- Opowiadanie: ŁukaszBanaszczuk - Wspomnienia z Cervadi - część I

Wspomnienia z Cervadi - część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wspomnienia z Cervadi - część I

– Wracać! – gromki głos przeszył zgiełk bitewny, trzydziestu mieczników w ciężkich pancerzach zawróciło nagle dopiero co opuściwszy szańce. Zdezorientowani żołnierze rozglądali się wkoło. Pośrodku długiego na ponad pięćdziesiąt metrów okopu stał pewnie, wysoki mężczyzna, który dumnie wyrzuciwszy pierś do przodu, przy pomocy lunety bacznym okiem badał rozciągające się przed nim miejsce straszliwej potyczki.

Rów wykopany w nocy sięgał przeciętnego wzrostu mężowi do piersi. Co dziesięć, może dwanaście metrów ustawiony był podest umożliwiający sprawne wyjście. Żołnierze skulili się nieco, tak, że zza ułożonych przed nimi wałów ziemi wystawały tylko ich głowy od wysokości oczu.

Cisza jaka teraz nastąpiła przejęła wszystkich do reszty, cała załoga oczekiwała na werdykt mężczyzny z lunetą, który z niezwykłą cierpliwością regulował przyrząd. Powoli opadający kurz odsłaniał leżące pośrodku bitewnego placu ciała pokonanych.

Na twarzy obserwatora malowało się zdziwienie i chyba drobne rozczarowanie.

– Odpuścili? – zapytał sam siebie.

Powoli obniżywszy postawę usiadł na jednym z podestów i wprawnym okiem w sekundę zlustrował stan swoich żołnierzy. Wielu z nich było lekko rannych i wszyscy potrzebowali odrobiny wody by się obmyć, na brudnych twarzach odznaczały się wyraźnie tylko oczy i zęby. Te ostatnie nie zawsze, bo kiedy ktoś nawykł podczas boju ustami wciągać bitewną kurzawę mógł być pewny, że bez solidnego płukania ust się nie obędzie. Właściciel lunety na imię miał Yorgo, był oficerem Armii Cesarskiej w stopniu młodszego gustiana1. Rok temu dopiero z niewielkim okładem skończył szkołę oficerską, z całkiem trzeba przyznać, niezłym wynikiem. Przydział do oddziału zwalczającego leśnych rewolucjonistów nie budził w młodym oficerze szczerego zapału, ale gdzieś doświadczenie zdobyć trzeba – tak sobie tłumaczył nieszczęśliwy przydział z daleka od zaszczytów i sławy.

Yorgo był naprawdę wysokim, barczystym wojakiem z twarzą raczej inteligencką niż wojskową. Lica młodego wojaka nie zbrukane były bliznami i ranami, nawet kurz skrzętnie odgarniany chustką nie imał się czoła ni policzków dowódcy.

Wiódł na prowincji oficerski żywot w takiej formie, jaką sobie wymarzył pobierając jeszcze nauki w Cesarskiej Akademii Wojskowej, starał się przynajmniej ignorując zdarzenia, które mu w tym przeszkadzały. Nie przywdziewał nigdy polowego munduru lub pancerza, każdego dnia ubrany tak jak teraz w paradny mundur ze srebrnymi guzikami, zakurzone po całym dniu buty z czarnej skóry sięgające do kolan i długą do ziemi szkarłatną pelerynę z naramiennikami, która sprawiała tylko, że wydawał się bardziej barczysty niż był w rzeczywistości. Gustian cenił paradę i szyk ponad wygodę i praktyczność. Teraz siedząc na podeście odwrócony tyłem do pola bitwy, czego nigdy nie powinien był robić, ignorując oczekujących na rozkazy podwładnych powoli wyjął zza poły oficerskiego munduru chustkę, strzepnął ją leniwie i wytarł czoło. Dawał odczuć swą wyższość każdego dnia wielokrotnie. Jedni się na niego gniewali i darzyli niechęcią, inni chichotali za plecami żartując z zadufania i pychy. Było pewne, że służący pod Yorgiem żołnierze nie szanowali go zbytnio, a byli mu powolni z tego samego względu, dla którego on nimi dowodził – taki był rozkaz z góry.

– Ty! – rzucił nagle w kierunku stojącego obok żołnierza. Większość dowódców szybko uczyła się imion żołnierzy, którzy walczą u ich boku, ale Yorgo nie splamił swojej pamięci zbędnymi, jak mniemał, imionami i nazwiskami rodowymi. Ciągle rzucał krótkie, obcesowe „ty” mówione tonem nacechowanym pewnego rodzaju niechęcią.

– Tak? – odparł zaczepiony miecznik ciekaw czego może chcieć kapryśny zwierzchnik.

– Pobiegnij po raport do termistrzów w sąsiednich okopach – rozkazał.

– Wystarczy krzyknąć… – rozpoczął wojak wyglądający na zmęczonego, cały dzień prawie wyskakiwał zza szańca i wbiegał z powrotem na jedno skinienie dowódcy, który przyłożywszy lunetę do oka mimowolnie wykrzywiał twarz w niezwykle śmiesznym grymasie. Widząc surową twarz przełożonego urwał w pół słowa.

– Idź! – rzucił, a raczej syknął gustian Yorgo.

Aby otrzymać informacje z sąsiedniego okopu naprawdę wystarczyło krzyknąć i to niezbyt głośno. Poza okopem, w którym znajdował się oficer były jeszcze dwa, ułożone prostopadle po lewej i prawej stronie, dowodzone przez termistrzów2 Digana i Neiga. W szańcach termistrzów znajdowało się po siedemnastu żołnierzy, nie licząc rzecz jasna dowódców, czyli razem osiemnastu. Tak było rano. Teraz stan mógł się nieznacznie różnić. Yorgo w oczekiwaniu na raporty wyciągnął notes, kałamarz i pióro. Nowy prawie kałamarz umieścił obok siebie na podeście, otworzył go i lekko zanurzywszy pióro zaczął uzupełniać statystyki chylącego się ku końcowi dnia.

