- Opowiadanie: huximo - Płaczące wierzby

Płaczące wierzby

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Płaczące wierzby

Płaczące Wierzby.

 

1.

 

Daleko stąd, tam gdzie wszystko rodzi się mocą wyobraźni, rósł niewielki zagajnik. Oświetlony pierwszymi promieniami słońca, sprawiał wrażenie budzącego się ze snu, a gdy wieczorem zapadał zmierzch, wszyscy przechadzający się obok niego, mogliby przysiąc, że widzieli jak drzewa składają swe gałęzie, kuląc się na czas nocy.

Zagajnik, dawno, dawno temu nosił swą nazwę, ale została ona zapomniana. Trawa rosnąca wokół tego niezwykłego miejsca wciąż jeszcze pamięta i czule szepcze jego prastarą nazwę, ale prócz drzew nikt jej nie słucha.

 

Ta historia zaczyna się w chwili, gdy mały chłopiec wyszedł z domu na wieczorny spacer. Jego imię jest tu nieistotne, tak jak on nie jest istotny dla swojej macochy. Nazwijmy go Bobby, to dobre imię dla dziesięciolatka, smutnego, ale wciąż spragnionego dziecięcych przygód.

 

Po obfitej kolacji w starannie wysprzątanej kuchni, Bobby wymknął się przez okno w zapadający zmierzch. Wychodził tak już nie raz i nocne eskapady nie budziły w nim takiego dreszczu emocji jak niegdyś, ale mimo to lubił je prawie tak samo, jak ojciec pranie go po tyłku. Zarówno jedno jak i drugie było codzienną rutyną.

Stąpając po wilgotnej trawie, przemknął się pod pozostałymi oknami w kierunku dziury w płocie. Była dobrze zamaskowana przez gałęzie rosnące w pobliżu krzaków. Krzaki miały ostre kolce, dlatego Bobby zwykle nie używał tego wyjścia, ale wiedział, że dziś jest piątek, a koniec każdego piątku wieńczył wieczorny papieros na werandzie, po nieudolnym skrzypcowym koncercie, w wykonaniu jego macochy. Odgarniając kłujące liście, słyszał zawodzenia instrumentu dochodzące od frontu domu i wzbijające się w ciemniejące niebo.

Dziś mogło być interesująco. Chłopiec czuł rosnące podniecenie, układając sobie plan wycieczki. Obejdzie miasteczko po łuku – całe szczęście, że mieszkał na samym brzegu – a potem skieruje się w stronę łąk, rozciągających się aż po horyzont za dnia, za to tonących w egipskich ciemnościach nocą.Już bardzo długo miał ochotę pójść w kierunku zagajnika, tropem babcinych opowieści i zobaczyć płaczące wierzby, pochylające się nad niewielką sadzawką. Ponoć było to miejsce magiczne. Wierzby płacząc, śpiewały najpiękniejsze pieśni, tak, że słuchający ich człowiek nie był w stanie zahamować wzbierających w oczach łez, zaś z samego stawu, biła niesamowita poświata, napawająca strachem, ale też porażająca swym pięknem.

Bobbiego czekała wyczerpująca wędrówka, więc zaopatrzył się w paczkę herbatników i latarkę z nowymi bateriami, ciążącą teraz przyjemnie w tylnej kieszeni jego ogrodniczek. Przeczołgał się przez otwór będący jego furtką do wolności i z uśmiechem ruszył przed siebie na koncert o niebo lepszy, od tego odbywającego się za jego plecami.

 

2.

 

Szedł alejką oświetloną gazowymi lampami, depcząc kocie łby, którymi była wybrukowana. Prowadziła na skraj miasteczka. Gdy chłopiec dotarł do rozstaju dróg obejrzał się za siebie i spojrzał na skryte w mroku malutkie domy, nad którymi wiatr rozwiewał dym z klinkierowych kominów. Część mieszkańców układała się już do snu, o czym świadczyły gasnące po kolei światła w oknach. W innych zaś, okna lśniły stłumionym blaskiem, dającym amatorom wieczornych spacerów, możliwość obserwowania domowników w hermetycznym wnętrzu ich mieszkań.

