawet nie wiem, czy istniejesz.
– Nie odchodź.
Wraz z wiadomością, w umyśle Jacka pojawiły się rozpacz i błaganie, które niczym najszybszy wirus zaczęły rozchodzić się po ciele, powodując nieprzyjemne mrowienie w okolicy brzucha oraz gęsią skórkę na rękach i plecach. Do tego dołączył jeszcze strach, jakiego Tasmański do tej pory nie zaznał.
– Nie bój się – rzekła po chwili, a cały niepokój i smutek uleciał z Jacka niczym powietrze z balonu.
– Przepraszam – odparł wbrew swojej świadomości.
– Nie odchodź.
Tym razem wiadomość nie zawierała dodatków emocjonalnych. Jawiła się w mózgu studenta jak najzwyczajniejszy w świecie napis.
Co robić? – zastanawiał się Tasmański. – Zacząć jej tłumaczyć, że bardzo lubię ją odwiedzać, że najchętniej spędzałbym tu całe dnie, i tak dalej, i tak dalej? Przecież to oczywiste. Inaczej nie przychodziłbym tu po północy i nie przesiadywał praktycznie do piątej rano. Raz, a stanowczo powiedzieć, że już więcej się u niej nie zjawię? A co, jeśli znowu uderzy we mnie, tym smutkiem? Szlag.
Wtem błysnęła mu w głowie myśl, której nie kontemplował zbytecznie, a od razu zrealizował. Spojrzał na Aurę po raz ostatni, próbując zapamiętać każdy jej szczegół, po czym bez słowa zerwał się z ławki i zbiegł po schodach do tunelu.
Za nic nie mógł opanować cisnących się do oczu łez.
•
Po raz pierwszy od dwunastu dni czuł się wyspany. Wstał głodny jak niedźwiedź, lecz dobre samopoczucie wydawało się wsiąknąć w niego niczym woda w gąbkę. Miał wrażenie, że z jego duszy spadł ogromny ciężar, pozostawiając ją lekką i pozbawioną trosk. Zaczął nawet żałować, że była sobota, bowiem nagle stęsknił się za uczelnią. Nie miałby nic przeciwko dobremu wykładowi czy konwersatorium. W ogóle, to najchętniej porobiłby coś produktywnego. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek i zamierzał ten stan wolności wykorzystać. Może zadzwoni do Jagi i zaprosi ją na obiad?
Nie zdążył jednak sięgnąć po telefon, gdy z biurka dobiegł sygnał „Nokia Tune”.
O wilku mowa. Jaga.
– Cześć, mała, wyobraź sobie, że właśnie miałem do ciebie…
– Gdzie jesteś?
Jej głos drżał. Płakała, to pewne.
– Co się stało?
– W domu?
– Tak. Jaga…
– Czekaj tam. Czekaj, i ani waż się ruszyć, słyszysz?
Ulga uciekała z niego niczym powietrze z przedziurawionej dętki. Nie może być dobrze, pomyślał. Co by się nie działo, i tak wyjdzie na złe, i tak.
Co się stało Jadze? Znowu on coś przeskrobał? Tylko co? Przecież od wczorajszej rozmowy nawet jej nie widział. Cholera, te baby – zacisnął zęby. – Żeby choć raz im dogodzić.
Przyszła do niego zaskakująco szybko.
– Jaga… ty…
Wyglądała jak siedem nieszczęść. Jej włosy nie układały się jak zawsze w równiutką linię tuż ponad wysokością barków, a były roztrzepane, jakby dopiero, co wstała. Z bystro patrzących oczu wydawała się wyparować błyskotliwość, ustępując miejsca zmęczeniu. Usta krzywiła w zupełnie niepodobnym do niej grymasie.
– Mogę wejść? – spytała cicho.
Zaparzył herbaty i usiadł naprzeciwko niej.
– Co się stało?
Leniwym ruchem wsypała cukier do szklanki i zaczęła powoli kreślić koła wokół denka. Nie odzywała się dłuższą chwilę.
– Coś ty jej zrobił, Jacek? – powiedziała w końcu, nie podnosząc wzroku.
– Komu?
W co ona go wrabiała?