Żołnierze byli dla niego tylko statystykami. Ich imiona poznawał dopiero wtedy, kiedy przepisywał je z nieśmiertelników, które każdy nosił na szyi. Nie zapamiętywał ich jednak, zapominał o nich jak zapomina się odegnaną od ucha osę.

Zbliżała się noc. Zza linii drzew, które wyznaczały początek lasu oddalonego od szańca na ponad trzysta metrów wystawała tylko połowa ognistej tarczy. Na wschodzie pojawiać się zaczęły pierwsze ciemne chmury, rozpoczęto więc stawianie namiotów i przygotowywania na nadejście ulewy. Zaskoczenie deszczem to coś, na co żołnierze z oddziału Yorgo pozwolić sobie nie mogli. Spylona wierzchnia warstwa ziemi zmieniłaby się w potok błota, a szańce, których dno stanowiła nieprzemakalna glina napełniłyby się wodą i niezdatne byłyby do dalszego użycia.

Gustian z niepokojem przyglądał się swoim podwładnym, którzy w pocie czoła, w pośpiechu okrywali okopy specjalnym płótnem. Termistrzowie uwijali się instruując ich szczegółowo. Młody oficer usiadł na brzegu szańca i zmrużywszy oczy zastanawiał się jak uniknąć deszczu. Wilgoć źle wpływała na materiał, z którego wykonany był płaszcz i surdut. Nieoczekiwanie na horyzoncie pojawił się jeździec, Yorgo podskoczył i wyszarpnąwszy zza pasa lunetę przyłożył ją do oka i począł przypatrywać się bacznie.

– Ki czart?! – warknął pod nosem dopinając guziki surduta. Stanął dumnie oczekując przybycia tajemniczego jeźdźca. Niewielka kropka powiększała się z każdą sekundą, rumak gnany był ile tylko sił. Koń zarył kopytami tuż przed dowódcą szarpnięty nagle przez dosiadającego go żołnierza. Oficer w stopniu starszego drika, czyli dwa stopnie wyżej od Yorgo, zgrabnie zeskoczył z konia i mimo ciężkiej zbroi z cesarskim emblematem, która spoczywała mu na grzbiecie, lekkim krokiem zbliżył się do dowódcy oddziału stacjonującego w okopach. Gustian początkowo stał oniemiały. Nie bardzo mógł uwierzyć, że ten brudny mężczyzna z trzydniowym zarostem to cesarski oficer i gdyby nie wyższy stopień złajałby go pewnie srogo.

– Młodszy gustian Yorgo Sendan? – rzucił pytająco przybysz. Przechyliwszy głowę obserwował ubranego w paradne stroje oficera, a w jego oczach błysnęła ciekawość i dziwna wesołość. – Jesteśmy na wojnie panie Yorgo… Domowej, ale jednak wojnie. Należałoby nałożyć pancerz lub przynajmniej polowy mundur.

Tego dumnemu młodzieńcowi było za wiele. Twarz jego zrobiła się purpurowa, nadął policzki i szybkim ruchem przeciągnął rękę po świeżo odrastających włosach. Prychnął cicho i rzekł z przekąsem:

– Wolę to, niż razem z pospolitymi miecznikami tarzać się w kurzu, w czym jak mniemam, pan odnalazł świetną zabawę.

Niedawno przybyły gość nic nie powiedział, pokręcił tylko głową z niedowierzaniem i podszedłszy do swego wierzchowca wyjął spod siodła mały rulonik, wręczył go gustianowi mówiąc:

– Jestem starszy drik Mogern. Może spotkamy się jeszcze. – w oczach przybysza nie było urazy, nie żywił on gniewu za obelżywe słowa. – Niech pan tylko pamięta, że ni guziki, ni oficerskie gwiazdy na pelerynie nie uchronią przed strzałami ani mieczem.

Dopiero teraz zobaczył Yorgo przypiętą do konia tarczę – pokaźnych rozmiarów puklerz i długi miecz. Miecz zabarwiony był na czerwono i w ostatnich promieniach słońca błyszczał złowrogo. Chciał coś rzec, ale przybysz bez słowa pożegnania spiął konia i ruszył z powrotem tak samo prędko jak przybył. Po chwili rozmyślań drżącymi palcami otworzył rulon bojąc się nowych rozkazów. Kucnął i przez chwilę zbliżał głowę do kartki starając się odczytać koślawe pismo jednego ze sztabowych dowódców. Na koniec wytrzeszczył oczy przybierając obrażoną minę i krzyknął do swoich podwładnych tonem zwiastującym coś niemiłego. W taki sposób krzyczy matka na swoje dzieci, kiedy przeskrobią coś poważnego.

– Kompania do mnie! – wrzasnął tak, żeby wszyscy go usłyszeli. – Do mnie! Już!

Pięćdziesięciu trzech mieczników w pełnym rynsztunku w mgnieniu oka zajęło miejsce w dwuszeregu. Termistrzowie ustawili się po prawej i lewej stronie dowódcy.

– Nastąpiła mała zmiana planów. – rozpoczął Yorgo siląc się na spokój, ale brew drgała mu nerwowo odsłaniając tłumione emocje. – Rozkazano nam wycofać się stąd jak najszybciej. Do północy mamy być wszyscy w sztabie.

Szeregi zaszeleściły poruszając się lekko, teraz dopiero pojawiły się wątpliwości. Właściwie od czasu przybycia w to miejsce na skraju lasu, czyli od ponad trzech miesięcy, nie mieli informacji o postępach rewolucji. Zostali wysłani, kiedy była jeszcze w zalążku, nie wiedzieli nawet o co walczą rewolucjoniści.