Bobby bał się rozstajów i stworów, które mógł na nich spotkać. Babcia opowiadała mu mrożące krew w żyłach historie o wampirach i strzygach, czyhających po zmroku przy niektórych rozwidleniach piaszczystych dróg, tam gdzie jeden drogowskaz wskazywał tylko dwa możliwe kierunki. Intuicja chłopca podpowiadała mu, że jednym z nich może być życie, drugim wyłącznie śmierć.

Nie chciał się przekonać czy to, co mówiła babcia było prawdą, dlatego skręcił w lewo i ruszył po wyschniętej o tej porze roku łące, łamiąc suche źdźbła wysokiej trawy. Po kilku chwilach był tak daleko od drogi, że pozwolił sobie na zwolnienie kroku. W końcu dał odpocząć zmęczonym nogom i położył się na pachnącej ziemi. Spojrzał w usłane gwiazdami niebo, na którym białe obłoki odbijające światło księżyca, przemykały wysoko ponad nim, leniwie, nigdzie się nie spiesząc. On też się nie spieszył. Najchętniej wcale by nie wracał do domu, w którym jedyną zasadą przetrwania było zgadzanie się na wszystko i nie otwieranie drzwi, w momentach najbardziej grożących dotkliwym laniem.

Pamiętał też inne czasy, o wiele lepsze. Babcia – kiedy jeszcze żyła – nie pozwalała go krzywdzić i miała na tyle duży wpływ na ojca, że nawet czasem stawał on w jego obronie podczas macoszych tyrad. Pamiętał płonący w salonie kominek i długie opowieści, często straszne, ale zawsze dobrze się kończące.

Bobby zapłakał cichutko za wspomnieniem przeszłości i zapachem piernika pieczonego przez babcię, która odeszła bardzo daleko, zmieniając jego życie o sto osiemdziesiąt stopni.

Wstał i ruszył przed siebie. Księżyc świecił tak jasno, że latarka znajdująca się w jego kieszeni okazała się całkowicie niepotrzebna. Poruszał się bezszelestnie, gdyż gęsto rosnąca trawa skutecznie tłumiła jego kroki. Gdyby ktoś go teraz zauważył, mógłby uznać go za ducha przemierzającego bezdroża w niebieskich ogrodniczkach i białej koszuli, poszukującego być może odkupienia za dawne grzechy.

Po prawej stronie dostrzegł sad i ogrodzenie. Był to teraz jedyny budynek w promieniu sześciu kilometrów. Zaburczało mu w brzuchu i ruszył w jego kierunku. Lato trwało już dobrych parę miesięcy i Bobby był przekonany, że znajdzie tam pachnące i słodkie jabłka, o sycącym miąższu i gaszącym pragnienie soku. Gnany potrzebami żołądka przeskoczył niski drewniany płotek i znikł między drzewami. Dostrzegł niewielką chatę, ale mieszkańcy musieli być pogrążeni we śnie, lub dom był opuszczony, bo z okien ziała zimna, gęsta ciemność. Nie spodobało się to Bobbiemu, jednak brzuch domagał się wypełnienia go owocami, które chłopiec po prostu uwielbiał.

Szybko znalazł dorodną jabłoń i wspiął się na nisko osadzony konar. Między liśćmi i gałęziami czuł się bezpiecznie. Nawet, jeśli właściciela naszłaby ochota na obchód, to nie dostrzegłby intruza. Chłopiec zajadał się aromatycznymi antonówkami, a sok spływał mu po brodzie na śnieżnobiałą koszulę. Będzie miał kłopoty. Niepokój, który odczuwał w tym oddalonym od cywilizacji miejscu, sprawił, że po zjedzeniu dwóch średnich sztuk postanowił w końcu zejść i pójść dalej.

Zwiesił się na gałęzi, mając zamiar zeskoczyć, gdy w nocnej ciszy usłyszał ciężkie człapanie, bez wątpienia należące do właściciela sadu. Sapanie towarzyszących mu psów w nocnej ciszy, było najbardziej złowieszczym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszał.