– Przyszła do mnie. Widziałam ją. Ona… Jacek, błagam, przestań w końcu kłamać i powiedz mi, skąd ją znasz i o co w tym wszystkim chodzi.
Nie, to niemożliwe.
– O kim ty mówisz? – nie dawał za wygraną.
Spojrzała na niego; w jej oczach stały łzy.
– O tej dziewczynie. O tej rudej dziewczynie, Jacek.
Aura.
Nie odchodź. Nagle niczym cios nożem trafiło w niego tamto uczucie niewysłowionego żalu, zapierające dech w piersiach i uniemożliwiające kończynom ruch. Tasmański szybko skierował myśli na inny tor, próbując zrozumieć, jakim cudem Jaga spotkała Aurę. Przecież nie mogła zobaczyć jej na Wschodnim. Co by tam robiła po pierwszej w nocy? Szlag. Kim jest ta rudzielka. I czego od niego chce?
– Jak…
– Powiedz, Jacek. Błagam cię, jeżeli choć trochę ci na mnie zależy, powiedz mi wszystko. Powiedz, słyszysz?
Westchnął.
– Dobra, Jaga. Już dobrze.
I opowiedział jej całą historię znajomości z Aurą, począwszy od tamtej nocy, kiedy spóźnił się na ostatni pociąg do Kalisza. Nie ominął też poczucia przyciągania, które wyciągało go w nocy z mieszkania, prowadząc wprost na Wschodni.
– …tylko patrzyliśmy na siebie. Ja na nią, ona na mnie. Ale było w tym coś, czego nie potrafiłem odrzucić. Dopiero wczoraj zebrałem siły i uciekłem. Myślałem, że od teraz wszystko wróci do normy. Wiesz, że znowu zacznę chodzić na uczelnię, dzwonić do rodziców, spotykać się z tobą. Cieszyłem się, bo już się obawiałem, że popadłem w jakąś chorobę psychiczną. Choć pewnie to prawda. Przecież widzę kogoś, kto n i e i s t n i e j e. Zrozum mnie, Jaga. Nie mogłem ci powiedzieć.
– Ona istnieje.
– Co?
– Istnieje, Jacek. Widziałam ją.
– Ale jak to możliwe? Byłaś wczoraj na Wschodnim? W środku nocy?
– Sama do mnie przyszła – pisnęła. – We śnie. Nie pamiętam o czym, ale wiem, że śniłam o czymś innym, kiedy nagle wszystko poczerniało, jak gdyby ktoś zgasił światła, i naraz ją zobaczyłam. Świeciła jakby miała schowaną latarkę pod sukienką. Wyglądała identycznie, jak z twojego opisu. Tłuste rude włosy, piegi, brudnawa kiecka. Patrzyła na mnie… żebyś widział ten wzrok… Myślałam, że zwymiotuję ze strachu. Potem zaczęła wysyłać mi myśli. O tobie. Kazała mi przestać ingerować w twoje nieobecności na uczelni, mówiła, że musisz się z nią spotykać. Pokazywała co się stanie, jeśli jej nie wysłucham…
Przerwał jej nagły wybuch płaczu.
Jacek przysunął swoje krzesło do Jagi i oplótł ją ramionami, lecz przyjaciółka nie pozwalała się dotknąć.
– Nie. Przepraszam, Jacek. Przepraszam. Boję się.
Nastała cisza, przerywana płaczem Jagi.
Kiedy w końcu się uspokoiła, spojrzała na niego zaczerwienionymi oczyma.
– Na koniec powiedziała mi, że się kochacie.
– Że co?!
– Muszę iść, Jacek. Trzymaj się.
•
Przyszedł wcześniej niż zazwyczaj. Nie zabrał też ze sobą termosu z herbatą. To miała być krótka wizyta. Czas skończyć z tym raz na zawsze. Nie mógł pozwolić tej kreaturze na zniszczenie mu życia. I nie tylko jemu – wszak Jaga ledwie utrzymywała się przy zmysłach po koszmarze z rudzielką.