Kiedy oddział gustiana przygotowywał się do opuszczenia umocnionych stanowisk, w sztabie panowało wielkie poruszenie. Siedzibą głównych dowódców był stary fort Zairim mieszczący się prawie trzydzieści kilometrów na wschód od obozu Yorgo. Fort ogrodzony był palisadą. Cały kompleks na planie kwadratu otoczony był zaostrzonymi palami ustawionymi tak, że żaden, choćby najbystrzejszy koń nie mógł ich przeskoczyć. Przed palisadą, jak wstęga, ciągnęła się fosa o stromych brzegach, prawie prostych. Szeroka na ponad pięć metrów, a głęboka na trzy. Nad utrzymaniem wody w fosie na tak suchym terenie pracowali miesiącami najwybitniejsi architekci Cervadii. Fort Zairim był dumą Cesarza.

Mimo zapadającego już zmroku ruch przy bramie nie malał, ciągle na plac wpadali posłowie, wmaszerowywały zwołane kompanie lub wymaszerowywały wedle rozkazu. Kurz na placu unosił się nie mniejszy niż na polu bitewnym i nie mniejszy był hałas. Tuż za bramą za niewielkim stolikiem siedział podoficer spisujący wjeżdżających i wyjeżdżających z fortu według ich dowódców. Naprzeciwko bramy, po przeciwnej stronie placu znajdowała się kwatera głównodowodzącego fortecą, obok mieszkania oficerów. Dalej miejsca odpoczynku zwykłych żołnierzy. W Zairim raczej nie stacjonowano długo, nowoprzybyłe jednostki po najwyżej jednodniowym odpoczynku ruszać musiały w dalszą drogę. To czego nie wiedziano w kompanii gustiana Yorgo paliło w pięty innych, lepiej poinformowanych dowódców.

Rewolucja rozwijała się bardzo pomyślnie, bardzo niepomyślnie jeśli by spojrzeć z punktu widzenia Cesarstwa. Cervadia była poważnie zagrożona, buntownicy zajęli prawie połowę kraju od zachodniej granicy po Zairim. Nadzieje wiązano z tym, że dotychczas nieposłuszni rewolucjoniści atakowali tylko na terenie wszechobecnych w zachodniej części kraju lasów, nie ośmielając się wystąpić na otwartym polu. Słabo uzbrojeni i niewyszkoleni bojówkarze, głównie chłopi i ubodzy mieszczanie z niewielkich miast, nie wiele mogli zdziałać przeciw doskonale opancerzonym i zaprawionym w bojach żołnierzom Cesarstwa Cervadii. Armia była dodatkowo doskonale dowodzona, oficerowie uczyli się taktyki i strategii. Potrafili dopasować sposób obrony do warunków pogodowych i możliwości, czego brakowało leśnym oddziałom.

Godzina jeszcze pozostawała do północy, kiedy zmordowany oddział broniący wcześniej okopów na granicy puszczy dotarł do bramy fortyfikacji. Na czele kroczył dumnie zwierzchnik grupy ciesząc się, że nie musiał moczyć munduru. Termistrzowie maszerowali skromnie między towarzyszami broni podzielonymi na trzy kolumny. Kilka worków z prowiantem i bukłaki z wodą krążyły między utrudzonymi wojakami tak, by każdy zmęczył się po równo, omijano rannych i osłabionych. Widząc już wartowników Yorgo poprawił mundur, strzepnął kurz z butów i jak to miał w zwyczaju wypiął dumnie pierś do przodu. Kroczył tak wlepiwszy oczy w środek bramy zupełnie ignorując stojących obok strażników. Czterech rosłych mężów z włóczniami długimi dwa razy tak jak oni broniło wejścia do twierdzy. Odziani w czyste płytowe zbroje w zdobionych hełmach z wysokimi czarnymi pióropuszami wyglądali naprawdę dostojnie i groźnie. Oficer zrobił kilka kroków i nagle jego pierś oparła się o ostre groty długich włóczni.

– Co u…? – żachnął się gustian i spojrzał na strażników gniewnym, marsowym wzrokiem. – Co to znaczy żołnierze?

– Jest rozkaz, żeby po zmroku zatrzymywać każdy oddział. – odrzekł woj stojący po prawej stronie. – Proszę pana oficera o godność.

– Oddział młodszego gustiana Yorgo Sendana – zaczął. – w liczbie pięćdziesięciu sześciu żołnierzy.

– Słyszałeś? – krzyknął ten sam strażnik odwracając głowę do tyłu i kierując słowa do siedzącego przy stoliku skryby.

– Taa… – dał się słyszeć cichy pomruk i całkiem głośne. – Wpuść!

Dowódca przychodzącego oddziału nie czekał aż warta cofnie włócznie, pchnął je agresywnie i z cichym prychnięciem ruszył naprzód rzucając oddziałowi zuchwałe:

– Za mną!

Na placu panował taki tłok, że nikt nie zwrócił uwagi na nowo przybyłych. Wkoło pełno było wojaków wszelkiej formacji: łuczników, mieczników, dumnych toporników z północy, włóczników i oszczepników, po mundurach rozpoznać też można było kawalerzystów z ich sztywnymi kołnierzami i konnych łuczników z emblematem orła na piersiach. Łucznicy konni byli elitą armii Cesarza. Oddział liczył zaledwie sto dwadzieścia osób ale ich siła była miażdżąca. Mimo posiadanego w nazwie łuku znali umiejętności fechtunku, walki na topory i bronią miotaną. Walka na sztylety także nie była im obca, pozbawieni konia nieludzko razili z gruntu, a walczyli zawsze do końca. Wojownicy o ogromnej wytrzymałości na ból i zmęczenie byli chlubą swojego dowódcy, restra Zoruma Stinara. Restr był kolejnym stopniem po driku.

Na balkonie kwatery głównodowodzącego fortu stała grupka mężczyzn, oficerów. Z zaciekawieniem oglądali mapę i słuchali objaśnień. Nie mówili jednak wystarczająco głośno, by wśród gwaru rozmów mógł ich usłyszeć Yorgo, który zostawiwszy żołnierzy na placu udał się po schodach na balkon, by wśród całkowitych ciemności nocy dołączyć do innych oficerów, którzy przy nikłym świetle lampy odczytywali z kart miejsca, szlaki i kierunki manewrów oddziałami.

