- Opowiadanie: dePalama - Projekt Bruno

Projekt Bruno

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Projekt Bruno

Projekt Bruno

 

 

 

Dwudziestego drugiego kwietnia dwa tysiące siedemset sześćdziesiątego piątego roku o godzinie szesnastej czterdzieści dwie na świat przychodzi Bruno Nova i rozpoczyna się odliczanie. Bruno jest bombą i to wszystko zaczyna się od tego, że jego rodzice mieli plan. Mieli plan, by mieć Bruna. Ale jeszcze nie czas o tym mówić.

 

 

 

6. Słownie: sześć.

 

 

 

Byli w Dallas w stanie Teksas, dokładnie dwudziestego drugiego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku i doskonale wiedzieli, że za parę godzin zostanie tu zamordowany prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki John Fitzgerald Kennedy.

 

Przeciskali się przez tłum ludzi zbierających się, żeby na własne oczy zobaczyć głowę swojego państwa. Ten tłum to była prawdziwa rewia mody lat sześćdziesiątych. Wykrojone na miarę garnitury, gangsterskie kapelusze. Eleganckie sukienki i skromne ozdoby. Zbiorowisko miłośników Beatlesów.

 

Mieli informacje, że morderca otworzy ogień z jednego z magazynów przyległych do drogi, którą przejeżdżać będzie otwarta limuzyna marki Lincoln wioząca prezydenta. Padną trzy strzały z włoskiego karabinu powtarzalnego Carcano M91/38 z numerem seryjnym C2765. Tym mordercą będzie Nigel Skishe.

 

Dopadli w końcu do skrętu z Houston Street w Elm Street.

 

– To tutaj. Zostanie postrzelony, gdy będzie przejeżdżał obok budynku składnicy podręczników – Lena rzuciła podekscytowana do Bruna i uniosła wzrok, by spojrzeć na jego twarz.

 

Był całkowicie aseksualny. Idealnie wygolona, przystojna twarz o ostrych rysach nie wyrażała nawet cienia empatii. Zwyczajne, niebieskie oczy, bez błysku, biły zimnem. Miał surową, muskularną budowę i przesadnie wyprostowaną postawę. Ulizane, czarne włosy upodabniały go bardziej do rzeźby niż człowieka.

 

Jednak wtedy jeszcze ufała mu bez granic. Była jego partnerką od piętnastu lat i nigdy się na nim nie zawiodła. Dokonali razem naprawdę wiele i wiedziała, że Bruno jest dobry, że jest najlepszy. Miała go za pewnego rodzaju przyjaciela.

 

– Zacznijmy od zdjęć…

 

– Zostań tu – wpadł jej w słowo szybko wypowiedzianym zdaniem, miał chłodny głos, jak zawsze.

 

Szepnął to cicho, przed siebie, a nie do niej i w tym samym momencie obrócił się w prawo i ruszył w tłum. Chwyciła go za rękaw garnituru wzorowanego na kroju John’ego Collins’a.

 

– Co ty robisz, Bruno? Oszalałeś?

 

Ten jej gest, ten uścisk na ramieniu, zdziwił go. Kontakt fizyczny to nie była jego specjalność, ale rzucił tylko, bez emocji:

 

– Powiedziałem zostań.

 

– Dlaczego?

 

– Rozdzielimy się. Zbadamy sprawę z dwóch stron, dzięki temu więcej się dowiemy. Rób to, co umiesz najlepiej, dużo zdjęć, postaraj się uchwycić dziury w czaszce i szyi Kennedy' eg o, to będą naboje 6,5x52 mm – dawał jej szybkie wskazówki, ale jakby od niechcenia, coś innego chodziło mu po głowie – Pamiętaj, że Connally też dostanie i zwróć uwagę na tor lotu kul.

 

– Ciszej, Bruno – skarciła go słabym syknięciem rozglądając się na boki – uważam, że to nie jest dobry pomysł…

 

– Zamknij się – wypalił nagle zimno, ale nie agresywnie, okazywanie emocji nigdy mu nie wychodziło.

 

To zbiło ją z tropu, zszokowało.

 

– Co ty..

 

– Powiedziałem, zamknij mordę – syknął już znacznie bardziej jadowicie i w tym samym momencie wyrwał się z jej uścisku.

 

Szybkim ruchem uniósł rękaw marynarki odsłaniając średniej klasy zegarek Omega z kwadratową tarczą na prostym, skórzanym pasku.

 

– Dwunasta trzydzieści, godzina zero.

 

Nie śmiała nic powiedzieć. Bała się.

 

Lena Hoffman była żydówką i to było po niej widać. Miała pociągłą twarz, wydatne usta, czarne, gęste włosy, duże, czarne oczy, jasną, blada cerę i charakterystyczny, garbaty nosek. Była wysoka i ładna, jednak nie aż tak wysoka i nie aż tak ładna. I teraz się bała.

 

– O dwunastej trzydzieści, wtedy go trafią, trafi – Bruno poprawił sam siebie – Zrób dużo zdjęć, vidu vi, Czarna.

 

Nazwał ją tak jak przyjaciele – „Czarna”. Teraz to nie pasowało.

 

Nałożył na głowę kapelusz w szare paski przykrywając swoje rzeźbione włosy i ruszył w tłum. Lena chciała protestować, zatrzymać go, ale nawet nie drgnęła i to był jej pierwszy błąd.

 

 

 

Kule padły z drugiej strony – pomyślała broniąc się łokciami przed napierającym na nią, wzburzonym śmiercią prezydenta, tłumem.

