
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Czy jest wspanialsze uczucie niż podmorski taniec, pełen zwolnionych ruchów i dostojnych piruetów, kiedy dookoła otacza cię nieskończona toń? Kiedy zanurzasz się i tkwisz w samym środku tego żywiołu, tego snu? Pływasz… Nie, to jest bardziej jak lot, jak pląs podniebny. Bo w tym śnie toń jest naszym niebem, a my jesteśmy jak ptaki. Wolni. To nic, że przywiązani do niewygodnej aparatury. My jesteśmy wolni! Tu i teraz. Śnimy na jawie. I wiemy, z każdą sekundą wiemy mocniej, bardziej, głębiej, że sen się musi skończyć. Że opuścimy nasz żywioł. Nasz świat. Wynurzenie się z kipieli jest jak najgorsze z możliwych przebudzeń, bo całkowicie świadome. Sam musisz skończyć swoje tańce. Jedyne, co wtedy utrzymuje nas przy życiu to nadzieja, że wrócimy, by jeszcze raz, może ostatni, zanurzyć się w toń. Czy jest wspanialsze uczucie?
Dla nas nie ma.
Jesteśmy Kochankami Morza.
W naszym krabim życiu możemy być kimkolwiek: dziennikarzem, malarzem, kierowcą. W toni wszyscy jesteśmy wolni jak ptaki.
Nikt, kto nie został uwolniony z okowów grawitacji nigdy nas nie zrozumie. Nieraz dziewczęta na balach, przyjęciach, prywatkach łasiły się do mnie, zafascynowane moimi opowieściami. Zafascynowane mną. Nie tonią. Zwykle wtedy dopijałem swój alkohol i, grzecznie, choć chłodno się pożegnawszy, wychodziłem. Owszem, zyskałem przez to reputację samotnika, furiata, który nie potrafi zapanować nad swoimi emocjami, ba, dziwaka. Ale nie interesowało mnie to. I nie interesuje nadal. To nie mój świat. Nic mnie z nim nie łączy.
Rodziców straciłem bardzo wcześnie, jak na ironię, utonęli podczas wspólnych naszych wczasów w Pietra Ligure w Zatoce Genueńskiej. Wtedy była to dla mnie, przynajmniej do chwili straty rodziców, urocza mieścina. Teraz jest tylko dwa razy większą bazą wypadową. Nie wiem, czy to z sentymentu, czy dlatego, że w tym miejscu toń jest najcudowniej prześwietlana przez promienie słoneczne, ale najbardziej kocham tańczyć w wodach Morza Liguryjskiego. Widzicie? Nawet w takich wypadkach toń mnie do siebie woła.
Ze światem nadwodnym wiązała mnie więc jeszcze tylko osoba dziadka. Tak naprawdę poznałem go dopiero po śmierci rodziców – ojciec nie utrzymywał z nim kontaktu, uważał go za wariata i dziwaka. Ciężko było mu przyznać, że taki stateczny urzędnik jak on został spłodzony przez poszukiwacza zaginionych cywilizacji, teozofa i ucznia doktora Archibalda Keightleya, słuchacza samej Madame Bławatskiej. Przy okazji, mentor dziadka zginął na Lustianii cztery lata po przyjściu mego ojca na świat. Rodzic mój nigdy nie zrozumiał zainteresowań dziadka, obsesji, która gnała go by wciąż i wciąż wyruszać w świat w poszukiwaniu, jak to ojciec z przekąsem nazywał, Starszego Ludu. Elfów. Doskonałych. Przyjmowałem to za jakiś aksjomat. Dziadek szuka Elfów.
Dziś dziadka rozumiem. Doskonale.
Staruszek, nijak nie przystający do nowoczesnych, powojennych czasów mnie także nie rozpieszczał. Chociaż to może złe sformułowanie. Rozpieszczał mnie, ale nie miał dla mnie czasu. Gonił za Doskonałymi.