Z początku wszyscy zdawali się nie dostrzegać przybycia młodszego kompana. Dopiero, kiedy wyraźnie chrząknął wymruczeli coś, co zapewne miało być powitaniem. Teraz dopiero młody, niedoświadczony przecież, wojak zdał sobie sprawę z tego, że spośród wszystkich oficerów tylko on ubrany był w mundur wyjściowy, reszta przyodziała grube, ciężkie i niewygodne pancerze płytowe. Szczególną jego uwagę zwrócił starszy gustian stojący obok całej grupy studiującej topografię okolicy. Oficer ów miał około czterdziestu lat, postawą nie przewyższał może Yorgo, ale wyglądał na silniejszego. Jego twarz była na pewno groźną bronią, ściągnięta bliznami skóra kształtowała na licach oficera grymas, który przerażeniem mógł napełnić najokrutniejszych przeciwników. Zbroja, którą nosił groźnie wyglądający oficer była powyginana i porysowana, wyszczerbiona w wielu miejscach. Yorgo stał tak dobre kilka minut wpatrując się w wyższych stopniem żołnierzy i nie mógł zrozumieć dlaczego to, co tu zobaczył tak bardzo odbiega od wizji dostojnych oficerów jakich widywał na szkoleniach w Akademii. Zaczynało też do niego docierać, że zrobił z siebie durnia zakładając te śmieszne, szykowne wdzianka.

Tymczasem oficerowie skończyli czytać mapy i odwrócili się w stronę Yorgo, który nie cieszył się tym jednak zbytnio.

– Ty zapewne jesteś Yorgo! – zaczął dowódca załogi, ale zamilkł widząc jak ubrany jest przybysz.

Jeden ze stojących obok głównodowodzącego spojrzał na gustiana dziwnie wykrzywiając twarz. Ta mina wyrażała mieszaninę litości, śmiechu i pogardy. Nieprzyjemnie wyglądający oficer noszący zniszczony pancerz westchnął z politowaniem.

– Piłeś w tym okopach wino, żołnierzu? – zapytał surowo nariak dowodzący fortem. Nariak3 to najwyższy tytuł wojskowy. O swoim dowódcy Yorgo wiedział tyle, że zwie się Irgan, bo to miał wygrawerowane na lewej piersi swojej zbroi. Żółtodziób spuścił wzrok i nie widział co odpowiedzieć. Pośród nieśmiałej ciszy wszyscy zaczęli chichotać, by po chwili napełnić przestrzeń gromkim śmiechem, który prędko został urwany przez Irgana głośnym klaśnięciem w dłonie.

– Przebrać się! Już! – warknął. – To nie parady!

Schodzącemu z góry biedakowi towarzyszyły wcale niekryte śmiechy. Czuł, że to towarzystwo nie przypadnie mu do gustu. Nie chcąc się jednak zbłaźnić bardziej, niż już zdołał to zrobić szybko wskoczył w sztywną zbroję. Z płaszcza z naramiennikami nie potrafił jednak zrezygnować. Mimo totalnego upokorzenia, jakie zalewało mu serce wspiął się po schodach jeszcze raz. W płytowych nogawicach, które prawie się nie zginały nie czuł się komfortowo, ale nariak był zadowolony. Ciesząc się, że uniknie kolejnych nagan poprosił o przydział kwatery.

– Manar cię odprowadzi. – skwitował Irgan i wrócił do rozmowy z resztą oficerów.

Imię Manar okazał się nosić ów strasznie wyglądający żołnierz, który z początku przeraził nowicjusza. Ten w milczeniu wstał, ukrył w pochwie miecz, którym się podpierał i machnąwszy ręką na Yorgo ruszył po schodach w dół. Kiedy dotarli na miejsce Manar poklepał odrzwia i wcale miłym głosem rzekł:

– Tutaj.

– Dziękuję. – mruknął Yorgo starając się, by zabrzmiało to uprzejmie.

– Wyśpij się. Jutro pewnie wyruszysz, jak my wszyscy.

Tymi słowami pożegnany wszedł do swojej izdebki. Co prawda, wyższy rangą wojak nie musiał spać w ścisku, na piętrowych łóżkach jak pospolici żołnierze, ale do wygodnych młodych oficer by kwaterunku nie zaliczył. Poczuwszy ulgę po zdjęciu noszonego przecież tylko przez chwilę pancerza padł na niewygodne, wąskie, twarde łóżko. Przez chwilę przewracał się z boku na bok, by w końcu zasnąć głębokim, silnym snem. Nie przeszkadzał mu gwar panujący w forcie ani ulewa, która rozpoczęła koncert tuż po tym, jak zasnął. Ciągle niedoinformowany, nie znając sytuacji chrapał spokojnie czekając do ranka.

Zażycie tak spokojnego odpoczynku nie dane było nariakowi. Strudzeni posłańcy i zwiadowcy przynosili coraz to nowe informacje o krytycznym stanie posterunków broniących granicy lasu. Mimo ulewnego deszczu i zimnego południowego wiatru oddziały rewolucjonistów bezlitośnie szarpały pozostałe na stanowiskach grupy żołnierzy nie dając im chwili wytchnienia. Opad spulchnił grunt w forcie i współpracując z przechodzącymi ciągle kompaniami uczynił na placu breję, przez którą z trudem poruszały się konie. Nieostrożni wojacy mogli łatwo zostawić w głębokim błocie swoje buty.