Nie byli daleko, ale na szczęście poruszali się wolno. Chłopiec zeskoczył z drzewa, a miękka ziemia stłumiła uderzenie stóp o podłoże. Szczęście mu sprzyjało. Przemykając w cieniu rzucanym przez drzewa, starał się odnaleźć powrotną drogę do płotu. Miał kłopoty. Gdziekolwiek się nie udał wszędzie rosły drzewa. Tworzyły żywą ścianę i uniemożliwiały ucieczkę. Po raz pierwszy oblał go zimny pot. Rozejrzał się dookoła, szukając kolejnego nisko osadzonego konaru, na który mógłby się powtórnie wspiąć, ale ciemność była na tyle gęsta, że niczego nie był w stanie zobaczyć. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się przed zapaleniem latarki, nie chcąc zwrócić uwagi psów. Był pewien, że i tak już go wyczuły, przez nasilający się zapach strachu, wydzielany przez jego ciało.

Idąc po omacku przed siebie, byle dalej od domniemanych napastników, znalazł w jednym z pni, dość duży otwór. Nie mając większego wyboru wcisnął się do środka. Wilgoć i zapach kory otulił go zabijając wszelką inną woń.

Skryty wewnątrz drzewa obserwował roztaczający się przed nim sad. Okazało się, że psy były o wiele bliżej niż mu się wydawało, bo po chwili pojawiły się w polu widzenia. Dwa olbrzymie rottweilery wyłoniły się z pomiędzy cieni sapiąc i węsząc, a tuż za nimi dostrzegł krępą postać właściciela. Przerażony jego widokiem, musiał stłumić rodzący się w gardle okrzyk. Psy krzątały się wokół swojego pana, niemal przewyższając go wzrostem.

 

Melchior był karłem. W dodatku o bardzo paskudnym charakterze. Mieszkał w domu na wrzosowiskach od urodzenia i przedwcześnie pochował swoją matkę. Gdy pewnego dnia przestała pokazywać się w miasteczku nikt się tym nie zainteresował, co było bardzo na rękę obecnemu właścicielowi domu. Było to również rozsądne ze strony otoczenia, bo każdy intruz zapewne skończyłby rozszarpywany w pyskach jego dwóch potworów lub pod jego rzeźnickim nożem. Melchior nie był monstrum, wyjętym z opowieści jakie Bobby słuchał przy płonącym kominku, ale był za to ideałem socjopaty. Okrutny i bezwzględny nie widział nic złego w krzywdzeniu innych, ale tylko tych, którzy ośmielili się wejść na jego teren. Sam nigdy go nie opuszczał, żywiąc się hodowanymi w pobliskim kurniku ptakami i owocami rosnącymi w sadzie. Teraz, obdarzony nadnaturalnie rozwiniętym węchem wyczuł chłopca dużo wcześniej, niż jego pupile.

Serce bijące szalonym rytmem w piersi Bobbiego odbijało się echem w jego głowie, zagłuszając rozkazy karła kierowane do kundli. Chłopiec przytulił się mocniej do tylniej ściany dziupli, jeszcze bardziej chowając się przed możliwym złym losem. Zamknął łzawiące oczy starając się odegnać ten jawny koszmar, jak gdyby był złym snem.

Gdy je otworzył Melchiora rzeczywiście nie było w polu widzenia, ale Bobby nie odważył się wyjść. Po pewnym czasie, gdy zebrał w sobie dość odwagi, chłopiec wygramolił się ze swej kryjówki i bacznie rozejrzał dookoła. Zewsząd otaczała go taka sama cisza, jaką zastał przychodząc w to miejsce, wiedziony głosem żołądka.

Nie chcąc już bezczynnie czekać pobiegł przed siebie, pozostawiając daleko w tyle względnie bezpieczne schronienie.

 

3.