Umarł, po długiej chorobie. Kiedy skończyłem siedemnaście lat, a było to pod koniec mrocznych lat pięćdziesiątych dziadek wyruszył na kolejną ze swoich wypraw. Do dziś nie wiem, dlaczego pomieszały mu się zmysły. Statek, na którym wracał z Ameryki Południowej zatonął w czasie burzy u wybrzeży Kornwalii. Zimne, ponure wody. Bardzo ich nie lubię. Toń pełna jest tam jakiegoś… Ciężko mi określić. Radosny lot, któremu tak chętnie oddaję się na przykład w Morzu Liguryjskim albo w Adriatyku tam zdaje się być czymś niestosownym. Jak piosenki ABBY na pogrzebie. Jeśli miałbym tam zatańczyć to chyba tylko w rytm wagnerowskich oper. I to też delikatnie, bardzo stonowanie. Tamta toń… Wysysa z ciebie całą radość. Żaden Kochanek Morza nie będzie tam tańczył. To strefa zakazana. Zamknięta.
Zimna.
Dlatego szukałem naprawdę ciepłego kombinezonu. A teraz go przymierzam. Przygotowuję.
Dziadek zza grobu uczynił mi niespodziankę. Nie, nie jest to miła niespodzianka. Jest ponura i mroczna, jak wody opływające Land's End, z jednej strony nurkujące w Kanał Angielski, który Kornwalia i Bretania biorą w swe potężne kleszcze, niczym jakaś parodia Słupów Herkulesa; z drugiej kotłujące się przez Morze Irlandzkie wprost na Hybrydy Wewnętrzne – miejsce, gdzie toń jest czarna jak smoła i gdzie tańczymy, zmarznięci, niczym postaci danse macabre podrzucani prądami. Ale i tak jest to przyjemniejsze niż Kornwalia.
Przez dwadzieścia lat szaleństwa i postępującej demencji dziadek o katastrofie powiedział mi tylko tyle, że stracił klucz. Że Oni – duża litera jest tu jak najbardziej wskazana – ukradli ów artefakt. Po co to uczynili, i kim są, tego nie dowiedziałem się nigdy. Raz, pod sam koniec szepnął tylko jedno słowo, Ys, ale nie wiem, czy chodziło mu o legendarne, zatopione miasto, czy po prostu westchnął, a ja, chcąc się czegoś dowiedzieć po prostu dokonałem nadinterpretacji. W każdym razie dziadek tak się przeraził, że przez następne kilka miesięcy trudno było nawet się z nim porozumieć. Nie drążyłem tego tematu dalej w obawie o zdrowie staruszka. Okazało się, że słusznie. Wkrótce dziadek dostał wylewu, sparaliżowało go i zmarł. Przed śmiercią – wiem, że musiało go to kosztować wiele wysiłku i zapewne przyspieszyło nieuniknione – kiedy go odwiedzałem z trudem uścisnął mi dłoń, a w jego oczach na chwilę zapłonął ogień, który tyle lat rzucał go po świecie. Cały jego dom wyłożony był, niczym pałac draperiami, zebranymi przez niego artefaktami – rzeźbami, maskami, Bóg jeden wie czym.
Najdziwniejsze było jednak to, że o tamtej katastrofie nie mogłem dowiedzieć się niczego także z oficjalnych raportów. Tyle tylko, że „Lyonesse” pewnego dnia zatonął u wybrzeży Kornwalii. Ocalała jedna szalupa ratunkowa, która samodzielnie dobiła do brzegu. Nie podano nawet liczby ocalałych, o nazwiskach już nie wspominając. O „Lyonesse” mniej było wiadomo niż o „Mary Celeste”. Ale o tym wypadku słyszeli wszyscy, a o katastrofie u wybrzeży Kornwali, miałem takie wrażenie, wiedziałem tylko ja.
Było to wrażenie mylne, o czym przekonałem się jakiś rok po śmierci dziadka.