Irgan starał się jak mógł by wycofać spod puszczy wszystkie oddziały, niektóre z nich, szczególnie na południowym zachodzie po prostu przestawały istnieć. Gońcy przywozili meldunki o okopach pełnych krwi cesarskich wojowników naszpikowanych gęsto strzałami. Około godziny trzeciej prawie wszystkie oddziały dotarły pod siedzibę sztabu. Te, które nie stawiły się, uznano za zaginione lub pokonane. W Zairim przebywało jedenaście kompanii wraz ze swoimi dowódcami, było to stanowczo zbyt wiele. Brakowało miejsca do spania i jadła. Tragedii dopełniał owy deszcz, który nie dawał wytchnąć wojom na placu zmuszając ich do szukania schronienia przed zgubną ulewą przy ścianach budynków. Niektórzy z dowódców udostępnili nawet swoje niewielkie pokoje. Pół godziny brakowało jeszcze do piątej, kiedy słońce wychyliło swoje leniwe promienie oświetlając fort, na razie słabym, chłodnym blaskiem. Złośliwe ciężkie krople wody przestały uderzać o ziemię, a niebo zaczynało się rozjaśniać. Irgan wyszedł właśnie ze swojej komnaty niosąc kilka zwiniętych kartek z rozkazami, które miał rozwieźć oczekujący goniec. Zobaczywszy pierwsze oznaki budzącego się dnia złapał wiszący na futrynie zdobiony wymyślnymi grawerunkami róg, przycisnął go do ust i zadął najgłośniej jak potrafił.

– Wszyscy przed fort! – zagrzmiał nariak nie ciszej niż róg zdając sobie sprawę, że nie wszyscy mogli by się zmieścić w obrębie murów, między budynkami. Oddziały formowały się w błyskawicznie i opuszczały twierdzę by zająć miejsce przed bramą, na ogromnych równinach rozciągających się od fortu aż po osławioną zachodnią puszczę. Do pokoju Yorgo, który kończył dociskać dolną część zbroi wpadł niski podoficer oznajmiając, że dowódca oczekuje go u bram. Młody oficer, całkiem nieźle wypoczęty, pośpieszył się więc i energicznie otwierając drzwi wybiegł na środek prawie pustego już placu. Jakże się zdziwił, kiedy chcąc podnieść nogę napotkał zdecydowany opór. Stał w błocie prawie do połowy łydek, z trudem przesuwał się w kierunku bramy czując się lekko zażenowanym. Myślał o śmiechu, na jaki się narazi pokazując się innym oficerom po pas utaplany w mieszaninie ziemi i wody. Pokrzepił się jednak trochę, kiedy ujrzał brnącego przez grząski teren Manara. Okaleczony mnóstwem blizn oficer z zapałem pomachał ręką na przywitanie. Dziwny grymas na jego twarzy zdawał się być chyba uśmiechem. Po chwili wyczerpujących zmagań ze szlamowatą breją dołączyli do reszty, która pochylona nad stolikiem ustalała dalszy plan działania, wszyscy utaplani w błocie podobnie jak Manar i Yorgo. Tym razem od razu dostrzeżono przybycie młokosa, zapewne za sprawą towarzyszącego mu starszego kompana, który cieszył się sporym szacunkiem.

– Witajcie panowie! – bąknął krótko głównodowodzący. – Zażywszy błotnych kąpieli możecie chyba wysłuchać tego, co mam wam do powiedzenia.

Wszyscy z zainteresowaniem wyprostowali się i niecierpliwie jęli wsłuchiwać się w każde słowo wypowiadane przez dowódcę.

– Wraz z panami Raimahem i Dorem opracowaliśmy plan ofensywy – kontynuował Irgan – Zebraliśmy informacje o miejscach, w których znajdują się obozy buntowników. Teraz od was zależy powodzenie zaplanowanej akcji. Musicie wyprzedzić uderzenie i zaskoczyć to robactwo w ich gniazdach.

Nastąpił szybki podział obowiązków i przydzielenie zadań, w międzyczasie panowie Dor i Raimah, obydwaj w stopniu starszego drika, pokazywali na mapach niewielkie kropki będące oznaczeniami lokalizacji celów. Yorgo na razie pomijany przy podziale zaczynał powoli dostrzegać powagę sytuacji i zadania, jakiego zmuszony będzie się podjąć. Stopniowo opanowywał go strach i dziwna niechęć. Właściwie nigdy jeszcze nie walczył, w razie zagrożenia zasłaniał się podwładnymi nie licząc się z ich odczuciami. Nie widział nawet z bliska śmierci i bólu jaki towarzyszy jej zadawaniu. W końcu przyszła pora na przydzielenie oficera z najniższego szczebla hierarchii.

– Ty. – zwrócił się do młodego gustiana i wskazał palcem dwa punkty na mapie. – Ty przejdziesz pod rozkaz pani restr Kamao i zaatakujecie te cele.

Pani? Yorgo zastanawiał się, czy oby się nie przesłyszał. Tak, tuż za barczystymi mężami skryła się drobna kobietka o łagodnym wyrazie twarzy, nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, a noszony tytuł restra świadczył o niemałych czynach lub nadzwyczajnych zdolnościach. Młody, dumny żołnierz zbuntował się nieco i tonem aż nazbyt śmiałym odezwał się do dowódcy.

– Ja mam służyć pod kobietą?

Wszyscy zamilkli, słynący z ciętego języka Dor odwarknął mu pogardliwie.

– Możesz służyć też na niej, o ile ci pozwoli.

Pewnie wszyscy wybuchnęli by śmiechem, gdyby nie to, że filigranowa pani oficer w ułamku sekundy znalazła się na stole obok Dora przykładając mu do lica sztylet do tej pory tkwiący pewnie za pasem.

– Powtórz to. – syknęła.

Yorgo zaskoczony zniewagą chwycił spoczywający w pochwie miecz i wysunął go na kilka centymetrów. Stojący kilkadziesiąt metrów dalej żołnierze poruszyli się niespokojnie widząc tą scenę.

– Spokój! – ryknął Irgan – Spokój! Nie czas na swary! Znacie przydziały – do pracy!

– Powodzenia. – mruknęli prawie wszyscy jednocześnie i udali się do sobie podległych grup. Wojownicza pani restr ostrożnie cofnęła ostrze i umieściła je za skórzanym pasem, ciągle patrząc drikowi w oczy gniewnym wzrokiem wysyczała:

– Jeszcze się policzymy.