 

Znów był na łące, na tyle daleko od zagrożenia, by zmęczone ciało mogło w końcu wygrać z przerażeniem i osunąć się bezwładnie na ziemię. Tak też się stało. Chłopiec powłócząc nogami wśród wysokich traw, kompletnie wycieńczony runął na ziemię, pachnącą ziołami i wilgocią.

 

Bobby nie wiedział jak długo na niej leżał. Patrzył w gwiazdy, kręcące się ponad nim, razem z całym otaczającym go światem. Silne zawroty głowy spowodowały wymioty i niestrawione resztki kolacji pojawiły się na jego spodniach. Po krótkiej chwili Bobby doszedł do siebie i stanął na nogi. Musiał biec naprawdę szybko, bo jak wzrokiem sięgnąć, nigdzie nie było widać ani przeklętego sadu, ani miasteczka. Chłopiec stał sam na pustkowiu w kompletnej ciszy. Nawet cykanie świerszczy ustało. Przypuszczał, że może być pierwsza lub druga w nocy. Całkowicie zdezorientowany spojrzał w niebo, jak gdyby mogło dać mu jakąś podpowiedź. W jednej z wielu książek podsuniętych przez babcie, przeczytał jak marynarze potrafili odczytać swoje położenie z gwiazd. W jego przypadku brak tych umiejętności nadrobiła wyobraźnia i po chwili ruszył dalej z niezachwianą pewnością, że zmierza we właściwym kierunku.

 

Wyprawa już w tym momencie przerosła jego najśmielsze oczekiwania, a wszystko co najlepsze, znajdowało się jeszcze daleko przed nim. Długa wędrówka, połączona z całkowitą samotnością sprzyjałaby na pewno rozmyślaniom egzystencjalnym, gdyby tylko był kilka lat starszy. W jego przypadku zamiast myśli o życiu i śmierci, bycie i niebycie, czy też jakimkolwiek innym mącącym spokój rozważaniom, rozbrzmiewały niezwykłe, ale ponure opowieści słyszane przed paroma laty.

Po pewnym czasie na granicy pola widzenia, zamajaczył jakiś ciemny kształt. Był na tyle duży, że nie dało się go nie rozpoznać i Bobby wiedział, że jego wędrówka niedługo osiągnie cel. Tak jak nie sposób opisać radość dziecka, które odkrywa prezent pod choiną i ślady św. Mikołaja prowadzące z powrotem do kominka, tak też nie da się wyrazić słowami euforii Bobbiego, gdy zobaczył zagajnik.

Zatrzymał się żeby zjeść kilka herbatników. Torsje opróżniły skutecznie jego żołądek. Pokrzepiony zawartym w nich cukrem ruszył pędem w kierunku magicznego miejsca niecierpliwie oczekując usłyszenia pieśni płaczących wierzb.

Drzewa rosły mu w oczach, aż w końcu, gdy się rozejrzał nie widział już nic innego. Zapach suchej trawy został zastąpiony przez woń mchu i grzybów porastających pnie. Gdzieś z głębi lasku promieniowała niezwykła aura, kusząca i zachęcająca do wejścia między cienie.

Księżyc świecący do tej pory bardzo jasno zaszedł za chmury i w końcu mrok nocy wygrał walkę ze światłem, nadając zagajnikowi jeszcze bardziej tajemniczy wygląd.

Bobby już robił pierwszy krok w kierunku tego niezwykłego miejsca, gdy po raz pierwszy się zawahał. Historie babci były fascynujące, jednak zawsze było w nich coś niepokojącego. Gdy kładł się spać nigdy nie mógł usnąć, jeśli w pokoju nie paliła się słabym światłem nocna lampka, otulająca go ciepłą bursztynową poświatą.

 

Pewnie nigdy się nie dowiemy czy chłopiec wszedłby do środka z własnej woli, ale powiem wam, że nie miał większego wyboru.

W nocnej ciszy usłyszał w oddali ujadanie psów i nie miał wątpliwości, do kogo należały. Najwyraźniej dwa rottweilery Melchiora znalazły w końcu jego ślad, a karzeł z determinacją pognał je w jego stronę.