Chciał postawić sprawę jasno. Nie wiem, kim jesteś, ani dlaczego cię widzę, ale nie życzę sobie, żebyś straszyła moją przyjaciółkę i gadała przy tym te wszystkie głupoty. Czy ty naprawdę myślisz, że cię kocham? Proszę cię, nie bądź żałosna. Znajdź sobie lepiej jakiegoś innego chłopaczka, i jemu zabieraj sen. Mnie więcej tu nie zobaczysz. Jasne? – odgrywał w myślach monolog kończący znajomość z Aurą.
Ale wszystkiego zapomniał, gdy ją ujrzał.
Rude włosy, piegi, wąskie usta, biała sukienka z plamami błota.
Stała w ten sam sposób, co zawsze. Z lekko rozłożonymi rękoma, spuszczoną głową. A Jacek poczuł, jak przez jego ciało przelewa się fala ciepła, wypełniając każdą komórkę spokojem i bezpieczeństwem. Jak kundel, którego przygarnięto ze schroniska. Już koniec, mówił do niego nieznany głos z wnętrza. Już nie musisz się bać. Wszystko dobrze. Wszystko dobrze.
– Aura.
Nie, nie jest dobrze – otrząsnął się. – Rudzielka nawiedziła Jagę. Groziła jej. Gadała jakieś pieprzone niedorzeczności i straszyła. Skończ z tym! Skończ z tym wreszcie i wracaj do domu. Żyj, chłopie, jak żyłeś dawniej. Słyszysz?! Żyj, jak żyłeś.
– Aura…
Ilekroć na nią patrzył, nie mógł wyzbyć się z głowy osobliwych wrażeń. Nigdy nie był skory do czczego filozofowania, ale w postaci rudzielki widział coś w rodzaju alegorii świata. Tak, jakby całe szczęście i smutek, miłość i nienawiść, euforia i rozpacz, skumulowały się w tym niewielkim, nieruchomym ciałku, materializując je tu, na szynach peronu, niby żywy pomnik.
Przyłożył dłonie do skroni i zamknął oczy. W jego głowie bębniło jak podczas indiańskiego rytuału. Dwa słowa wydawały się ze sobą walczyć o względy Tasmańskiego niczym para zapaśników. Koniec-Aura. Koniec-Aura. Koniec-Aura.
Skończyć, czy zostać?
Wtedy się odezwała.
– Przepraszam – rzekła, do swego przekazu dodając nutkę żalu. – Zostań.
Zostanę, miał powiedzieć, lecz w porę się pohamował. Och, dlaczego, lamentował, za jakie grzechy muszę to znosić? Tasmański nie wiedział już nic. Czuł się wyzuty z sił. Uciekaj – krzyczał do niego Daimonion. Zostań – prosiła Aura. Kogo słuchać? Nie wytrzyma tego dłużej.
Wtedy wpadł mu do głowy pomysł.
– Pójdę – powiedział z naciskiem. – Pójdę, jeśli nie powiesz mi, kim jesteś.
Długo milczała.
– A jeśli powiem?
Tym razem Jacek nie odezwał się słowem. Patrzył na nią, ściągając brwi.
Skinęła głową, czy tylko mu się wydawało?
– Zamknij oczy.
Jej sukienka trzepotała na wietrze.
•
Ciekawe czy jej zimno? Moja córeczka. Cholera, durniu, no przecież, że jej zimno. Zobacz, jak wieje. Dobrze, że załapiemy się na ostatni pociąg. Wyjedziemy najpierw do Tomaszowa, potem jeszcze dalej. Może na koniec Polski? Albo za granicę, umiem trochę po niemiecku, Marysia szybko by się nauczyła. Wszędzie, byle z dala od tej pijanej psychopatki.
– Zimno ci, hę? Chcesz moją koszulę?
– Nie, tatusiu, wcale nie. Ciepło.