Energicznie zeskoczyła ze stołu i popchnąwszy Yorgo kazała mu iść za sobą. Młodzieniec szybko połączył swój oddział z oddziałem przełożonej, w którym jak zauważył, byli wyłącznie łucznicy z niewielkimi tylko nożami za pasem. U boku pani oficer, która ciągle narzekała na bezużyteczność yorgowskich mieczników w lesie, także nie widać było broni białej, z wyjątkiem owego sztyletu służącego przed momentem do tak złośliwego łechtania policzków drika Dora. Dziesięć minut po odejściu od stolika gotowi byli do drogi. Fortowi kucharze roznieśli szybko coś do zjedzenia, wojowie z oddziału Kamao po napełnieniu brzuchów zabrali pokaźną ilość suchego prowiantu, głównie sucharów i suszonego mięsa, odrobinę chleba oraz wodę. Po spakowaniu tego w specjalne worki restr zarządziła wymarsz. Początkowo każdy oficer miał otrzymać konia, młody gustian przyjął nawet ten dar i zadowolony z siebie przyszedł do zwierzchniczki swego oddziału. Ta jednak bez słowa ujęła konie za uzdy i odprowadziła je do stajni w Zairim tłumacząc to później tym, że konie po dojściu do lasu będą tylko zawadzały. Po kilkudziesięciu minutach marszu stracili z oczu resztę oddziałów, linia puszczy zamajaczyła im gdzieś daleko na zachodzie, a fort stał się tylko małym punktem na horyzoncie. Trasę marszu wyznaczał kierunek zachodni, szli dokładnie w stronę pozostawionych samymi sobie okopów bronionych wcześniej przez rotę Yorgo. Im bliżej byli puszczy tym więcej lęku i niepewności wkradało się w serce młodego oficera. Dodatkowo jego duma ucierpiała mocno, kiedy zmuszony został do przejścia pod rozkazy kobiety, w której po ustąpieniu pierwszej złości dostrzegł istotę wcale ładną, posiadającą urok będący potencjalnym obiektem zazdrości wielu dworzanek. Jednak krótkie włosy ciasno spięte w kok i nienagannie wyprostowana postawa sygnalizująca nieustanną gotowość do walki przypominała mu, że ta kobieta jest w pierwszym rzędzie żołnierzem, a do tego dowódcą. Utrzymanie chłodnych relacji ze swoją przełożoną obrał żółtodziób początkowo za punkt honoru, ale restr okazała się być niesamowitą gadułą. Przeprosiła Yorgo za scenę przy stole, a chwilę później przełamawszy lody rozmawiali jak starzy przyjaciele wymieniając się poglądami i dzieląc doświadczeniami. Sendan przestał odczuwać niechęć do Kamao i sam nie zauważył kiedy przestał zwracać się do niej z użyciem słowa „pani”, przeprosił nawet, ale ona machnęła ręką i także zaczęła zwracać się do kompana po imieniu. Po kilku niedługich chwilach przestali zwracać na to uwagę, wszak różnica wieku dzieląca ich nie była wielka, a przy perspektywie spędzenia razem większego odcinka czasu mogli sobie pozwolić na odrobinę poufałości.

Tymczasem opustoszałe Zairim oświetlane było silnymi promieniami południowego słońca. Błoto schło błyskawicznie umożliwiając wjazd na teren sztabu wozom z zaopatrzeniem. W forcie pozostała tylko stała załoga – trzydziestu łuczników, kilku kucharzy, medyk i oczywiście nariak Irgan. Gdzieś w kwaterach został także gros rannych, którzy kontynuować rozpoczętej kampanii nie mogli. Głównodowodzący siedział w swojej komnacie na starym krześle i pochylając się nad równie starym biurkiem śledził palcem teksty jakichś dokumentów. Nie był on już człowiekiem młodym, nie mógł być, skoro tak ważną funkcję pełnił. Nienagannie ogolona twarz odkrywała wszystkie zmarszczki, a padająca na twarz strużka światła, która prześlizgiwała się przez niewielkie okno przydawała dowódcy dodatkowej powagi i nobliwości. Był on postacią, która swoją stanowczością i posturą wymuszała szacunek i posłuch. Był też w tym wszystkim niesłychanie mądrym strategiem i nigdy nie opuszczała go pogoda ducha. Mimo ponad pięćdziesięciu pięciu lat, które upłynęły od jego urodzenia dysponował dużą sprawnością ciała i jasnością myśli. Zmrużone tylko oczy i głowa przybliżona do czytanej kartki sugerowały, że przydać mógłby się powiększający okular dopasowany przez cesarskich specjalistów. Słuch miał jednak wyśmienity, skoro poderwał głowę znad papierów, gdy tylko usłyszał raptowne, szybkie chlapnięcia kopyt, które pluskały o resztki błota pozostałego w forcie. Przez bramę wpadł czarny rumak niosący na swym grzbiecie jeźdźca w kolorowym uniformie Gwardii Przybocznej. Dosiadający karego konia mężczyzna ściągnął cugle, obrócił się w miejscu i zatrzymał wierzchowca, który zagniewany gwałtownością wiezionego gościa nerwowo uderzał kopytami.

– Panie Irgan! Nariaku Irgan! – krzyknął gwardzista zeskakując na ziemię przy czym pobrudził nieco ozdobne buty, ale nie wydawał się zwracać na to uwagi. Wezwany nariak wyskoczył na balkon, rozejrzał się, a spostrzegłszy przybyłego gońca w mgnieniu oka znalazł się przy nim. Chwycił kremową kopertę z dekoracyjnego papieru, na kopercie widniała cesarska pieczęć. Wysoki rangą oficer szybkim ruchem zdarł pieczęć, wydobył depeszę i po krótkiej lekturze kazał sobie siodłać wypoczętego wierzchowca. Poza nariakowską buławą i mieczem nie wziął nic. Udzielił zastępcy instrukcji prosząc, by pod żadnym pozorem nie przerywano akcji w puszczy i w pośpiechu opuścił twierdzę Zairim kierując się na północny-wschód, ku stolicy Cervadii – Sunerde.