Tańczyłem niedaleko Marsylii. Dawno nie odwiedzałem toni w tym miejscu, więc większość dni spędzałem teraz na pląsach. Noce w niewielkim porcie, gdzie leżąc na łóżku przy otwartym oknie ze zgrozą słuchałem nocnych odgłosów portowych kafejek, skutecznie tłumiących szum Zatoki Lwiej. Rankiem, nim miasteczko wstało na dobre, wymykałem się z zajazdu i wypływałem. Dlatego też, gdy tajemniczy nieznajomy skłonił mi się w drzwiach mojej kwatery pierwsze słowa jakie usłyszałem brzmiały.
– By Lord! Trzy dni na pana poluję, Mister Perrault!
Nieznajomy był stary, choć trudno było mi powiedzieć, czy ma sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Na głowie miał jeszcze rzadkie włosy, siwe, ale jego jasna karnacja i brytyjski akcent – nie byłem w stanie określić z której części Zjednoczonego Królestwa pochodzi – nasuwały przypuszczenie, że dawniej były równie jasne. Albo rude.
– Pan? – zapytałem.
– Gradlon – powiedział to naprawdę dziwnie – John Gradlon.
– Znamy się?
– Nie wydaje mi się, Mister Perrault. Ale, o ile się nie mylę, znałem pana dziadka. Louisa.
– Dziadek już nie żyje.
Nie miałem ochoty na dalszą rozmowę z panem Gradlonem, jednak Brytyjczyk – raczej nie Anglik, po prostu Brytyjczyk – był tak natarczywy, że poszedłem z nim do jednej z portowych kafejek. Co drugi, trzeci krok zerkałem jednak ku toni, z coraz większą złością i żalem. Mężczyzna chyba to zauważył, bo nagle gestem zaprosił mnie do ogródka przed mijaną właśnie winiarnią. Usiedliśmy wygodnie, Gradlon zamówił wino. Kiedy kelner przyniósł butelkę Brytyjczyk powoli wlał zawartość do kieliszków i wzniósł swój w górę. Niechętnie podążyłem w jego ślady.
– Uratowałem życie Louisowi, Mister Perrault – powiedział.
Nie odezwałem się ani słowem, w milczeniu zasalutowałem mu kieliszkiem i wypiłem. Gradlon również. Potem spojrzał na mnie i oparł ręce o stoli.
– Indeed. W rzeczy samej, Mister Perrault. Pański dziad przypłynął w tamtą burzową noc niemal wprost pod moje drzwi – mężczyzna zapewne wiedział o katastrofie więcej niż ja; zamieniłem się w słuch – Było ich kilku, niestety większość z rozbitków w ciężkim stanie. Zmarznięci, zmarli nad ranem mimo mojej pomocy. Tylko pański dziad trzymał się przy życiu, chociaż też był w nie najlepszym stanie – kiwnąłem głową, na znak, że się domyślam – Przeżył. Zdradził mi, zanim zmysły… Wie pan, o czym mówię? – wiedziałem – Zanim zmysły, Mister Perrault, całkiem odmówiły mu posłuszeństwa… Zdradził mi pewien sekret.
– Sekret „Lyonesse”? – zapytałem a Gradlon popatrzył się na mnie dziwnie; długo milczał, wzrok jakby mu stężał a na czole, chyba, że mi się zdawało, pojawiły się krople potu.
– Mister Perrault – powiedział wreszcie – Pan także go zna?
Spojrzałem na jego dziwnie skupioną twarz. Sekret „Lyonesse”. Napiłem się wina i zgodnie z prawdą otwarcie odparłem.
– Nie. Nie mam pojęcia o jaki sekret chodzi. Dziadek zabrał go ze sobą do grobu.
John Gradlon jakby odetchnął. Napełnił kieliszki i popatrzył mi w oczy.
– Jest pan szczerym człowiekiem, Mister Perrault – rzekł.
– Nic mnie na tym świecie nie trzyma, Monsieur Gradlon, to mogę sobie pozwolić na otwartość – zaśmiałem się, a mój rozmówca kiwnął głową; nie wiedziałem, czy to znaczy, że jego też tu nic nie trzyma, czy że rzeczywiście mogę sobie pozwolić na otwartość; nie wnikałem zresztą.
– Ja jednak znam tą tajemnicę, Mister Perrault. Znam ją bardzo dobrze. Dlatego mam dla pana propozycję.
– Zamieniam się w słuch – skłamałem.
– Chciałbym, żeby pomógł mi pan spenetrować wrak okrętu, na którym płynął pański dziad.
Zapadło milczenie. Nie ukrywam, że od pewnego czasu spodziewałem się tego. Pan Gradlon chyba tylko czekał na odpowiedni moment by mi to zaproponować. Cóż…
– Nie.
– Why? – Brytyjczyk, czy też może raczej Kornwalijczyk aż otworzył oczy ze zdumienia – Mister Perrault! Przecież to wielka przygoda! Znaleźć rodzinny skarb. Zwłaszcza, że jest pan przecież nurkiem…
Gwałtownym ruchem dłoni przerwałem tą tyradę. Nazwał mnie nurkiem. Mnie! Kochanka Morza! Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić gorszą zniewagę. Zapewne potraficie, ale żadna nie potrafi tak ugodzić. Wstałem.
– Nie, Mister Gradlon – warknąłem – Nie jestem zainteresowany, jak pan to ujął, nurkowaniem w nieprzyjaznych wodach u wybrzeży Kornwalii – z trudem powstrzymywałem gniew, a chciałem jakoś godnie zakończyć swą wypowiedź, dodałem, przypominając sobie słowa dziadka – I w nosie mam, że na „Lyonesse” spoczywa klucz do zatopionego miasta Ys, na którym łapę położyli jacyś tajemniczy Oni. Doskonali. Elfy. Żegnam.
Mój, jak mi się zdawało, były rozmówca nie drgnął nawet. Zmrużył groźnie oczy i wyszeptał kilka słów. Zastanawiałem się, ile tak naprawdę ma lat. Ale tylko przez chwilę. Potem wzruszyłem ramionami i odwróciłem się.
– Więc jednak, Mister Perrault – dotarło do mnie – Zna pan ową tajemnicę.
Ponownie zrobiłem obrót i popatrzyłem z góry na Gradlona.
– Co za brednie – wysapałem pod nosem i wyszedłem z ogródka winiarni.
A przynajmniej taki miałem zamiar. W wejściu zderzyłem się z kobietą, dziewczyną może raczej. Przez chwilę chciałem powiedzieć przepraszam, ale spojrzałem w jej oczy. Były jak toń. Głębokie jak Morze Liguryjskie. Nigdy nie widziałem takich oczu, nawet nie wiedziałem, że mogą istnieć w takim… Kolorze? To złe słowo.
– Moja córka, Dahud Gradlon – dobiegło zza mych pleców – Dahud, a to jest Mister Perrault, wnuk Louisa Perrault, o którym tyle ci mówiłem.
– Miło mi, panie Perrault – dziewczyna uśmiechnęła się do mnie – Pan już wychodzi?
– Tak… Skądże… Na chwilkę tylko – mieszałem słowa.
Panna Gradlon mówiła po francusku bez akcentu, lepiej niż ojciec, ale niecodzienna uroda z miejsca zdradzała przyjezdną. Cerę miała bladą, włosy niemal czerwone, o oczach już wspominałem. Była szczupła, bardzo drobna.
– W jakie to machinacje pragnie pana wciągnąć mój ojczulek? – zapytała się – Niech mu pan nie ufa ani za grosz!
– Jacques – przedstawiłem się – Jacques Perrault. Proszę mi mówić Jame.
– Dahud – uścisnęła moją dłoń – Więc w jakąż to mój tatulek sprawkę chce cię wrobić, Jame?
Zaśmiałem się. Była typową nowoczesną dziewczyną – aż dziw, że pochodziła z prowincjonalnej Kornwalii a nie z Londynu, Paryża czy Marsylii. Zaśmiałem się.
– Pani ojciec, Dahud, pragnie, żebym pomógł mu wydobyć z dna tajemnice „Lyonesse” dotyczące zatopionego miasta Ys. A ja bym wolał, żeby one na wieki zostały pod falami. Tam ich miejsce. W toni.
– Też tak uważam – uśmiechnęła się, choć przez chwilę w jej oczach było coś, co przywodziło na myśl kipiel morską otaczającą Land's End – Też bym chciała, żeby te tajemnice zaległy na zawsze na dnie morza. Idziesz? – gestem wskazała mi stolik, przy którym siedział Gradlon.
– Za chwileczkę do was dołączę – obiecałem, sam nie wiem, szczerze czy nieszczerze.
Chyba jednak szczerze. Po kilku minutach wróciłem. Oczywiście, przejść się byłem tylko po to, żeby… Wiecie, czemu. Żeby nie wyjść na idiotę, który dla pary oczu gotów jest zrobić wszystko. I tak wyszedłem, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że zdarzyło mi się to pierwszy raz. Ona, Dahud, była jak toń, w której tak kocham tańczyć. Kocham w niej latać. Wolny, choć czekający z niepokojem, strachem i złością momentu, kiedy sen na jawie się skończy.
Przygotowuję kombinezon. Ciepły. Nienawidzę tego morza tutaj. Boję się w nim tańczyć. Jest złowróżbne. Jesteśmy Kochankami Morza, ale ono potrafi nas porzucić bez powodu, bez najmniejszego ostrzeżenia. A wtedy jesteśmy jego na wieczność. Ta konkretna toń natomiast skrywa tajemnicę. Nie tylko tajemnicę „Lyonesse”. Coś… Coś głębszego. Nieuchwytnego. Jestem tu i patrzę w morze. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Dahud. Uśmiecha się, ale jej oczy nie są już zwierciadłami przyjaznej toni z Pietra Ligure, nie. Są mroczne, spokojne ale mroczne tak, jak morze pod nami. Rozglądam się. Stary Gradlon stoi na mostku niczym król na swoim kasztelu. Widzi mnie i Dahud. Schodzi do nas. Po drodze mija dwóch czy trzech członków załogi, Bretończyków. Gną się przed nim w ukłonach niczym przed jakimś bożkiem. Nigdy ich nie rozumiałem. Podobno przypłynęli do Francji z Kornwalii. Nieważne.
– Lyonesse – mówi Gradlon i pokazuje na rozpościerające się przed nami morze, statek trochę kołysze – Lyonesse – patrzy na mnie, mruży oczy – Tam na dnie spoczywa tajemnica Lyonesse.
– I zatopionego miasta Ys – mówię żartobliwym tonem, ale ani on, ani Dahud nie uśmiechają się.
– Twój dziad ją odkrył, Mister Perrault – stary kontynuuje, a ja znów chcę go spytać ile ma lat – Ona spoczywała na dnie od wieków, a Louis ją odkrył.
– A teraz ja mam zejść na wrak „Lyonesse”, tak? – pytam retorycznie, bo przecież wszystko już gotowe.
Uśmiecham się do Dahud, ale ona nie reaguje. Jest trochę nieobecna. Stary Gradlon bierze mnie pod rękę i prowadzi na dół, po schodkach. Stajemy przy dźwigu. Zakładam sprzęt i wskakuję do wody. Przeszywa mnie dreszcz. My, Kochankowie Morza, mamy czasem Przeczucie. Toń do nas mówi. Ta toń, mimo że jest mi obca, nieprzyjazna, chyba mnie ostrzega. Patrzę. Dahud schodzi po schodach. Stary Gradlon pyta czy jestem gotowy. Mówi, że na dnie jest tajemnica, że oni przypłynęli z Lyonesse. Chyba na „Lyonesse”. Nieważne. Woda jest zimna i nieprzyjemna. Zakładam akwalung i daję znak, unosząc zaciśniętą dłoń ku górze. Stary Gradlon kiwa do jednego ze swoich Bretończyków. Maszyneria rusza, przyczepiony do liny zanurzam się w odmęty. Po chwili wszystko się uspokaja. Jestem tylko ja i toń. Ja i toń. Zimna, złowieszcza, ale zaczynam wolno pląsać. Fruwać. Wiem, że nie wolno mi naruszyć ciszy i dostojeństwa toni. Dlatego szybko przywieram do liny. Jadę w dół. Nagle dostaję olśnienia. Gradlon nie dał mi instrukcji! Nie powiedział, gdzie na wraku „Lyonesse” ukryta jest tajemnica zaginionego miasta Ys. I co jest owym sekretem Pragnę się zerwać i płynąć na powierzchnię. Ja! Pierwszy raz pragnę wypłynąć, opuścić swoje schronienie! Tylko, że to nieprzyjazna toń. Boję się. Boję się zapuścić w odmęty. Latarka. Gdzie mam latarkę. Muszę ją włączyć, muszę.
Latarka się nie włącza. Nie musi.
Widzę Lyonesse. Dziadku! W coś ty mnie wpakował? Tu jest całe miasto! Państwo! Klucz do Ys jest w Loynesse, nie na „Lyonesse”. Teraz. Oni myślą, że ja znam tajemnicę. Twoją tajemnicę. A ja jej nie znam. Jestem kluczem do Ys? Ja się boję. Dziadku! A kim są Oni? Elfy? Starzy Lud? Doskonali? Chronią Ys? Chronią Lyonesse? To ich ojczyzna? Dziadku! Co ty odkryłeś?
Czuję czyjś dotyk na ramieniu. Wzdrygam się. Toń mówi do mnie, że właśnie bierze mnie na zawsze. Duszę w sobie chęć odwrócenia się, choć pewnie zaraz to zrobię. Wiem, kto położył mi dłoń na ramieniu.
Chyba innego zakończenia się spodziewałem, dlatego pozostał jakiś niedosyt po przeczytaniu tekstu. Oprócz tego opowiadanie jest interesująco napisane.
Pozdrawiam
Mastiff
"Ze światem nadwodnym wiązała mnie więc jeszcze tylko osoba dziadka." - Nie rozumiem słowa "więc" w tym zdaniu.
"Dlatego szukałem naprawdę ciepłego kombinezonu. A teraz go przymierzam. Przygotowuję." - To zdanie wyjęte z kontekstu, dodane między jednym fragmentem a drugim bez wyraźnej przyczyny.
"Nie odezwałem się ani słowem, w milczeniu zasalutowałem mu kieliszkiem i wypiłem. Gradlon również. Potem spojrzał na mnie i oparł ręce o stoli." - Pewnie miało być: "stolik".
Przydałby się też podział na akapity, zwłaszcza w momencie, kiedy z czasu przeszłego przechodzisz w teraźniejszy, pod koniec opowiadania. Przeskok akcji jest słabo czytelny.
Zapis dialogów troszkę kuleje. Ale to zauważyłam dopiero po przeczytaniu, podczas tak zwanej analizy. podsumowując: bardzo wciągający tekst.
Nadal, pomimo ponownego przeczytania, nie mam zdecydowanego zdania o tekście. Najprawdopodobniejszą przyczyną jest chyba wielki niedostatek informacji o głównym bohaterze oraz całkowita niewiara w ulokowane we współczesności odkrycie "Ys", Starej Rasy czy jak ich tam Autor zwać zechciał.