Zbliżali się szybko, więc Bobby nie miał zbyt wiele czasu na szukanie innej kryjówki. Rozgarnął nisko wiszące gałęzie, mogące podrapać mu twarz i zniknął z tego świata.

 

Poszedł wysłuchać pieśni dedykowanej tylko jemu.

 

4.

Gdy tylko odkształcona ziemia i wygięte gałęzie wróciły do swojego pierwotnego kształtu, psy dotarły do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stał chłopiec. Gdyby wahał się jeszcze dłużej skończyłby w ich zaślinionych paszczach, rozrywany na kawałki wielkimi kłami potworów. Sam Melchior sapiący ze zmęczenia i płonącego gniewu, dotarł tam kilka minut później. Teraz stał jak wryty przed zagajnikiem – który zobaczył pierwszy raz w swoim długim życiu – wspierając się na karkach dwóch kundli. Zarówno on jak i psy wyczuwały dziwną aurę bijącą od drzew, jednak powszechnie wiadomo, że nic nie zatrzyma socjopaty, dlatego karzeł mimo skamlenia swych podopiecznych ruszył przed siebie, uwalniając świat od zła tkwiącego w jego duszy.

 

To, co stało się z tym osobliwym pustelnikiem jest tajemnicą nawet dla mnie. Być może rozpłynął się we mgłach Tung-ur tesla liltha, rozwianych potem przez wiatr, bo taka kara spotykała wszystkich tych, którzy wchodzili do zagajnika ze złymi zamiarami. Być może spotkał swoją matkę i uzyskał przebaczenie za wszystkie swoje zbrodnie. Mógłby nawet dotrzeć do stawu i wysłuchać pieśni wierzb, choć ta ewentualność jest najmniej prawdopodobna, bo przeznaczona tylko dla niewinnych zranionych serc.

Istotne jest jednak tylko to, że Melchiorowi nigdy nie udało się schwytać chłopca, którego ścigał, a jego ciało, prędzej czy później przyjęła ziemia, któregoś ze światów, karmiąc żyjące pod jej powierzchnią istoty z zamierzchłych czasów.

 

 

 

(…)

 

Po przekroczeniu granicy zagajnika, Bobby zobaczył w ciemności drobne, świecące i wirujące ogniki. Zbliżały się i oddalały jakby chciały go zachęcić do pójścia ich śladem. Było ich bardzo dużo. W końcu poznał w nich robaczki świętojańskie, które wyłaniały się zewsząd latając wokół niego, wywołując uśmiech na jego umorusanej ziemią twarzy. Strach towarzyszący chłopcu przed wejściem do tej nieznanej krainy zniknął bezpowrotnie. Zafascynowany ilością owadów, stąpał po miękkim mchu, coraz bardziej zagłębiając się w soczystej zieleni.

Świat wyglądał inaczej. Dziesięciolatek zapomniał o wszelkich troskach i miał wrażenie, że już nigdy nie zazna smutku. Znalazł się na niewielkiej polanie. Intensywny zapach kory i poszycia wręcz odurzał jego zmysły. Czuł się naprawdę bezpieczny i prawie zapomniał o wydarzeniach minionej nocy.

Świetliki uniosły się w niebo oświetlając otoczenie. Dopiero, gdy oczy powtórnie przywykły do ciemności, odkrył gdzie dokładnie się znajduje. Drzewa otaczały go z każdej strony, a ich gałęzie były splecione tak ciasno, że sam nie mógł uwierzyć, jak udało mu się przejść. Ponad nimi w dusznym powietrzu unosiła się mgła, a światło robaczków świętojańskich nadawało jej złocisty kolor. Przybierała rozmaite kształty i gdy w jednej chwili chłopcu zdawało się, że widzi oświetlone latarniami miasteczko, zaraz zmieniło się ono w scenę rozgrywającego się tej nocy pościgu. Obserwował ten spektakl przez dobre kilka minut, a obrazy wciąż zmieniały się jak w kalejdoskopie. Żaden się nie powtarzał i w końcu, chłopiec zorientował się, że przedstawiają one sceny z całego jego życia. Z trudem oderwał wzrok od kłębiącej się ponad nim mgły, ale wciąż pamiętał główny cel swej wyprawy i zamierzał go zrealizować.