Droga do miasta była długa i uciążliwa, aby przebyć ją konno w mniej niż cztery dni trzeba było posiadać nie lada umiejętności, znać teren, a i rumak musiał być pierwszej wody. Gładki step ciągnący się od lasu po fortecę po kilku godzinach jazdy na wschód zaczynał falować i wszędzie pojawiały się małe i całkiem wysokie pagórki. Należało zachować uwagę i skupienie by się pomiędzy pagórkami nie zgubić i nie zejść z obranej marszruty. Czasem cały dzień zajmowało opuszczenie pagórkowatego krajobrazu. Dalej wcale nie było łatwiej. Co prawda pojawiały się utarte trakty, ścieżki lub zgoła szerokie drogi, pełno było drogowskazów. Trudno jednak było odnaleźć się w tej pajęczynie zakrętów i skrzyżowań, do tego na drodze do stolicy pojawiały się miasta i miasteczka. Przejazd przez miasto spowalniał wędrówkę, ale był nieunikniony. Co prawda można zejść ze szlaku i okrążyć miasto jadąc całkiem przyjemnym, płaskim terenem, porośniętym zieloną trawą i gdzie niegdzie sporymi krzewami, ale nikt nie da pewności, że szlak ten znów uda się odnaleźć.

W czasie kiedy Irgan gnał ku Sunerde wezwany cesarską depeszą prawie wszystkie oddziały dotarły pod skraj puszczy. Zbliżała się godzina trzecia, batalion prowadzony przez Manara zatrzymał się oglądając ścieżkę prowadzącą w głąb ciemności, która napawała wszystkich tak wielką obawą.

– Sporządzić pochodnie! – rozkazał jeden z podoficerów. – Przyniesiemy tym psom trochę światła.

Manar odwrócił się na pięcie i podszedł do podoficera. Dłonią silną jak z żelaza chwycił go za gardło i bez większych trudności uniósł w górę.

– Ty jesteś psem! – wysyczał przybierając minę straszniejszą niż zazwyczaj. – Ty! Nie oni!

Podoficer zaczerwienił się lekko i śmiesznie wymachując rękoma starał się uwolnić z niezwykle silnego uścisku. Palce starszego gustiana zacisnęły się na gardzieli podwładnego niczym kleszcze.

– Nie walczymy z nimi bo są gorsi! – kontynuował dowódca. – Taka jest nasza praca! To szlachetni ludzie!

-Udusi się! – krzyknął inny podoficer doskakując do przełożonego. Manar zwolnił uścisk. Trzymany w górze wojak ciężko opadł na ziemię i trzymając dłoń na krtani dyszał ciężko wydając dziwny dźwięk. Zwierzchnik tej kompanii rzucił służącemu pod sobą żołnierzowi ostatnie, pełne pogardy spojrzenie i bezszelestnie znikł między drzewami, w całkowitej ciemności. Powolni mu żołdacy stali przez moment w osłupieniu, po czym śpiesznie do niego dołączyli. Yorgo i Kamao także dotarli już do okopów, w których stacjonował wcześniej młodszy stopniem oficer.