 

Około dwunastej trzydzieści w strefie UTC-6:00, odpowiadającemu czasowi słonecznemu południka 90° powietrze przeszyły odgłosy trzech wystrzałów. Jak na ironię, Lena wiedziała, że przed zamachem Kennedy powiedział do swojej żony, która jechała z nim tą otwartą limuzyną marki Lincoln: „Jeśli ktoś chce strzelić do mnie z karabinu z jakiegoś okna, nikt go nie powstrzyma, więc po co się tym trapić?”. Wiedziała także, że JFK zostanie natychmiast zabrany do Parkland Hospital, gdzie umrze o godzinie trzynastej. Hoffman widziała w swojej karierze wiele zamachów, można powiedzieć, że była od nich specjalistką, ale każdy z nich przeżywała zawsze tak samo intensywnie. Dudniło jej serce. Zaraz po huku wystrzałów rozległa się wrzawa zaskoczonego i wstrząśniętego tłumu. W tym gwarze umarły wszystkie inne dźwięki: piski opon samochodu, łkanie Jacqueline Kennedy, a nawet bolesne jęki samego prezydenta i gubernatora Teksasu, Johna Connally'ego. Część ludzi z rozgorączkowanego tłumu cofnęła się w strachu, a część, wręcz przeciwnie, rzuciła się do przodu na ratunek głowie państwa. Lena, popychana przez biegających i wrzeszczących ludzi, wciąż starała się stukać w kant oprawek swoich okularów zerówek, które założyła zaraz po tym, jak Bruno ją zostawił. Tak bardzo teraz żałowała, że zanim nie pobiegła, że go nie zatrzymała, tak bardzo się teraz bała. W tych okularach miała zainstalowany super czuły, cyfrowy aparat fotograficzny MK500 z pięćdziesięciokrotnym zoomem i tysiącem megapikseli. Ujęła wszystko, co się dało, wszystko było ważne, każdy szczegół. Robiła zdjęcia i dudniło jej serce. Dudniło jednak z zupełnie innego powodu niż dziesiątkom przerażonych ludzi tutaj, w Dallas, ona martwiła się czymś zupełnie innym, działo się coś złego, bardzo złego – kule padły z drugiej strony.

 

 

 

Martwy Nigel Skishe leżał rozciągnięty na lakierowanej podłodze magazynu. Na jego nowym garniturze od Burton’a nie było żadnych śladów krwi. Były za to ślady odchodów. Brązowe, gówniane plamy na jego spodniach, które śmierdziały tak okropnie, że nie dało się oddychać. Jego szyję zdobił filetowy ślad, siny łuk na gardle, pośrodku którego ohydnie prezentowało się zmiażdżone Jabłko Adama.

 

Bruno, siedzący na krześle obok, poprawił skórzane rękawiczki i zapalił papierosa, żeby choć trochę zabić wstrętny odór kału. Przed chwilą sycylijską garotą udusił tego człowieka, a w tym samym momencie, kiedy ofiara wyzionęła już ducha i przestała się rozpaczliwie bronić, puściły jej zwieracze. Koleś zesrał się w gacie, ale to normalne.

 

Nova nie mógł po prostu go zastrzelić. Nie miał możliwości ani czasu, by zdobyć broń z lat sześćdziesiątych, jakiegoś P-70, czy Mat 49, a nie chciał, żeby ludzie znaleźli w głowie Nigela nabój z broni, której produkcja zacznie się dopiero osiemset lat później. Zresztą, bez tłumika wystrzał byłby zbyt głośny, zdradziłby go, a Bruno nie mógł sobie na to pozwolić.

 

Więc ten facet z wyrzeźbionymi włosami, Nova, który zatarł ślady już wcześniej i spoglądał teraz przez okno, z którego, jak mówi historia, strzelano do JFK, na zakręt Houston Street i Elm Street, świadomie skazał się na godzinę czekania w pomieszczeniu wypełnionym zapachem gówna. Była jedenasta trzydzieści i John Kennedy był bezpieczny.

 

 

 

Śmierć Nigela Skishe była częścią planu. To wyjaśniało dlaczego Bruno, choć przed chwilą popełnił pierwsze morderstwo w swoim trzydziestopięcioletnim życiu, siedział teraz spokojnie na krześle, beznamiętnie wyglądając przez okno. Nie odczuwał żadnych większych emocji, bo wiedział, że tak musiało się stać – tak zakładał projekt i Nova, odkąd skończył piętnaście lat wiedział, że będzie musiał to zrobić. To był pomysł jego rodziców.

 

Jednak, kiedy około dwunastej trzydzieści odgłos wystrzałów rozerwał powietrze i trzy kule poszybowały w kierunku, właśnie skręcającego z Houston Street w Elm Street, samochodu prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki JFK, Brunowi zamarło serce. U jego stóp leżał włoski karabin powtarzalny Carcano M91/38 z numerem seryjnym C2765, który wypadł z rąk Nigela Skishe, gdy Bruno zaczął go dusić i, z którego, jak mówi historia, zamordowano Kennedy'ego. Te strzały nie miały prawa mieć miejsca, te strzały były niemożliwe, prezydent miał być bezpieczny.

 

Jednak leżał w ramionach swojej żony charcząc krwią. Może historia kłamała – przeleciało Novie przez głowę – może to było kłamstwo. Czuł jak szaleńczo wali mu serce, jak krew napływa do twarzy, zacisnął zęby – bał się i chyba pierwszy raz w życiu zrozumiał, co to naprawdę znaczy. Dygotał jak zwierzę w niebezpieczeństwie, bo projekt był zagrożony, projekt, dla którego on został stworzony. Słońce wyłoniło się zza chmur, rażąc go w oczy i musiał odwrócić wzrok od szalejącego na zewnątrz tłumu. To mu pomogło wyrwać się z transu zaskoczenia. Zapalił drugiego papierosa, DoubleKill, podwójnie nikotynowego mentola z domieszką THC, jakiego normalnie nie uświadczyłby tutaj jeszcze przez, co najmniej, sześćset lat i wybiegł z magazynu na ulicę.

 

Biegający chaotycznie, przepychający się i przekrzykujący nawzajem ludzie wyglądali jak stado opętanych. Wrzawa huczała w powietrzu. Brakowało powietrza w tej zbieraninie ciał. Migały garnitury, kapelusze, damskie płaszcze. Nagle Bruno dostrzegł w oddali jakąś postać, która pędziła szybciej niż wszyscy, gnała na zabój. Ktoś próbował ją złapać, ale wyrwała się i pobiegła dalej. Kilkanaście mężczyzn przeleciało zaraz za nim, musieli go gonić. Bruno ruszył w tłum, śledząc wzrokiem pogoń. Jakieś szmery obijały mu się o uszy, jeden dosłyszał wyraźnie.

 

– Widziałem twarz faceta, którego gonili, to Lee Oswald, znam go, to Lee Harvey Oswald. Dobry Boże, to on musiał strzelać… – głos oddalił się i Bruno nie mógł już wychwycić słów spośród wrzasku.

 

– Niech się smaży! – ktoś ryknął tuż za plecami Novy – takie czasy, cholera jasna, takie czasy.