Polana był niezwykle urokliwym miejscem. Woda stojąca w samym jej środku odbijała gwiazdy, przez co obserwator mógłby odnieść wrażenie, że cząstka nieskończonego kosmosu nagle znalazła się tu na ziemi. Księżyc wciąż krył się za chmurami, sunącymi wąską wstęgą na południe.

Bobby podszedł do stawu i oparł dłoń o gruby pień wierzby. Była niesamowicie ciepła i miał wrażenie, że poruszyła się pod jego dotykiem. Nagle nie wiadomo skąd, usłyszał jakieś dźwięki. Dźwięki zaczęły układać się w słowa, zaś te stworzyły najpiękniejszą melodię, jaką słyszał w życiu. Wraz z trwaniem pieśni, płacząca wierzba traciła swoje ciepło, przelewając je wprost w serce chłopca.

Nagle księżycowi udało się wymknąć chmurze i na staw padło jego porcelanowe światło. Do pieśni wierzb dołączyło szaleńcze cykanie świerszczy i brzęczenie świetlików, które zataczając kręgi, tworzyły nad stawem powietrzny wir. Świat stał się kolażem świateł, zapachów i dźwięków. Złocista mgła opadła i otoczyła dziesięciolatka. Tak jak księżyc przed chwilą, tak teraz on sam stał w chmurze. Wszedł do wody wcale jej nie czując. Słuchał pieśni i tylko ona się teraz liczyła. Nie rozumiał słów, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Sens był taki sam jak zawsze. Niczym aloes leczył rany zadane przez okrutne życie.

Woda o temperaturze dokładnie odpowiadającej ciepłocie jego ciała, sięgała mu już do klatki piersiowej. Upojony ciepłem zabranym drzewu, nie pomyślał żeby się zatrzymać.

 

Ostatnie spojrzenie na świat ponad powierzchnią. Na wirujące ponad nim świetliki. Na mgłę sunącą po tafli wody. Ostatnie… ostatnie… i księżyc znów oświetla spokojną sadzawkę. Nie ma śladu po Bobbym. Gdzieś znikły świetliki. Wiatr rozwiał opary złotej mgły, ale pieśń trwa nadal. Po cichu nucą ją wierzby, opłakując kolejną niewinną duszyczkę, która uległa ich czarowi.

 

…a trawa dalej szepcze dawno zapomnianą nazwę zagajnika Tung-ur tesla liltha, ale prócz drzew, nikt jej nie słucha.

Koniec

Komentarze

Przepraszam za dubla. Edytor mnie przechytrzył :)

Jak dla mnie średnie opowiadanie. Czytałem je trochę na siłe, bo wcale nie zaciekawiło mnie co chłopak spotka w tym zagajniku. Strasznie raziło podnoszenie byle czego do rangi niezwykłego zjawiska, ale może chłopak był szczególnie wrażliwy. Biore tez poprawkę na to, że wyobraźnia dziecka funkcjonuje inaczej i wyolbrzymia pewne rzeczy, jednak mimo to te sensacyjno-zwyczajne wydarzenia przeszkadzały. Opisy były za bardzo nadęte i pompatyczne. Oczywiscie to tylko moja subiektywna opinia. Oceniam na solidna tróję.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki.

Opublikowałem, bo to mój eksperyment z formą czysto narracyjną. Samo opowiadanie jest dość schematyczne.Chciałem dowiedzieć się jak ją ocenią użytkownicy.

Pozdrawiam.

He he, skąd ja to znam. Moje pierwsze opowiadanie opublikowane tutaj też zostało zjechane równo, za masę własnie tego typu rzeczy. Przesadnych opisów, zapychaczy, dziwnych porównań... Ale dzięki temu dowiedziałem się nad czym pracowac i czego unikać. Pozdrawiam.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti dobrze prawi. Pierwsze koty za płoty.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka