- Opowiadanie: majatmajaja - HuuuL - Stowarzyszenie Umarłych Malarzy (rozszerzenie)

HuuuL - Stowarzyszenie Umarłych Malarzy (rozszerzenie)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

HuuuL - Stowarzyszenie Umarłych Malarzy (rozszerzenie)

 

 

 

 

 

Kraków 21.10.2012r.

 

12:45

 

 

Dzisiaj szło mu szczególnie dobrze.

 

Turystyka rozkwita. Obcokrajowcy częściej niż zwykle gromadzą się na Krakowskim rynku. Proszą go o wykonanie karykatur ich dużych, azjatyckich twarzy.

Siadają wtedy na małym stołeczku, obok Krzyśka. Uśmiechnięci od ucha do ucha, chowają aparaty i w tym swoim dziwnym, świszczącym języku, przemawiają do zakłopotanego artysty. Ten przytakuje, mruczy coś cicho i zaczyna brać się do roboty.

– Proszę się wyprostować – zaczynał udzielać instrukcji Polak. Odpowiada mu tylko zakłopotany śmiech klienta. – No tak. Zapomniałem.

 

 

17:46

 

 

Już mżyło.

Pękate słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Na nierównym, miejskim horyzoncie, ukazywały się dawno wyczekiwane, malownicze przebarwienia. Uwielbiał ten czas. Powoli, w skupieniu, pakował narzędzia pracy i ze spokojem, zmierzał do swojego mieszkania. Pięćdziesiąt pięć – tyle udało mu się dzisiaj zarobić. Westchnął.

Zaczynało mu być zimno. Chłodny, październikowy wiatr, wszystkimi siłami próbował wedrzeć się pod cienki materiał znoszonych jeansów. Jego ciałem wstrząsnęły lekkie dreszcze.

– Herbatka. Mmm – wychrypiał nienaturalnie głośno. Nocni przechodnie odwrócili zakapturzone głowy. Jakaś dziewczynka zaśmiała się. Jej brat mruknął znudzony.

 

Był już na ulicy Kamiennej. Stamtąd do mieszkania zostało zaledwie parę kroków.

Pochłonięty myślami, nie zauważył nawet, kiedy znalazł się u celu. Ze zgrzytem otworzył duże, metalowe drzwi budynku i pewnym krokiem, wkroczył do ciemnego pokoju.

Tak jak zwykle, zapalił światło, rzucił plecak w przedpokoju i nawet nie ściągając butów, ruszył w stronę kuchenki. Na palniku czekał spalony, lecz jeszcze całkiem sprawny czajnik. Napełnił go i postawił na gazie.

– No – mruknął. Ominął stolik i rzucił się na tapczan. Zrobił na nim orła i zadowolony pogłaskał gryzącą narzutę. Dostał ją od ojca, kiedy sześć lat temu wyprowadzał się ze swojego małego miasteczka. Tata, z drżącą już wtedy ręką, wręczył mu materiał. Żalił się synowi, że nie ma nic lepszego do oddania. Jednak podarek, uparty i nieśmiertelny jak Napoleon, walczył o uwagę Krzyśka.

Zagwizdał czajnik.

Mężczyzna sięgnął po kubek i przemył go wodą. Nasypał herbaty i zalał wrzątkiem. Raz, dwa, trzy. Przed nim, na ciemnym blacie, stał jego ulubiony napój. Chwycił ciepłe ucho naczynia i niespodziewanie, zamarł w bezruchu.

Chwila.

Płyn był w połowie drogi do jego ust. Wystarczyłoby, że tylko trochę przechyliłby kubek a upragniona ciecz dopieściłaby jego podniebienie.

Co do…?!

Odstawił herbatę.

Nie wiedział, co się tu działo. W jego mieszkaniu ktoś niedawno był. Czuł to.

Napój stygł.

Krzysiek powoli rozejrzał się po mieszkaniu. Wszystko było na swoim miejscu. Taboret stał tam gdzie zawsze. Naczynia leżały na suszarce. Książki spoczywały na biurku. Jednak mężczyzna miał nieodparte wrażenie, że ktoś wchodził do jego kuchni.

Wciągnął powietrze nosem a jego płuca wypełniły się dziwnym, słodko – kwaśnym zapachem.

Hmmm.

Wyszedł z pomieszczenia i zniknął w przedpokoju.

Trochę jakby Magda. Hm.

Jego sympatia niedawno zakupiła nowe perfumy, do złudzenia przypominające tę woń.

Nie. Jakby za duszące. Chyba, że…

-No hej. Powiedz ty mi. Byłaś może dzisiaj na chacie? Nie, nie twojej. Mojej. Hmm…Dzięki kochana. A nic, tak pytam. No. No. Trzymaj się. – Mężczyzna wcisnął duży, czerwony przycisk na klawiaturze swojej komórki.

Po dokładnych oględzinach ciasnego mieszkania, znudzony, stwierdził, że widocznie nawdychał się terpentyny i mózg nie działał już tak jak powinien. Bez żadnych oporów poszedł spać.

 

 

Kraków 22.10.2012r.



7:28

 

 

 

Nad ranem zbudził się, o dziwo, wcześniej. Wstał, zapakował rzeczy do plecaka i wyszedł na mróz. Szedł wolno. O tej porze dnia, nie miewał dużo klientów. Żółwim tempem wymijał zaspanych przechodniów i przyglądał się, co ładniejszej, zabieganej dziewuszce.

Zatrzymał się mniej więcej w połowie drogi na rynek, wstępując do swojego najlepszego kumpla – Maćka. Z ulgą wszedł do ciepłego pomieszczenia.

 

W galerii byli tylko oni. Spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się. Na ścianach wisiały obrazy, ukazujące bardzo nędzną próbę zachwycenia odbiorcy. Na każdym widniało krzywe imię, nabazgrane, jakby w pośpiechu. Gość usiadł na drewnianym krześle.

– No – mruknął Krzysiek, zacierając zmarznięte ręce.

– Co tak wcześnie? Hej. Czyżby Magda o ciebie nie dbała? Schudłeś strasznie…Zrobię kanapki. Czekaj. Daj tu tę łapę. – Mężczyzna bez oporu podał dłoń koledze.

– No. Wcześniej to miałeś łapy jak Szfarceneger, a teraz? Jak u jakiegoś zniewieściałego artychy.

– Patrz lepiej na siebie. W galerii siedzisz. W szpanerskich okularkach, chustce i w jakiś pedalskich, obcisłych spodniach. – Maciek dumnie poprawił nastroszoną czuprynę.

– To jest tak, że ty po prostu się nie znasz – dokończył.

Godzina minęła w zastraszającym tempie. Musiał wychodzić i żegnać kumpla, by znowu dać się zaziębić przez bezlitosną jesień. Był już na rynku. Rozstawiał swoje stanowisko.

Dobrze, że tym razem nie było tej wrednej baby, która zarzucała mu, że zabiera jej cenne miejsce na placu.

 

Gdzie mi tu z tym pan?! – skrzeczała zza budki. – Tam, koło Staszka. Miejsca a miejsca! Boże. Śpiewacy! Plaga normalnie!

Nie było sensu tłumaczyć, że śpiewać, nie zamierza i nigdy nawet nie potrafił. Irytowała go. Nie było rady. Po prostu. Usiadł jeszcze bliżej.

 

Ogrzał włosie pędzla i wyjął tubki farb. Poprawił czapkę. Gotowe podobrazie, czekało na nową warstwę kolorowej mazi.

Nagle coś zawibrowało mu w kieszeni.

Wymacał telefon i spojrzał na mały, świecący ekranik odbiornika. Miał trzy nowe wiadomości:

Nie pal dzisiaj Krzysiu. Całusy.” – Magda.

Co tam u ciebie brat? Mogę przyjechać jutro w odwiedziny? Akurat jestem w Krakowie. Załatwiam z tym spadkiem.” – Kaśka.

I ostatnią, od nieznanego numeru :1234123412340.

Witam Pana Figla bardzo serdecznie. Z przyjemnością informuję, że został Pan wyróżniony w konkursie – HuuuL. W najbliższym czasie, nasi ambasadorzy skontaktują się z Panem.”

 

Krzysiek ze spokojem przeczytał wszystkie smsy.

– Oj tam. – skomentował pierwszego i uśmiechając się pod nosem, kontynuował przygotowywania.

Poszło mu naprawdę kiepsko. Nikt, nawet pies z kulawą nogą nie poprosił go o portret a obrazy stały nietknięte, jakby zapomniane przez wszystkich. Czuł się fatalnie. Niedoleczone nerki dawały się we znaki. Lekka, jesienna kurtka, nie chroniła dostatecznie dobrze. Nos i policzki Krzyśka poczerwieniały. Marzył tylko o korzennym grzańcu w „Fauście”, którego pił niedawno z Magdą. O tym przyjemnym wieczorze. Wspólnym czytaniu powieści Franza Kafki i aksamitnym głosie kobiety, która zmysłowo, brnęła przez kolejne akapity.

Krzysztof Figiel? – Gdzieś nad nim, dało się usłyszeć miękki, męski głos.

Zdezorientowany mężczyzna podniósł nieobecne oczy. Stała przed nim jakaś wysoka postać. W kraciastym płaszczu. Z ciemnym wąsem i z równie ciemnymi, bystrymi oczami łypiącymi zza krzaczastych brwi.

– Słucham pana.

– Poproszę portret.

– Hm. Dobrze. W sumie kończyłem. Ale niech będzie. Jaki format pan chce?

– Normalny.

– Zwykły? A4?

– Może być. Miałem się też z panem skontaktować w sprawie konkursu.

– Konkursu…? – Przybysz lekko przytaknął.

– Międzynarodowego konkursu „HuuuL” organizowanym przez „Stowarzyszenie Umarłych Malarzy”. Pewien sędzia zainteresował się panem. Chciałby zacząć współpracę.

– Nie rozumiem.

Wąsacz, jakby kompletnie nie wzruszony tym faktem, kontynuował:

– Przepraszam za późną reakcję z mojej strony. Był wczoraj u pana jego syn, ale nie zastał tam nikogo. Takie zaniedbanie.

– Proszę?

– Niech pan już maluje.

Mężczyźni siedzieli na placu z dobrą godzinę.

 

 

 

*

 

Kraków 05.06.2102r.



16:40

 

 

 

Gdyby wczoraj powiedziano mu, że będzie sławny skwitowałby to swoim ulubionym mruknięciem: „no”. Nigdy nie śmiał o tym myśleć. Ba! Przez całe jego szkolne życie wpajano mu, że artystą, co prawda jest, ale raczej niskich lotów. W końcu na tę Akademię dostał się z wielkim trudem. Pamiętał doskonale, jak pani Grodzińska, ówczesna profesor rysunku i malarstwa, komentowała jego prace.

Podchodziła do sztalugi. Miała tę swoją dziwaczną, wiecznie znudzoną minę. Przyglądała się chwilę, po czym otwierała usta, by wygłosić wyuczoną opinię: “Figiel. Ty się lepiej za to nie bierz. Po co ci są te plamy? Wprowadzają tylko niepotrzebne zamieszanie. A te mazaki? Do usunięcia. Te też. I te. Popracuj.”.

Człowiek po tym tracił nadzieję. Po cholerę w takim razie bierze się za sztukę? Jeśli profesorowie, doktorzy sztuki użytkowej, sitodruku, grafiki warsztatowej i Bóg wie czego jeszcze, mówią mu takie rzeczy. Ludzie z uroczystym papierkiem: „ Ukończył/Ukończyła ”.

 

Krzyśkowi w jednej chwili wywróciło się całe życie. W dwutysięcznym sto drugim roku. Wiek po tym, kiedy żyje.

Wcześniej podróże w czasie uważał za głupotę. Teraz, mimo to, spokojnie przechadzał się po mieście. Budowle wisiały w powietrzu jak ogromne, oszklone ptaki. Całe uliczki jaśniały od neonów odbijających się w szybach, ruchomych reklam.