A zębami zgrzytasz dla zabawy, co? Spoglądam na zegarek. Pół do pierwszej. Jeszcze dwa kwadranse. Nagle zaczynam odczuwać niepokój. Co my ze sobą zrobimy przez te wszystkie dnie, zanim znajdziemy stały kąt? Z domu zabrałem ledwie kilka par slipek i pieniądze. Trzeba będzie kupić ubrania, najlepiej ciepłe, bo tego roku zimna wiosna. I jeszcze wynająć jakąś suterenkę, ot, choćby jeden pokój. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Na pewno lepiej niż w Warszawie, z tą alkoholiczką, z tą…
Spoglądam na Marysię. Widzę jak skacze od jednej płyty podłogowej na drugą, bawiąc się w coś na wzór klas. W tym samym momencie oczyma wyobraźni jestem w naszym mieszkaniu na Grochowie, wpatrując się w pijaną, pogrążoną w pijackim półśnie żonę, siedzącą po turecku na podłodze. W jednej dłoni trzymała nóż kuchenny, a w drugiej zdechłego dachowca, który często przychodził do nas po resztki z obiadu. Na jej ramiona spływała krew kocięta. Nawet na mnie nie spojrzała. Zawiesiła nieobecny wzrok na jakimś nieistniejącym punkcie w komodzie. Do tego wszystkiego dochodził okropny smród wódki.
Marysia spała w pokoju obok. Dziękuję Bogu, że nie zajrzała dziś do kuchni. Nie zniosłaby tego widoku. Ja nie mogłem go znieść.
Nie myślałem wiele. Wystarczył jeden impuls, jeden komunikat: dość. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale poczułem na plecach czyjś oddech. Nagle każda sekunda zaczęła być ważna. Wbiegłszy do sypialni, otworzyłem szufladę z bielizną, wrzucając tam trzy pary majtek, a potem, najspokojniej jak się da, otworzyłem drzwi do pokoju Marysi i obudziłem ją pocałunkiem w czółko.
– Chodź, aniołku – powiedziałem. – Musimy iść.
– Gdzieee…? – Ziewnęła.
Nie odpowiedziałem od razu.
– Nie wiem.
Marysia nagle była całkowicie rozbudzona.
– Maumsia, tak? – rzekła, ledwo podnosząc usta.
Powoli skinąłem głową. Może i córeczka na co dzień zachowywała się jak głupiutkie dziecko; może nadal często zdrabniała nazwy wyrazów oraz sprawiała wrażenie, że wszelkie kłopoty omijają ją bokiem. Nie zmieniało to jednak faktu, że Marysia miała już szesnaście lat. Nie była głupia. Wiedziała, co dzieje się w domu. Może nawet lepiej ode mnie.
– Chodź już.
Miałem nadzieję, że światła latarni nie zdradzają łez, które przez całą drogę na Wschodni nie przestały napływać mi do oczu.
Cholera, czuję, jakby to było całe wieki temu. A przecież stoimy tutaj dopiero dwadzieścia minut.
Prócz nas, na pociąg czeka jeszcze dziesięć osób. Jegomość z brodą ciągle patrzy w stronę Marysi. Pewnie myśli sobie, co ze mnie za ojciec, że pozwalam dziecku chodzić jedynie w sukience, nie dość, że w nocy, to jeszcze w maju, kiedy temperatura wieczorem spada czasami poniżej dziesięciu stopni. Obok mnie znajduje się grupka młodych osób, wyglądających na studentów. Rozmawiają o Piłsudskim i o wojnie. Te dysputy słychać wszędzie. Jedni dają sobie rękę uciąć, że odzyskamy niepodległość, inni nie widzą najmniejszej szansy. Polska dzieli się praktycznie po połowie na Piłsudczyków i Endeków. Zwykle lubię rozmawiać o polityce, lecz teraz ich kłótnie mnie denerwują. Chcę wreszcie znaleźć się w pociągu. Zakończyć pierwszy etap i zacząć drugi. Byle być w ruchu, byle ominąć tę bierność, co tylko nastręcza nerwów i nowych wątpliwości.
– Chodź, Marysiu. No chodź.
Obejmuję ją ramieniem. Od skakania po bloczkach jej ciało jest ciepłe, jakby wyszła spod koca. – Nie jesteś na mnie zła? – pytam szeptem.
– Nie.
– Wiesz, dlaczego tu jesteśmy, prawda?
– Wiem, tatku.
– Marysiu, zrozum mnie…
Wtem na policzku czuję jej ciepłe usta. Wyrywa się mych objęć i odchodzi na bok, wznawiając przerwaną zabawę.
Do diaska, chyba jeszcze nigdy w dorosłym życiu nie wypłakałem tylu łez, co dzisiaj. Co z niej za anioł! Co za dziecko! Jak mogę śmieć wątpić w naszą przyszłość, mając taką córkę? Podniosę świat na rękach, jeśli będzie trzeba, by zapewnić jej dobrobyt. Ach, Marysiu! Czym na ciebie zasłużyłem? Czymżeś zgrzeszyła, dorastając w takiej rodzinie?
Z daleka wyłania się maleńkie światełko pociągu, które z każdą sekundą rośnie niby rajski okrąg. Marysia podbiega do mnie i razem stajemy przy krawędzi peronu. Czuję dziwne łaskotanie w brzuchu, przypominające to z czasów, gdy w szkole musiałem odpowiadać przy tablicy. Jak to pisał Sienkiewicz, w którymś opowiadaniu? „… co ma Bóg dać, to i tak da”.
Maszyna zatrzymuje się; jedne drzwiczki znajdują się akurat przed nami. Czekamy, aż wysiądą wszyscy pasażerowie, którzy skończyli swą podróż. Zauważam sporą grupę żołnierzy austriackich, może około dwudziestu. Czuć od nich alkoholem. W tym czasie odmawiam „Anioł Pański”. Kiedy czynię znak krzyża, z pociągu wychodzi ostatni żołnierz. Nie idzie jednak za współtowarzyszami, tylko zatrzymuje się kilkanaście centymetrów przede mną, wyciągając szyję jak żyrafa, patrząc na mnie niczym na psa, który uciekł ze swego boksu i pogryzł sąsiadkę.
– Hej, stójcie! Ta polska świnia właśnie się przeżegnała! – woła po niemiecku do towarzyszy.
– I po to zatrzymujesz cały pododdział? – odkrzykuje któryś z grupki.
– Nie cierpię tego – odwraca się do mnie. Patrzymy sobie w oczy. – Och, jak ja nie cierpię tych pierdolonych katolików.
– To go zlej, jak musisz, byle szybko.
Panika nie zdąża jeszcze na dobre osiedlić się w moim ciele, kiedy bezmyślnie uderzam żołnierza z całej siły w twarz. Ten jednak blokuje moją rękę i w następnej chwili czuję okropny ból w brzuchu. Fala ciosów i kopnięć spada na mnie niczym deszcz podczas urwania chmury. Gdzieś pośród śmiechów męskich gardeł słyszę krzyk Marysi. Marysia. Nie mogę, nie potrafię wstać. Nie mogę nawet ruszyć którąkolwiek z kończyn. Pluję krwią.
Napastnik szarpie mnie za włosy. Widzę przed sobą córeczkę, jej biała sukienka jest ponaznaczana brudnymi plamami. Z oczu lecą łzy. Za nią stoi dwóch żołnierzy, szczerzących się w sposób, jakiego niepodobna dostrzec u normalnych ludzi.
– Marysia… – chcę powiedzieć, ale dławię się krwią.
– Auf wierdersehen. Idź, wypłacz się swemu Bogu, polska świnio.
Kolejna fala bólu. Potem już nic.
•
– Aura. Marysia. Dlaczego? Dlaczego ja?
– Mój tata. Wiem to. On by chciał. Jesteś taki podobny.
– Marysiu…
– Nie płacz. Nie musisz płakać.
•
Spojrzała na zegarek. Kwadrans po pierwszej.
Było jej niedobrze. Strach wydawał się przejąć kontrolę nad funkcjami somatycznymi , czyniąc każdą minutę gorszą od poprzedniej. Jaga przypomniała sobie scenę z „Zielonej Mili”, kiedy ten murzyn (jak mu było – Caffey?) szedł długim, wąskim korytarzem, wiedziony przez strażników więziennych, na spotkanie ze śmiercią. Oglądając ten film po raz pierwszy, Jaga ledwie się powstrzymała przed wrzaśnięciem na cały dom: on jest niewinny! Teraz chciała krzyczeć w ten sposób o sobie.