 

– Biegł w stronę kina.

 

– Boże…

 

– Bruno, co się dzieje? – ktoś nagle szepnął obok niego i wpił się paznokciami w jego ramię.

 

Lena – Bruno mimowolnie powiedział w myślach. Nie lubił kontaktu fizycznego i źle się podczas niego czuł, ale nie odtrącił jej teraz. Teraz musiał grać – grać tak, jak mu nakazywał projekt.

 

– Nie wiem, Czarna…

 

– Kule padły nie z tej strony – wpadła mu w słowo, oznajmiając głucho.

 

Bała się jak cholera. W tej chwili nawet nie chciała pamiętać, jak ją wcześniej potraktował, w tej chwili chciała go mieć przy sobie, bo tylko on rozumiał, co się stało, tylko on wiedział i tylko do niego mogła iść. Kiedy dostrzegła go wcześniej w tłumie, wystrzeliła w jego stronę, jak z procy, do tego zimnego manekina, do tej aspołecznej rzeźby, do… – powiedziałem, zamknij mordę – huknęło jej w głowie.

 

– Bruno…

 

– Chodźmy stąd, Lena. Chodź – z niechęcią chwycił jej dłoń i pociągnął za sobą ruszając naprzód.

 

Pozwoliła mu się prowadzić. Lecz nagle Nova stanął i obrócił się do niej.

 

– Daj mi swój nanoporter – jego głos był pusty, żadnego zabarwienia emocjonalnego.

 

– Po co? – ten pomysł wydał jej się absurdalny.

 

– Nie ma czasu na wyjaśnienia, widzisz, co się dzieje. Po prostu mi zaufaj.

 

Zamknij się – przeleciało jej przez głowę.

 

Bała się go.

 

– Pospiesz się.

 

Bała się.

 

Wyciągnęła małe urządzenie przypominające cieniutką tabliczkę, urządzenie umożliwiające, w razie niebezpieczeństwa, natychmiastowy powrót do roku dwa tysiące osiemsetnego, i podała mu je. To był jej drugi błąd.

 

 

 

5. Słownie: pięć.

 

 

 

Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci był to rok niepozorny, w którym miejsce miały teoretycznie błahe zdarzenia, będące jednak w latach późniejszych przyczyną cierpień i wielkich nieszczęść ludzkich.

 

Na zbadanie sprawy śmierci Kennedy'ego dostali dwa miesiące. Przez pierwszy miesiąc przed zamachem mieli dowiedzieć się wszystkiego. Mieli zbadać sytuację polityczną, wpływy mafii amerykańskiej, kubańskiej, otoczenie prezydenta, przygotowania do morderstwa. Obydwoje pracowali w pocie czoła z wielkim zaangażowaniem, zrobili, co tylko się dało. Po samym zamachu ich cel zmieniał się na sprawę śmierci samego Nigela Skishe, który, jak mawia historia, miał zostać postrzelony dwudziestego czwartego listopada, dwa dni po zamachu na prezydenta JFK, przez Jacka Ruby'ego, gangstera i właściciela klubu nocnego w Dallas, z rewolweru Colt Cobra z numerem seryjnym 2744 LW, a potem umrzeć w szpitalu, do którego został przewieziony. Następnie zaś byli zobowiązani przyjrzeć się procesowi Jacka Ruby'ego, a potem znów przenieść się w czasie i zbadać koleje losu po zamachu, rozwój zdarzeń, rozwój historii.

 

Tak to wszystko miało wyglądać, stało się jednak inaczej, zupełnie inaczej. Po pierwsze to nie Nigel Skishe zastrzelił JFK, co było wielkim szokiem dla nich obydwojga, choć nie z tych samych powodów. Po drugie zaś, w dzień po zamachu na Kennedy'ego, w dzień, w którym, ku zdziwieniu Leny, Bruno nie tylko nie chciał z nią rozmawiać o tym zdumiewającym zdarzeniu, ale także całkowicie jej unikał, trzymał się z daleka, odsuwał, nie rozmawiał, nie patrzył, pomimo ustalonej i pilnowanej przez ich kontrolera lotu w czasie trajektorii skoku, nie zostali przeniesieni do późniejszej Ameryki, ale tu, do Niemiec, do małej klitki na strychu jakiegoś opuszczonego domu.

 

Przeniosło ich dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć i z zaskoczenia i strachu pod Leną aż zachwiały się nogi. Osunęła się na naznaczony tysiącem stosunków materac, z którego najwyraźniej korzystały, co jakiś czas, tutejsze nastolatki. Szepnęła tylko:

 

– Bruno…

 

Ale Nova nie tracił ani chwili. Szybko ściągał z siebie ciuchy z lat sześćdziesiątych. Po głowie chodziła mu tylko jedna myśl – że chciałby sprawdzić, jak dalej potoczyła się historia śmierci Kennedy'ego, tyle, że było to niemożliwe, bo cofnął się w czasie, a to oznaczało, że tutaj, tamte wydarzenia nie miały jeszcze miejsca. Hoffman wpatrywała się w niego chwilę ze zdziwieniem, miał już na sobie tylko spodnie i widziała jego cudownie wyrzeźbione mięśnie, klatkę, barki, brzuch. Takiego go właśnie znała, aseksualnego, aspołecznego, idealnie zbudowanego robota. Dosłownie robota, który nie miał kontaktów z ludźmi, nie rozumiał uczuć, był skupiony tylko na pracy i osiągnięciu celu, chorego perfekcjonistę, pracoholika, ludzkiego robota. Ta jego pewność, te natychmiastowe przejście do działania zamroczyło ją na chwilę, ale zaraz pojęła.

 

– Wiedziałeś, że nas przeniosą! – wystrzeliła w górę jak ze sprężyny i ryknęła dziko, drapieżnie, z furią w oczach.

 

Bruno spojrzał na nią marszcząc brwi. Rzadko przebywał z ludźmi i często mylił się, co do ich emocjonalnej reakcji, nie potrafił trafnie ocenić pobudek, nie potrafił pojąć czyichś doznań. Teraz też mu się nie udało, nie zrozumiał jej złości, jej szaleńczego gniewu.

 

Lena rzuciła się na niego i zaczęła okładać pięściami. Krzyczała piskliwie i tłukła go z całych sił po piersiach, brzuchu, ramionach, którymi zasłaniał twarz.

 

– Wiedziałeś, ty cholerny gnoju, wiedziałeś!

 

Pod naporem jej ciała Bruno cofał się w tył, aż uderzył plecami o próchniejącą komodę. Chwycił ją za nadgarstki, ale zdołała się wyrwać.

 

– O Skishe'm też wiedziałeś, prawda? Prawda!? – syknęła jadowicie i elektryzująca myśl nagle przeleciała jej przez głowę. Przecież kontrolerem ich skoku czasowego była Melodia Nova, matka Bruna.

 

Już chciała wrzasnąć jeszcze głośniej, dziko zawyć, ale nie zdążyła, bo Bruno ciężką pięścią z całym impetem zdzielił ją w twarz i runęła na ziemię, jak długa. To był jej trzeci błąd.

 

 

 

4. Słownie: cztery.

 

 

 

Bruno Nova i Lena Hoffman byli neohistorykami. Od dwa tysiące siedemset dziewięćdziesiątego czwartego roku upoważnionymi przez Radę Narodów Zjednoczonych do odbywania podróży w czasie w celach naukowych.

 

W dwa tysiące pięćsetnym roku Karol Dom skonstruował machinę czasu działającą na zasadzie silnych zagięć czasoprzestrzennych występujących w czarnych dziurach. W ramach ochrony bezpieczeństwa dziejów wprowadzono całkowity zakaz jej używania, a następnie, po około pół wieku, ograniczono go do możliwości wysyłania w przeszłość specjalnie przygotowanych do tego ludzi, w celu, jak najdokładniejszego, zbadania historii – losów ludzkich.

 

To był cud jeśli komuś udało się zaliczyć testy na neohistoryka. Cholerna, najtrudniejsza rozmowa kwalifikacyjna życia. Idealne zdrowie, wysportowane ciało, forma, brak alergii, nieprzeciętny iloraz inteligencji, ogromna wiedza, doktorat, wieloletnie doświadczenie w badaniach historycznych, testy psychologiczne, perfekcyjna znajomość języków, spokojna natura, to wszystko i jeszcze więcej. To w sumie podstawy. Żeby stać się neohistorykiem trzeba było dokonać niemożliwego, podołało kilku.

 

Rodzice Bruna mieli tylko trochę łatwiej. Pracowali jako kontrolerzy lotów. To byli ludzie odpowiedzialni za neohistoryków i za historię, to byli ludzie odpowiedzialni za ludzi i ich dzieje. Każdy kontroler opiekował się swoją ekipą, sprawował pieczę nad trajektorią ich skoku, umiejscowieniem, czasem, wyposażeniem, przygotowaniem, przenoszeniem, życiem. Cała trudność polegała na tym, że wysłanych w przeszłość neohistoryków nie można było obserwować ani kontrolować, nikt nie miał pojęcia, co robią i co się tam z nimi dzieje. Każdy kontroler pracował więc niejako na ślepo, na wyczucie, na intuicję, najlepsi byli bezbłędni w swoim fachu, ale w gruncie rzeczy mogli mieć tylko nadzieję, że nie przerzucają w czasie już tylko martwego ciała swojego podopiecznego. Mogli mieć tylko nadzieję, że w przypadku zagrożenia życia ich człowiek zdąży użyć nanoportera. Tak naprawdę cała ta praca, to było samo ryzyko, całe to przedsięwzięcie, to było ryzyko. Przecież jakiś cofnięty w czasie neohistoryk mógłby przez przypadek potknąć się i wpaść na ulicę pod koła samochodu przewożącego królową Anglii i spowodować wypadek, w którego wyniku mogłaby zginąć ważna historycznie postać – mógłby zmienić dzieje ludzkości. Przecież, jakiś neohistoryk mógłby specjalnie chcieć to zrobić. Dlatego tak ważna była selekcja i kontrola pracowników. Wszyscy kontrolerzy odpowiadali przed głównym kontrolerem, a on przed kontrolerem kontrolerów – Pierwszym zegarkiem. Wyżej było już tylko RNZ, parę razy do roku wysyłające inspekcje, sprawdzające poprawność działania całej struktury pracy przy skokach czasowych. Ryzyko było duże, ale efekty działań jeszcze większe.

 

Borys i Melodia Nova byli znani jako fanatyczni miłośnicy sprawy, jako kochankowie czasu, jako najlepsi kontrolerzy skoków, którzy w końcu awansowali w hierarchii, Melodia na głównego kontrolera, a Borys na Kontrolera kontrolerów. Pierwszy zegarek – tak go nazywali.

 

Nie widziano w tym układzie nepotyzmu czy kumoterstwa, nie oni sami mianowali się na te stanowiska, widziano za to ich miłość do pracy, prawdziwą i szczerą, widziano wierną służbę ideałom. Tyle, że to można by uznać za błąd ludzkości, gdyż w miarę upływu czasu Borysowi i Melodii Novom do głowy przyszedł plan. Plan, by zdeptać wszystkie wartości, w które wierzyli, by opluć swą religię pracy, dla wyższych celów. Plan, by spłodzić syna, bombę społeczną, która rozsadzi przeszłość.

 

Borys i Melodia chcieli śmierci Franza Hertzgolda, autora Mein KampfI, pana III Rzeszy, chcieli powstrzymać nazizm, chcieli śmierci Nigela Skeshe, mordercy Kennedy'ego, chcieli śmierci Lenina, chcieli utopić komunizm we krwi, chcieli uratować Hiroshimę i Nagasaki, chcieli powstrzymać wybuch Czarnobylski, chcieli wiele więcej dla dobra ziemi i ludzi.

 

Życie Bruna Novy było zaplanowane na długo przed jego narodzinami. Miał być chłopcem, a od roku dwa tysiące dwieście trzydziestego czwartego nic nie stawało na przeszkodzie, by mu w tym dopomóc. Miał nie mieć dzieciństwa ani kolegów – Bruno pamiętał, kiedy w wieku ośmiu lat, studiując dzieje Drugiej Wojny i życie Führera, Franza Hertzgolda, zapytał ojca czemu inne dzieci się nie uczą i marnują czas na daremne bieganie po podwórku. Miał poświęcić życie nauce i rozwojowi fizycznemu, by zostać geniuszem historycznym, idealnym kandydatem do podróży w czasie, wcześniej po kryjomu zaprogramowanym, by zrealizował projekt, projekt Bruno. Miał być człowiekiem nieprzygotowanym do życia w społeczeństwie, człowiekiem nie potrafiącym poprawnie się przywitać, ale gotowym naginać czas, zmieniać dzieje. Miał być kukiełką w rękach rodziców, miał być ich narzędziem, ich robotem z rzeźbionymi włosami. To wszystko prawie się udało.

 

 

 

3. Słownie: trzy.

 

 

 

Pobudka w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim.

 

Leżała na tym upapranym zaschniętą spermą materacu i szamotała się zawzięcie. Była związana kawałkiem liny, jakimiś rzemieniami, tym, co znalazł, co było pod ręką. Kiedy w końcu się poddała, odetchnęła głęboko, wciąż wściekła, z chodzącymi nierówno nozdrzami, i rozejrzała się po malutkim poddaszu. Części garnituru wzorowanego na kroju John'ego Collins'a z lat sześćdziesiątych leżały niechlujnie porozwalane na podłodze. Na końcu ścieżki, którą tworzyły, stał Bruno w lekko pogniecionym, czarnym płaszczu z lat dwudziestych i równie czarnym kapeluszu, musiał mieć to wszystko ze sobą od samego początku. Obok na komodzie, w małym pojemniczku stał żel do włosów, Nova musiał znowu rzeźbić. Teraz wsypywał do kieszeni jakieś tabletki, białe jak śnieg. Teraz nie zwracał na nią uwagi.

 

– To było głupie, Bruno, wiesz o tym, bić kobietę… – chciała powiedzieć to spokojnie, ale zupełnie jej nie wyszło. Ostry ból przeszył szczękę, naprawdę mocno ja trzepnął – Jeśli chcesz zrobić to, o czym myślę… Bruno opamiętaj się!

 

Nova nawet nie drgnął, nigdy nie reagował emocjonalnie, a wybuchów innych ludzi nie rozumiał.

 

Por pli bona mondo, Czarna.

 

– Oszalałeś? Jak ma niby wyglądać ten lepszy świat!? – nie czekała ani chwili.

 

– Ja nie wiem. Nigdy się nawet nad tym nie zastanawiałem – miał obojętny głos, nie odwrócił się do niej, teraz szczotką czyścił płaszcz – Ale mój ojciec dobrze wie, o tak, on wie najlepiej.

 

– Co masz zamiar zrobić?

 

– Jest ósmy listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku.

 

– Pucz Monachijski.

 

Milczenie.

 

– Co chcesz zrobić, Bruno? Co ty robisz?

 

– Szukam piwiarni Bürgerbräukeller. Wish min sorto.

 

– Pieprzę twoje szczęście – syknęła jadowicie.

 

– Wybacz, ale nie mogę zabrać cię ze sobą, jesteś żydówką, tu nie lubią takich jak ty.

 

Lena zaklęła w jidysz i splunęła dokładnie w tym samym momencie, gdy zatrzasnął za sobą drzwi.

 

 

 

2. Słownie: dwa.

 

 

 

Spośród tysiąca ośmiuset trzydziestu miejsc w piwiarni Bürgerbräukeller Bruno wybrał to najbliżej okna. Był na Rosenheimer Straße 11-14, współrzędne 48° 7′ 48″ N, 11° 35′ 33″ E.

 

W Monachium, stolicy Bawarii, był ósmy listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku, godzina dziewiętnasta trzydzieści i w piwiarni zaczynało robić się coraz bardziej tłoczno, gdyż ludzie przybywali tu, by wysłuchać przemówienia Gustava von Kahra, generalnego komisarza rządu w Bawarii i głównego przeciwnika politycznego Franza Hertzgolda podczas Puczu monachijskiego, ale o tym drugim jeszcze nikt nie mógł wiedzieć. Czterdzieści pięć minut do przemówienia.

 

Plan był prosty. Niedługo czarnym Mercedesem-Benzem zjawią się tutaj Franz Hertzgold, przyszły Führer, Rosenberg, przyszły zbrodniarz niemiecki, według historii, stracony szesnastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego na mocy procesu Norymberskiego, Amann, później honorowo odznaczony w oddziałach SS i Adolf Hitler, prawa ręka Hertzgolda, przywódca Narodowo-Socjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, dwukrotnie odrzucony przez Akademię Sztuk Pięknych, super charyzmatyczny i obłąkany Austriak, który trzydziestego października aktualnego roku wygłosił przemówienie w cyrku "Krone", w którym oznajmił zwolennikom Hertzgolda perspektywę dokonania zamachu stanu i, który po upadku puczu i rozwiązaniu NSDAP został całkowicie zdegradowany i zapomniany. Usiądą oni przy jednym ze stolików niedaleko Bruna i przez dwadziescia pięć minut będą słuchać przemówienia von Kahra, aż do piwiarni, w asyście dwusiestu pięciu bojówkarzy SA, wkroczy Hermann Göring, jeden z twórców i głównych postaci III Rzeszy, który, jak mówi historia, popełni samobójstwo piętnastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku. Wtedy Hertzgold wskoczy na stół, wypali z pistoletu w sufit i, zwróciwszy na siebie całą uwagę, ruszy ku podium, gdzie oznajmi, że budynek został otoczony przez sześciuset SA-manów i właśnie rozpoczyna się zamach stanu. Potem zabierze generalnego komisarza rządu w Bawarii, a także von Lossova i Seissera, szefa policji, do oddzielnego pokoju i oswiadczy im, że wraz z generałem Ludendorffem, bohaterem I Wojny, który zjawi się później, utworzyli nowy rząd. Plan był prosty – trzeba otruć Hertzgolda zanim na salę wejdzie Göring.

 

Bruno widział przez okno jak czarny, zaprojektowany przed Ferdinanda Porsche, Mercedes-Benz zatrzymał się przed piwiarnią. Wysiedli z niego jedni z największych zbrodniarzy w historii ludzkości, których krwawe lata jeszcze nie nadeszły, i weszli do Bürgerbräukeller. Wolnym krokiem przecisnęli sie przez kotłujących się przy stolikach ludzi, mężczyzn, odzianych w długie, czarne płaszcze, pod którymi mieli białe koszule i krawaty ścisło opinające szyje, i kobiety w półdługich sukienkach, w różnych odcieniach szarości, z włosami pospinanymi w koki, w małych, okrągłych kapeluszach – taka była moda lat dwudziestych – i usiedli dwa stoliki obok Bruna. Uśmiechali się do siebie swoimi wilczymi, beżowo-żółtymi zębami, nachylali się i szeptali sobie do uszu, a potem śmiali się sucho i krótko, bądź tylko kręcili głowami, poprawiali płaszcze i koszule, gładzili je dłońmi, zamawiali piwo, ukrywali zniecierpliwienie.

 

Novie to wszystko przypominało czarno-białe zdjęcie. Ogromna hala wypełniona była zapachem piwa i mnóstwa, zaczynających się pocić, ludzi. Wszędzie szuranie krzeseł i niemiecki gwar. Od ścisku zaczynało robić się parno i duszno. Szum rozmów, chodzące nozdrza, mlaskanie, przygładzanie wąsów, wzajemne powitania, ukłony, kobiece uśmiechy i strach przed przyszłością. Niewiedza.

 

Dwudziesta piętnaście. Gustav von Kahr zaczął mówić i na sali było słychać teraz tylko jego. Miał słodki głos jak na Niemca. Bruno wiedział, że to całe przemówienie dotyczyć będzie wyjaśnienia, dlaczego wprowadzono nadzór generalnego komisarza nad rządem bawarskim i, że von Kahr będzie próbował to usprawiedliwiać ochroną przed komunizmem. Zostało dwadzieścia pięć minut.

 

Kiedy Bruno podniósł się z krzesła serce zaczęło walić mu jak opętane. Nie za bardzo mógł zrozumieć reakcję swojego organizmu, ale czytał coś o takich pojęciach jak stres i napięcie i mniej więcej wiedział, co się z nim dzieje. Ruszył w kierunku stolika zajętego przez nazistów. Z kieszeni płaszcza wyciągnął dwie tabletki, te białe jak śnieg piguły. To był specjalnie przygotowany na dzisiaj arszenik. Nieorganiczny związek chemiczny, tlenek arsenu na trzecim stopniu utlenienia, zabójczy dla człowieka w dawce 1-5mg/kg. To była jednak wyjątkowa wersja tritlenku diarsenu, zmieniona chemicznie przez naukowców z przyszłości, by przybrała formę tabletki, by była dużo silniejsza i dużo lepiej rozpuszczalna w wodzie. Dostał to od swojej matki. Gdy szedł wolnym krokiem między krzesłami, przepraszając za zasłanianie widoku, w głowie kłębiła mu się jedna myśl – że arszenik był wykorzystywany do wykonywania aborcji, często powodując śmierć kobiety – ale jakoś nie bardzo go to ruszało.

 

Potknął się o nogę drewnianego krzesła zajmowanego właśnie przez Franza Hertzgolda – „człowieka o złotym sercu” – jak o nim później, cynicznie, mówiono. Wywalił się prosto na przyszłego Führera, który momentalnie odepchnął go z brutalną siłą, przeszywając tymi swoimi wściekłymi oczami mordercy.

 

Es tut mir leid, sehr leid, Sir – Bruno wypalił momentalnie, nieco zaniedbując akcent i nie patrząc na nazistę, tylko na jego piwo, w którym właśnie kończył rozpuszczać się arszenik.

 

Bitte verzeih mir – dodał i wtedy szybko przeleciał wzrokiem po twarzach wszystkich zbrodniarzy, tych zimnych, nienawistnych obliczach tyranów, by sprawdzić, czy przypadkiem, któryś z nich nie zauważył, jak przez chwilę pieniło się piwo przyszłego Führera. W powstałym zamieszaniu nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, a żaden z nich na pewno nie spodziewał się zamachu, wtedy nie byli jeszcze żadną znaczącą siłą polityczna. Próby targnięcia się na życie Führera rozpoczęły się dopiero po trzydziestym dziewiątym roku, a pierwszy poważny zamach na Hertzgolda, bombowy, dokonany przez Johanna Georga Elsera, jak mówi historia, miałby miejsce dokładnie szesnaście lat później od dzisiejszego dnia, ósmego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego.

 

Raus! – Hertzgold syknął i zbył Bruna dłonią.

 

Nova posłusznie oddalił się i zajął miejsce nieco dalej od stolika nazistów, ale tak, żeby cały czas móc ich widzieć. Przemówienie trwało nieprzerwanie. Bruno spojrzał na zegarek Omega – zostało piętnaście minut. Jedna myśl nie dawała mu teraz spokoju. Dziwił się w duchu, że tyle razy próbowano uśmiercić Führera i nigdy się to nie udało, a jemu jak na razie idzie, jak po maśle. Tyle, że on wszystko wiedział, on był przygotowany, on miał truciznę z przyszłości, on działał w czasach, kiedy jeszcze nikt nie myślał o zabiciu Hertzgolda. To nie miało jednak znaczenia. Bruno wpatrywał się z daleka w nazistę i powtarzał nieustannie w głowie: pij, pij, pij, pij, draniu.

 

Franz Hertzgold wypił do dna. Bruno wiedział, co się teraz stanie. Niedoszły Führer umrze w przeciągu kilku godzin, podczas upływu których będzie cierpiał na zmiany skórne, zapalenie błon śluzowych, bóle brzucha, nudności, biegunkę, niedowład mięśni. Taki był plan, Hertzgold nie miał umrzeć natychmiast, żeby nie wzbudzić paniki i chaosu, arszenik jednak, przed doprowadzeniem do zgonu, uniemożliwi mu normalne funkcjonowanie, co zatrzyma przyszłego Führera przed próbą przeprowadzenia zamachu stanu. Powstrzyma go sraczka i takie tam.

 

Największy nazista historii rozpoczął powolną wędrówkę do śmierci, zaczął zwijać się z bólu na swoim krześle. Jego towarzysze, zbrodniarze historyczni, zaskoczeni i przerażeni, bezskutecznie próbowali mu dopomóc. Ich wilcze mordy straciły swą pewność. Przy ich stoliku wszczęła się mała krzątanina, która nie przerwała jednak przemówienia von Kahra. Minuty upływały.

 

W tym momencie do Bürgerbräukeller wkroczył Göring, a zanim dwudziestu pieciu uzbrojonych SA-manów. Tłum ucichł momentalnie, słodki głos Gostava von Kahra utonął w stukotach obcasów bojówkarzy SA, w szuraniu krzeseł przestraszonych gości, w tłukących sie kuflach. Rosenberg, Amann i Hitler nerwowo rzucali spojrzenia to na Göringa to na Hertzgolda, który blady jak ściana, kulił się z bólu i dłonią powstrzymywał wymioty. Ledwo starczało mu sił, by usiedzieć na miejscu. Na ponaglające spojrzenia nazistów machnął tylko wolną ręką i szepnął coś bezsilnie. Właśnie teraz, gdyby znały przyszłość, odetchnąć mogłyby matki wszystkich tych pięćdziesięciu milionów ludzi, którzy zginęliby w wojnie rozpętanej przez tego potwora, gdy nagle stało się coś, co nie miało prawa się stać. Znowu.

 

Hitler syknął – es kann uns nicht aufhören – wyciągnął z kabury pistolet Hertzgolda, ten sam, którym, jak mówi historia, przyszły Führer miał dziś wystrzelić w sufit. Wskoczył na stół, dokładnie tak, jak miał to zrobić Franz, i wypalił w sklepienie piwiarni, zwracając na siebie powszechną uwagę, po czym przedarł się przez tłum i wspiął się na podium, gdzie oznajmił wszystkim, że lokal otoczony jest przez bojówkarzy SA i, że właśnie rozpoczyna się zamach stanu. Mówił słowami Franza Hertzogolda, robił gesty Franza Hertzogla, był Franzem Herzgoldem.

 

Adolf Hitler…

 

Dalej wszystko potoczyło się tak, jak Bruno pamiętał z podręczników do historii. Dalej wszystko było tak samo i Nova obserwował jak dzieje się to, czemu miał zapobiec. Bił się z myślami, próbował zrozumieć, co zaszło – z historią Kennedy'ego było tak samo. Wiedział, że nie może stąd wyjść, SA-mani zagrodzili wyjście i tłukli wszystkich stawiających opór, Bruno o tym czytał, uczył się tego. Siedział wciąż na swoim krześle i, w przerażeniu, czekał godziny dwunastej. Czakał zniecierpliwiony – w tym zamieszaniu nikt się nie zorientuje, że ktoś zniknął, że przeniósł się w czasie do dnia dwudziestego piątego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku.

 

 

 

1. Słownie: jeden.

 

 

 

Na dzień przed katastrofa czarnobylską.

 

Bruno nie spał ani nie jadł. Kiedy przeniosło ich do Ukrainy, do niewielkiego, pustego domku w Czarnobylu, tylko włożył pistolet pod pazuchę, zatkał Lenie usta szmatą, by ta nie wrzeszczała i wybiegł na ulice miasta. Wiedział, że ma mało czasu. Ojciec i matka ostrzegali go, że prędzej czy później projekt zostanie zdemaskowany. To nie do uniknięcia, kontrola przy podróżach w czasie jest zbyt duża. Bruno wiedział, że jeżeli jeszcze nadzór nie zorientował się, że została naruszona trajektoria skoku czasowego jego i Leny i że jeżeli nie zawrócono ich jeszcze do dwa tysiące osiemsetnego i że jeżeli nie przyskrzyniono jeszcze jego rodziców, to stanie się to niedługo. To wszystko jest częścią projektu, poświęcenie dla wyższej sprawy. To, że udało mu się tak długo działać w przeszłości zawdzięczał tylko skrupulatnie zrealizowanemu planowi i wysokim stanowiskom jego rodziców. Ojciec mówił mu wyraźnie – Zrób tyle dobra, ile zdążysz, zanim cię wrócą. Potem zakończysz projekt. Według tych wskazówek, Bruno powinien teraz pędzić w stronę elektrowni atomowej i zadbać o bezpieczeństwo czwartego reaktora, który następnego dnia miał zostać przyczyną największej katastrofy w dziejach elektrowni jądrowych. Nova nie miał jednak najmniejszego zamiaru tego robić, ponieważ do tej pory nie udało mu się dokonać jeszcze żadnego dobra. A może inaczej – zrobił wszystko, co było trzeba, ale to zawiodło i Bruno za wszelką cenę chciał się dowiedzieć dlaczego. Chciał wiedzieć, co się dzieje.

 

Biegał, jak oszalały po mieście w długim, czarnym płaszczu z lat dwudziestych, szukając informacji. Znalezienie czegokolwiek zajęło mu prawie cały dzień, ale w końcu doszukał się jakichś artykułów ze starych gazet – HITLER U WŁADZY, WOJNA, HOLOCAUST, OBOZY ZAGŁADY, NIEUDANY ZAMACH NA HITLERA, PAŃSTWA OSI UPADAJĄ, SAMOBÓJSTWO HITLERA, KONIEC WOJNY, PROCES NORYMBERSKI, jakichś wiadomości w książkach – LEE HARVY OSWALD ZABÓJCĄ KENNEDY'EGO, OSWALD ZAMORDOWANY PRZEZ JACKA RUBY'EGO, MAFIA ZABIJA PREZYDENTA, RZĄD POZBYWA SIĘ NIECHCIANEGO PREZYDENTA, jakichś opowieści od ludzi – HITLER I STALIN TO DZIECI SZATANA, WOJNA TO BYŁO PIEKŁO, W CZASIE NIEMIECKIEJ OKUPACJI HITLER WYBIŁ POŁOWĘ ŻYDOWSKIEJ SPOŁECZNOŚCI CZARNOBYLA, HITLER, HITLER…

 

Bruno już wiedział.

 

Wrócił do domku, do którego ich przeniesiono. Usiadł obok, znów szamoczącej się wściekle, Leny i zaczął układać myśli. Zabił wykonawców historii, ale ich miejsca zastąpili inni. Teoretycznie zmieniona historia za każdym razem wracała na właściwy tor. Zawsze, pomimo wszystkiego, płynęła tak, jak miała płynąć. To oznaczało, że nie da się jej zmienić, że główne nurty historii muszą się wydarzyć bez względu na wszystko, że historia jest absolutna, że jest napisana z góry i nic nie jest w stanie na nią wpłynąć, że determiniści mieli rację, że wszystko jest ukonstytuowane, że wolna wola nie istnieje, każde nasze działanie jest określone z góry, by historia potoczyła się tak, jak to wcześniej ustalono – wolna wola nie istnieje.

 

Tylko, kto ustalił, jak ma płynąć historia…

 

Bruno gryzł wargi i wpijał paznokcie w dłonie.

 

Zastanawiał się, co robić. Przez głowę przemknęła mu myśl, by udać się do swego ojca zanim jeszcze narodzi się on sam i przekonać go, żeby nigdy nie wysyłał go w przeszłość, ale to byłoby głupie. Nawet jeżeli jego ojciec powstrzymałby się przed wysłaniem go w przyszłości w przeszłość, to ktoś inny wysłałby kogoś innego, bo przecież absolutna historia musi się wydarzyć, wykonawcy są nieważni. Bruno nie chciał także dzielić się swoim odkryciem z ludzkością, długo bił się z myślami, czy należy to zrobić, ale doszedł do wniosku, że nikt nie chciałby żyć w świadomości, że nie ma wolnej woli, że jest niewolnikiem przytrafiających mu się sytuacji. Nie chciał skazywać ludzi na takie cierpienie, miał przynieść im lepsze życie, a jedyne, co by przyniósł to koszmar. Już lepiej wrócić z pustymi rękoma – pomyślał i w tym momencie poczuł znajomy skurcz żołądka. Wnętrzności się ścisnęły i Bruno widział jak jego ciało w szybkim tempie zaczyna znikać. Z Leną działo się to samo i ona też wiedziała, co jest grane. Patrzyła na niego oczami zwycięzcy. Wyciągnął jej szmatę z ust i w ostatnim momencie szepnął.

 

Ni iras hejmen.

 

 

0. słownie: zero. Detonacja.

 

 

 

W roku dwa tysiące osiemsetnym wszyscy przywitali ich z bronią w ręku.

 

Wcześniej sterylna, czysta, oślepiająco biała, wielka, okrągła kabina machiny czasu, tonęła teraz w odłamkach potłuczonego szkła, w porozrzucanych narzędziach, skalpelach, cynglach, kropelkach krwi, śladach szamotaniny. Zmaterializowali się mniej więcej po środku tego chaosu, Bruno stał niewzruszony i obserwował, jak gwiezdna policei trzyma na muszce jego rodziców, całych w brunatnych sińcach, ze stróżkami krwi spływającymi po skroniach. Nie byli oni ani smutni ani zadowoleni, jeszcze nie mieli pojęcia, jak powinni sie czuć, bo nie wiedzieli, czy ich syn podołał. Nie mogli przecież być pewni, czy zmieniona przeszłość dotknie teraźniejszości, czy w ogóle coś się zmieniło. U stóp Bruna leżała Lena Hoffman, związana, odwodniona i straszliwie głodna, jednak uderzająca do jej głowy andrenalina kazała wrzeszczeć:

 

– Ten skurwiel chciał naruszyć kontinuum! – to był dziki ryk skrzywdzonego zwierzęcia, który jakby wyrwał wszystkich z transu.

 

Jedni oficerowie policei unieśli karabiny plazmowe CK442 kaliber cztery milimetry celując w łeb Bruna, gotowi w każdej chwili rozbryzgać jego mózg na ścianie, a drudzy rzucili sie w jego stronę z pałami elektrycznymi. Wszyscy wstrzymali się jednak, gdy ten wyciągnął z pod staroświeckiego płaszcza z lat dwudziestych stary rewolwer Smith and Wesson model 29 znany także jako Magnum 44, którym miał posłużyć się do ewentualnego zaszantażowania pracowników elektrowni czarnobylskiej w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym.

 

– Rzuć broń, albo rozwalimy ci łeb, sukinsynu!

 

– Odłóż tę pukawkę, chcemy wziąć cię żywcem.

 

Bruno nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na ryki oficerów policei. Spojrzał tylko na swoich, coraz bardziej zmartwionych, rodziców i rzekł:

 

– Hertzgold zginął, ale Hitler…

 

– Kim jest Hertzgold, synu? – ojciec wszedł mu w słowo i Bruno zrozumiał.

 

– Misja nieudana, zamykam projekt – szepnął ze smutkiem i szybkim ruchem przystawił sobie rewolwer do skroni. Naboje 11,2x33mm.

 

.

 

.

 

.

 

BOOM

Koniec

Komentarze

"Kennedy' eg o" -- spacja się pojawiła.

"Co ty.." -- dwukropek?

"Lena Hoffman była żydówką i to było po niej widać. Miała pociągłą twarz, wydatne usta, czarne, gęste włosy, duże, czarne oczy, jasną, blada cerę i charakterystyczny, garbaty nosek" -- przecinki.

Doczytałem do pięć.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Ja wam dam Kennedy'ego profanować pamięć - największy prezydent wszyskich Polaków od czasu Lincolna

Żądam o usunięcie

es kann uns nicht aufhören - chyba źle.  aufhören -przestać. Tu chodziło Ci raczej o stören - przeszkodzić

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No cóż, doczytałem do końca. Koncepcja ciekawa, acz nienowa. No i jest jeden zasadniczy problem. Rodzice Bruno od dziecka przygotowali go do podróży w czasie i zmiany historii - super, tylko nie chce mi się wierzyć, że ci światli ludzie nie słyszeli o zasadzie samo-spójności Nowikowa. Zwłaszcza, że po tych kilku stuleciach od odkrycia podróży w czasie, ktoś powinien już zdążyć potwierdzić tę teorię. 

Tak więc, podstawowe założenie opowiadania trochę mnie rozczarowało. Już teraz możemy powiedzieć, że działanie Bruno było od początku skazane na porażkę, a co dopiero dysponujący o wiele większą wiedzą ludzie z przyszłości.

Pomysłów na "prostowanie" zakrętów historii było na pęczki. Drugie tyle tłumaczeń, jak uniknąć paradoksów... To nie zarzuty, jedynie stwierdzenie faktów.  Ale wpływ na ocenę tekstu owe fakty mają. Bez obaw, nie mam zamiaru krytykować za wtórność, a jedynie chcę powtórzyć za vyzartem: dziwi swoista naiwność odkrywców technologii podróży w czasie... No, ale bez tego nie byłoby dość dobrego, dość ciekawego opowiadania.

Mnie najbardziej zainteresowało --- i ucieszyło --- odkrycie, że nasz Kolega dePalama zaczyna pisać coraz lepiej, przyjaźniej dla czytelników.

Nowa Fantastyka