Podziwiał twory ludzi “dopiero nadchodzących” – przez siebie samych zwanych – Huuullami.

 

Czekał na pana Iskrzyckiego w niedużym holu, podobnym do szpitalnego, na nieznośnie niewygodnym, metalowym krześle. Po cholerę takie tu dają? Na złość czy co? Rozważał, bardziej z braku zajęcia, niż z ciekawości.

Drzwi otworzyły się. Wyczekiwany jegomość stanął przed nim, szczycąc się swoimi pełnymi kształtami, niczym u „Króla Słońce”.

– Dzień dobry Krzysiu. – Podali sobie dłonie. – Masz już ten obraz?

– Tak, tak.

– Dobrze… Mam jeszcze jedną sprawę do ciebie.

– No?

– Jest możliwość zorganizowania spotkania autorskiego. Zgadzasz się?

– Pewnie!

– No to, co? W tym momencie byłoby najlepiej. Zaraz po rozdaniu nagród.

– Tak szybko?

– Cóż. W tych czasach ludzie są bardzo niecierpliwi.

– W moich też byli.

– Chcesz jeszcze wrócić do siebie?

– Nie. Mam tylko pytanie. Jest tu zasięg? Na moją sieć. Dojdzie esemes?

– Z twojej komórki nie. Masz. – Mężczyzna wręczył mu elektroniczną skrzynkę wielkości teczki. – Z tego się tylko da. Tu naciskasz. Tu wpisujesz. Co do numeru, urządzenie samo wie do kogo ma trafić wiadomość. No i to chyba tyle. Koło panny Kowalskiej powinny być fale lat dwunastych. – Pulchny paluch wskazał blondynkę siedzącą w recepcji. – Uważaj na nią. Lubi artystów. Zwłaszcza tych z dużymi telefonami – dokończył rechocząc.

 

Krzyśkowi wcale nie było do śmiechu. Niepewnym krokiem ruszył w stronę recepcji. Na dużym krześle, innym niż te w korytarzu – zdecydowanie wygodniejszym – siedziała ona. Przyglądała się mu.

Mężczyzna stanął przy oknie, próbując skupić się na wystukaniu gramatycznie poprawnego tekstu. Na daremno. Piękne oczy dziewczyny zdawały się wręcz przewiercać go na wylot. Po chwili zmieszany zwrócił się do niej:

– Zadziwiające, że to ustrojstwo wie do kogo chcę wysłać wiadomość.

– Proszę? – Blondynka zatrzepotała rzęsami.

– A nie. Nieważne.

Po chwili Krzysiek wrócił do pana Iskrzyckiego i oddał mu urządzenie. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Grubas szepnął, uśmiechając się pod nosem:

– Spodobałeś się jej.

– Taa.

 

W sali, gdzie miało odbyć się wręczenie nagród panował przyjemny chłód. Na forum, równo jak w wojsku, stali mężczyźni. Każdy z nich był ubrany zupełnie inaczej. Pierwszy z lewej przypomniał wiejskiego chłopa, który niedawno skończył poranne karmienie trzody. Obok niego pysznił się szlachcic ze zdobnie haftowanym kołnierzykiem. Był i chłopak nieco podobny do Krzyśka.

– Ten tutaj. – Iskrzycki wskazał jednego z łysiejących artystów. – To Pablo.

– Pablo? Chodzi ci o Picassa?

– Tak. To właśnie on. O, a tamten to Jan van Eyck. Pewnie nie znasz…

– Oczywiście, że znam – oburzył się Krzysiek. – W liceum robiłem o nim lekcję.

– Ach tak? No dobra. W takim razie, ten to kto? Moja żona go uwielbia. Suszy mi głowę, żebym ją z nim poznał. – Grubas wskazał jakiegoś starca w czepcu. Z dużymi, żabimi oczami.

– Hieronim Bosch…? – Krzysiek ostentacyjnie przełknął ślinę. – Czekaj. Czy ja jestem jedynym Polakiem?