Spokojnie, powtarzała w duchu, spokojnie, spokojnie, spokojnie…
Ale jak mogła być spokojna? Minął już tydzień, odkąd po Jacku zaginął ślad. Bezskutecznie szuka go policja i dwoje detektywów, uczelnia podejmuje akcje poszukiwawcze, które nie przynoszą żadnych efektów. Nawet te dwadzieścia tysięcy, oferowane przez państwo Tasmańskich, nic nie da. Jaga wiedziała. Wiedziała, że wszystkie starania są próżne. Równie dobrze zdawała sobie sprawę, gdzie najpewniej znajdzie przyjaciela.
Ta noc była zimna; deszcz siąpił leniwie niczym na starych angielskich filmach. Jaga wchodziła po schodach na drugi peron, zostawiając za sobą dziwne spojrzenia niektórych ludzi. Czy aż tak było po niej widać, że się boi? Ba, dziewczyno, konstatowała, przecież to cud, że jeszcze nie zemdlałaś.
Na zewnątrz nie widać było żywej duszy; wszyscy pochowali się w tunelu. Jaga usiadła na mokrej ławce, o której opowiadał jej Jacek. Rozbiegany na wsze strony wzrok skupiła na znajdujących się jakieś pięć metrów przed nią szynach. Nie minęły trzy minuty, gdy zobaczyła…
– Jacek.
– Jaga.
– Dlaczego? – Łzy szczypały ją w oczy.
– Jest dobrze. Naprawdę, Jaga.
Objął rudzielkę za ramię i pocałował delikatnie w policzek. Twarz tamtej nie była taka, jaką Jaga pamiętała ze snu. Dziewczyna promieniała, uśmiechała się od ucha do ucha, ukazując rządek równych zębów.
– Kochamy się – powiedział Tasmański.
– Jacek…
– Proszę, Jaga. Proszę, nie przychodź więcej. Już wiesz, że wszystko dobrze. Nie przychodź.
– Kochamy się – rzekła rudzielka, zamykając jego dłoń w swoich.
Przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Bardzo nastrojowy tekst. urzekł mnie. Ach te dworce. Tam zawsze rozgrywają się niesłychane rzeczy.
nie było nikogo, prócz pojedynczych osób. ---> jeżeli nie ma nikogo, to i tych pojedynczych osób nie ma.
Równie dobrze zdawała sobie sprawę z miejsca, gdzie istnieje wysokie prawdopodobieństwo spotkania przyjaciela. ---> niby wiadomo, o co chodzi, ale gdyby to zdanie uporządkować...
Masz jeszcze sporo czasu na wyłapanie innych lapsusów.
Raz z początku, raz prawie z końca, żeby był dowód przeczytania całości.
Nie da się tego opowiadania nazwać porywającym, ale interesująco przedstawiającym prostą historię --- jak najbardziej. Szybko wzbudza zaciekawienie, co też takiego dzieje się na Wschodnim po północy, lekko intryguje postacią rudowłosej (chociaż nietrudno "wydedukować", kto to może być). Jedyne, co razi po otrzymaniu odpowiedzi na pytanie, kim jest tajemniczy chłopak, regularnie przesiadujący na drugim peronie, to przypomnienie sobie, że na początku Autor pisał o nim w sposób sugerujący, że chłopak zjawiał się od tak zwanego zawsze, a nie od kilkunastu dni... Ale to dałoby się "wyprostować".
Miło się czytało.
Wg mnie lepiej by było gdyby Marysia dłuzej (a w zasadzie w ogóle) udawała kogoś prawie normalnego. Np. zamiast stać na torach, mogłaby siedzieć na ławce. Mogliby spacerować po terenie dworca. Wtedy zamiast być ewidentnym duchem mogłaby zgrywać tajemniczą dziwaczkę, ekscentryczkę etc.
Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem
Wynotowałam parę uwag na samym początku tekstu, ale komputer mi się sam zamknął.
Na pewno nie rozciągła twarz chłopak, tylko pociągła. Nie wypiszę tego już drugi raz, poza tym, że w pewnym momencie przestałam zwarcać uwagę na potknięcia językowe. Bardzo, bardzo mi się podobało. Jedyna uwaga - szesnastoletnia panienka nie grałaby w klasy. W tamtych czasch mogłaby już być mężatką.
SUUUUPER!
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Dzięki wielkie za komentarze i sugestie. Póki jeszcze mogę edytować, spróbuję się do nich dostosować.