– O nie, nie. Jest ich tu trochę. Choćby Witkacy, Malczewski, Podkowiński, Żmurko… – zaczął wymieniać na palcach. – No i oczywiście Beksiński. Pogadacie jeszcze, spokojnie.

Krzysiek był oszołomiony.

Aż tylu? No nieźle.

– Dobra. Musimy zaczynać. Zajmij miejsce, ja idę po mikrofon.

Iskrzycki zostawił go pośrodku ciżby. Coraz to nowi ludzie wchodzili przez duże drzwi sali. Nie było mowy o rotacji. Każdy z “Krakowopolis” chciał na oczy zobaczyć artystów znanych z książek i podręczników szkolnych. Poplotkować o ich dziełach, porównać, ocenić. Pod tym względem ludzie się nie zmienili.

– Panowie i panie. Drodzy artyści. Mam przyjemność rozpocząć naszą pierwszą w tym roku akcje zorganizowaną przez Stowarzyszenie Umarłych Malarzy. Pokrótce przedstawię naszym drogim gościom czym właściwie zajmuje się nasze stowarzyszenie.

Głowy Krakowiaków podniosły się. Ludzie wyprostowali się i z dumą wypięli piersi. Dziewczynka, która wcześniej stała z matką w pierwszym rzędzie i uporczywie dokazywała, umilkła, wbijając oczy w mówcę. Wszyscy okazywali szacunek.

– W dwutysięcznym pięćdziesiątym dziewiątym roku, za czasów kolonizacji Syberii przez Amerykanów powstało nasze zgromadzenie. Jak widać, działamy już pięćdziesiąt dwa lata! Kupa czasu, nie sądzicie? Założycielem był wielki człowiek – Zbigniew Cholewka, który wraz ze swoimi przyjaciółmi, pasjonatami – artystami, postanowił stworzyć organizację ludzi działających na rzecz kultury, wykazując się niezrównaną odwagą. Jak wiadomo, był to trudny okres dla sztuki. Dynastia Komorowskich, dzisiaj na szczęście już przerwana, panowała „miętką” ręką. Pozwolono, by Rosjanie przejęli rynek wydawniczy i, o zgrozo, artystyczny! Podobna sytuacja była w Czechach, na Litwie i Słowacji. Zamknięto wszystkie Akademie Sztuk Pięknych, zabroniono nauczać w szkołach rysunku, w przedszkolach plastyki! – Iskrzycki mówił z wielkim przejęciem. Gestykulował. Jego drugi podbródek żył własnym życiem. – Karano, najpierw pieniężnie, później grożono aresztem. Nikt. Mówię. Nikt nie mógł malować! Wielu artystów chowało się w swoich mieszkaniach i w ukryciu dawało upust swojej potrzebie tworzenia. Ograniczano naszą wolność. Zabijano wyobraźnię! Karmiono nas tanim Anrepem, ckliwym Fiodorowem i Lebiediewem. – Grubas splunął. Za nim splunęła cała sala. Nawet Krzysiek nie mógł się powstrzymać. – Jednak drogi Zbigniew postanowił organizować tajne spotkania. Wszczęto powstanie artystów. Z czasem, zaowocowało to działalnością Stowarzyszenia Umarłych Malarzy, które wyparło z rynku rosyjskich artystów, równie pustych w środku jak ich Matrioszki!

 

Ludzie zawrzeli. Wiele rąk podniosło się w geście aprobaty. Dziewczynka zapiszczała i tupnęła nóżką.

– Co roku organizowany jest konkurs. Huuulu użyczyła nam budynku, zapewniła zaopatrzenie, sprzęt. Im również zawdzięczamy zebranie wspaniałych artystów z wszelkich zakątków świata i z różnych epok. Dobrze więc. Przejdźmy do sedna.

Mężczyzna odebrał od eleganckiej kobiety jakąś kartkę. Na metalowym stoliku czekały już statuetki i dyplomy, a w rękach pięknych dziewczyn różnobarwne kwiaty.

– Zaczniemy do początku. Pan Agatarchos z Samos! Prosimy do nas.

Kraków 22.10.2012r.

 

 

 

 

24:23

 

 

 

Magda już zasypiała.

 

Coś zawibrowało pod poduszką.

 

Chwyciła telefon i odblokowała. Nagły błysk rozjaśnił jej twarz. Zmrużyła oczy. Przygładziła ręką ciemne włosy.

 

Wiadomość od: 1234123412340.

Kochanie. Dzisiejsi ludzie kompletnie nie znają się na sztuce. Nie to co późniejsi. Nie siedź długo. Całusy – Krzysiek.”

23.10.2012r.

 

 

07:43

– Rozgoście się.

Beksiński usiadł na jednym z taboretów. Witkacy rozłożył się na tapczanie. Krzysiek nie wierzył, że gości u siebie takie znakomitości! Przez wiele lat próbował skopiować styl Stanisława. Bez skutku. Jedyne, co mu wychodziło to tanie bohomazy. Bez głębi. Bez sensu. Czyli takie, jakimi na pierwszy rzut oka wydawały się prace Witkiewicza.

– Chcecie czegoś może, panowie?

– Ja poproszę herbatę, jeśli można – odezwał się niepewnie Beksiński.

– O. To ja też się z chęcią napiję. – Podniósł rękę Stanisław.

Krzysiek uwijał się tak szybko, jak tylko potrafił. Nawet umył na błysk trzy kubki. Nie śmiał podawać napojów w naczyniach z suszarki. Nigdy nie wiadomo, co goście zastaliby w środku.

– Słodzą panowie?

Zdzisław machnął przecząco głową.

– Ja słodzę. Poproszę.

Stanisław leżał tak, jak miał w zwyczaju Krzysiek. Rozpostarte ręce gładziły narzutę tapczana.

– Przyjemny materiał. Z czego to? – zapytał artysta.

– Proszę? A, to! Nie wiem. Niestety panu nie powiem.

Zagwizdał czajnik.

 

Mężczyźni długo rozmawiali.

Na początku Beksiński nie zabierał głosu. Siedział tylko wpatrzony w krzywe, krwawe od malinowego soku odbicie w tafli herbaty. Co jakiś czas wchodził w słowo Stanisławowi, by coś sprostować. Za to Witkiewicz gadał jak najęty. Nie był takim, jakim go przedstawia historia: smutnym, enigmatycznym mężczyzną z problemami. Był chłopem. Z krwi i kości. Cholerykiem – gadułą.

Mężczyźni po trzech godzinach pożegnali się. Każdy z nich, za sprawą pana Iskrzyckiego, powrócił do swojej rzeczywistości.

 

12:40

 

– Ile kosztuje jedna karykatura?

– Dziesięć złotych.

– A nie, to dziękuję – odparł mężczyzna. Chwycił za rączkę małego chłopca. – Chodź Piotrusiu do tej pani. Zobacz jakie fajne ciupagi.

Odeszli.

 

Koniec

Komentarze

Jak najszybciej popraw spory błąd w ostatnim dialogu, bo Cię zlinczują. ;)

Nie jestem pewna czy ten. O tej godzinie słabo u mnie z spostrzegawczością, chlip...

Czego dziesięć? ;)

Sorry, taki mamy klimat.

Złotych! Eureka! Dziekuję serdecznie wyrozumiałym czytelnikom :)

Choć Piotrusiu.  ---  maju, bo wpiszę na czarną listę, jeśli jutro zobaczę nie poprawione!

Postanowiłem jednak przeczytać całość i lektura okazała się całkiem sympatyczna, pomysł niezły, choć monolog "historyczny" taki jakiś... lekko naciągany.

Nie pasują mi poniższe sformułowania:

"Pochłonięty swoimi myślami" - a czyimi miałby być?

"Wiele rąk podniosło się do góry" - wyczynem byłoby podniesienie do dołu :)

No i to co AdamKB napisał... ale o tej godzinie zmysły mogą być rzeczywiście uśpione. :)

A poza tym reszta fajna. Twoje kolejne opowiadanko przeczytam z pewnością.

Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

 

Niezłe.

O Boże... Adamie i Ewo! Faktycznie. Wstyd mi. Już poprawiam!

"Kraków 21.10.2012r.

Dzisiaj szło mu szczególnie dobrze.
Pewnie dlatego, że są wakacje. Turystyka rozkwita." - W październiku wakacje? Turystyka rozkwita? 


 "Jednak podarek, uparty i nieśmiertelny jak Napoleon, walczył o uwagę Krzyśka." - Uwielbiam takie zdania. To nie ironia! Taka gloryfikacja koca to jest coś ;)

 

 "Z ciemnym wąsem i z równie ciemnymi, bystrymi oczami łypiącymi z za krzaczastych brwi." - zza


"- No to, co? W tym momencie było by najlepiej. Zaraz po rozdaniu nagród." - byłoby


Oryginalne, bardzo dobre opowiadanie. I nawet Beksiński się pojawił ;) 

Poprawione :)

Teraz jest super:)

Dziękuję wszystkim za komentarze! Oby było coraz lepiej!

Pozdrawiam:)

Echh... ale z tą polityką naprawdę musiałeś? Komorowscy, źli ruscy... Myślałem, że chociaż tutaj będzie spokój od tej brei :-(

Heh, przepraszam, musiałam. To już taki nawyk. W szkole, w domu rodzice wpajają mi, że lewica to samo zło. To chyba już odruch warunkowy.

Wybacz Vendeq. Będę się starała nie mieszać to z szambem.

Pozdrawiam:)

Maja, to raczej odruch bezwarunkowy. :)

No właśnie nie! Nie urodziłam się z koszulką anty Komora wbrew pozorom...;)

Kiedyś straszyli dynastią Kwaśniewskich.

Z tego, co wiem, nie odmienia się w ten sposób lat: "w dwutysięcznym pięćdziseiątym dziewiątym", ale - w dwa tysiące pięćdziesiątym dziewiątym. Tylko w przypadku roku 2000 odmieniamy z końcówką - czyli: w roku dwutysięcznym.

A poza tym miło. Chyba takie masz artystyczne zajawki, bo widać, że jakbyś była z takich właśnie światów. Ja bym wolała częstować herbatką Józefa Poniatowskiego, księcia:) Ale podobało mi się. Pa:)

LICZEBNIKI GŁÓWNE WIELOWYRAZOWE. Wzorowa odmiana tych liczebników wymaga deklinowania wszystkich elementów składowych, np. Tym wydziałem interesuje się ośmiuset siedemdziesięciu trzech kandydatów; Uciekli stamtąd razem z trzema tysiącami siedmiuset pięćdziesięcioma mieszkańcami miasta.  

Tak twierdzą Słowniki Ortograficzny oraz Poprawnej polszczyzny. Potoczne, uproszczone wzorce odmiany są chętnie stosowane, ale żeby namawiać do ich stosowania na portalu literackim...?

Agatko, przeczytałam Twój komentarz i Adama. Nie wiem czy do końca zrozumiałam:)

Postaram się z rana coś w tej sprawie sklecić, bo teraz coś mi mózg szwankuje.

Zacytuję komantarz pod "Żarówką" również autorstwa majatmajaja

od regulatorzy: „Calvin, rocznik dwutysięczny pierwszy”. –– Wolałabym, żeby Heniek umiał czytać daty. ;-) Powinien powiedzieć: Calvin, rocznik dwa tysiące pierwszy.

Zawsze to zauważam. Pamiętam wypowiedzi różnych mądrych głów przy okazju millenium (trzynaście już lat temu, a jak zleciało:) - uczyli jak będziemy czytać daty. Pozdro:)

Już rozumiem;)

Daty mają swoje zwyczaje:) Dlatego nie mówimy, że ktos urodził się w tysięcznym dziewięćsetnym osiemdziesiątym roku, tylko... wiesz jak:)

Nowa Fantastyka