– Obydwa nasze cele znajdują się w prostej linii przed nami. – westchnęła ciężko pani restr przeskakując nad szańcem. Im bliżej byli ogromnych drzew, tym więcej smutku wlewało się w panią oficer. Mając dużo czasu opowiedziała młodszemu wiekiem i rangą kompanowi wszystko o rewolucji, wszystko to, czego wcześniej nie wiedział zostało mu przybliżone przez dowódcę. Z początku nie bardzo chciał wierzyć, że tak wysoko postawiony oficer Armii Cesarstwa może wypowiadać tyle krytycznych słów pod adresem boskiego władcy. Widocznie Kamao zaufała towarzyszowi i odsłoniła przed nim myśli i uczucia. Yorgo przekonał się do niej i dziwnie uwierzył w każde słowo. Według niej w rewolucji uczestniczyli nie tylko chłopi i biedota ,jak powszechnie rozpowiadano, ale też wielu nawet bardzo wysoko usytuowanych oficerów. Na samym czele zresztą buntu stał starszy inst4 Gorian, zasłużony dowódca całej Zachodniej Armii. Gorian pełnił tą zaszczytną funkcję tuż przed nariakiem Irganem. Gorian po wielu latach na zachodnim froncie został osadzony przy papierach w Sunerde. Z daleka od rzeczywistości, dzień w dzień biorąc udział w bojach, nie zdawał sobie sprawy ze sposobu życia mieszkańców kraju, który bronił. Zły na Cesarza powiedział mu o kilka słów za dużo. Złość była zrozumiała. Oficer walcząc o dobro mieszkańców Cervadii miał nadzieję, że wiodą oni życie z dala od trosk i zmartwień, tymczasem największym zmartwieniem nieszczęsnych Cervadian był ich Cesarz. Cesarz, który próbował uzurpować sobie tytuł boskiego. Podczas nieobecności Goriana w cywilizowanym świecie zmieniono wiele praw. Zwiększono podatki, odbierano chłopom ziemię, wszystko to na korzyść Cesarza i kilku możnych, którzy napychali swoje ,i tak już pękate, sakwy złotem. Nie szczędzili łez i krwi bezbronnych. Aby uniknąć więzienia za obrazę Cesarza zmuszony był skryć się w puszczy5. Dla mężczyzny bez rodziny, który całe swoje życie poświęcił Armii decyzja o chwilowym odwrocie nie była trudna. Trzeba też powiedzieć, że zachodnia puszcza nie była tylko lasem. W obrębie puszczy mieszkało wielu ludzi, na małych lub wcale dużych polanach tworzono całkiem dobrze prosperujące, wiszące miasta zamieszkałe przez tych, których Cesarz zwał pogardliwie „leśnymi ludźmi”. Przebywając w jednym z takich miejsc Gorian prowadził zręczną akcję agitacyjną, przekonywał do przejścia na swoją stronę i zaczął budować własną armię. Do obozu insta dołączyło wielu żołnierzy uszczuplając zasoby regularnych sił zbrojnych. Byli to głównie oficerowie lub wysoko postawieni podoficerowie. Tworzyli pion sztabu sił rewolucji. Kamao twierdziła, że widać znaczną różnicę w poziomie wyszkolenia rebeliantów. Na początku atakowali oni chaotycznie i ponosili ogromnie straty, teraz wyszkoleni stawiali dzielny opór, prowadzili misternie zaplanowane akcje używając zdobytej na żołdakach broni. Według pani restr prócz broni zabierano też prowiant, oznaczać to mogło, że ludzi, którzy przybyli do puszczy z terenu całego kraju, jest za dużo i las nie może ich wyżywić. Uważała także, że taki pośpiech w atakowaniu puszczy był bezcelowy, Gorian bowiem nie znalazł jeszcze sposobu na walkę w otwartym polu. Z bólem serca rota pani restr wkroczyła w gęste zarośla, drzewa rosły gęsto, górna warstwa przepuszczała niewiele światła tak, że wszędzie panował złowrogi półmrok. Tuż przed wejściem do puszczy miecznicy zostali zmuszeni do zdjęcia swoich pancerzy i nogawic, co czynili z niekrytą wcale obawą, że stanął się łatwym celem dla lotnych, śmiercionośnych strzał. Nieugięta Kamao nie dała się jednak przebłagać, twierdziła, że wśród gęstwiny przyzwyczajeni do życia i poruszania się w lesie rebelianci są w stanie podejść na tyle blisko, że mogą niemal włożyć strzałę w każdą szczelinę zbroi, a poruszanie się między wysokimi cervadiańskimi dębami będzie łatwiejsze bez grubych płyt leżących na ramionach. Yorgo przyznał rację dowódcy już po kilkudziesięciu przebytych metrach. Nawet bez zbroi musiał często wyginać się niczym chwycony za głowę wąż, żeby pokonać ciasne szpary między stłoczonymi pniami. Tak szli wszyscy urządzając sobie mimowolną, intensywną gimnastykę. Pokaźny wzrost i solidna budowa ciała nie były tu sprzymierzeńcem. Miecznicy nie zwykli poruszać się po lesie zmęczyli się szybko. Właściwie tylko niewielka pani oficer zgrabnie i zadziwiająco szybko przemieszczała się do przodu. Nie rozmawiała jednak tylko co zwykle. Szła w milczeniu chociaż tylko ona jedna wiedziała jak okrutna batalia toczyła się w jej sercu. Wewnętrzne rozdarcie jakie jej towarzyszyło od samego wejścia do lasu wypalało jej duszę i sprawiało, że ledwo zatrzymywała łzy. Czuła, że jej obowiązkiem jest lojalne spełnianie rozkazów, ale ślubowała też stać na straży bezpieczeństwa Cervadian, a wypełnianie tego rozkazu niewiele miało wspólnego z ową przysięgą. Chyba, że za Cervadian uznać tylko bardzo bogatych lordów, przeciw którym wybuchła rebelia. Kamao doskonale zdawała sobie sprawę, że w ukrytych w głębi lasu siedzibach znajdą nie tylko dumnych wojowników, ale i zlęknione kobiety i dzieci. Żaden oficer nie powinien obarczać swojego sumienia krwią bezbronnych, których winien bronić – to powtarzano jej przez sześć lat szkoleń. Nieubłaganie jednak zbliżali się do pierwszego celu.

– Postój! – krzyknął nieoczekiwanie Yorgo. Wszystkim ,łącznie z restr, było to na rękę. Podeszła do młodszego towarzysza broni z widocznie wymuszonym uśmiechem. Sendan siedział na przewróconym pniu i wpatrywał się w przegniłe liście, które połyskiwały nieśmiało zmoczone nocnym deszczem.

– Zmęczony? – zapytała.

– Niespecjalnie. – skłamał ponuro. Widać było wyraźnie, że coś go dręczy. – Naprawdę to zrobimy?

Oszołomiona nagłym pytaniem pani oficer cofnęła się o krok i usiadła na kępie mchu podciągając kolana pod brodę.

– Mamy wyjście? – odparła pytaniem na pytanie.

– Zmylić drogę… – podrzucił gustian. Szalony pomysł został poddany wnikliwej analizie restr Kamao, która zmrużywszy oczy rozważała wszystkie możliwe opcje.

– Nasi oficerowie to podłe ofiary propagandy. – wymruczała w końcu. – Gotowi odprowadzić nas pod sąd wojskowy za zdradę.

W głębi duszy bardzo się cieszyła, że nie tylko ona przejmuje się losem nieszczęsnych biedaków. Powód, dla którego Yorgo chciał dopuścić się niesubordynacji był jednak całkiem inny. Nie żal mu było niewinnych niewiast i dziatek. Jakoś nie docierało do niego, że przyniesie im śmierć. Urodzony w bogatej rodzinie od najmłodszych lat nauczył się obojętności w stosunku do plebsu. Krzywda uboższych była dla niego rzeczą tak naturalną, jak wschód i zachód słońca. Przez ostatnie lata budował swój ideał dumnego i sprawiedliwego oficera, który jako trzon armii będzie stał na straży moralności. Ten właśnie wzorzec nie pozwalał mu na realizację rozkazu. Wiedział przecież, że atakowanie cywilów nie jest moralne, nawet, jeśli tego nie czuł.

– Koniec postoju! – zakomenderowała dowódca roty. Wszyscy posłusznie wstali i po chwili na dobre zajęli się przedzieraniem przez drzewostan. Dzień dobiegał końca, a do celu pozostał jeszcze szmat drogi. Atak w nocy byłby samobójstwem więc kompania rozbiła obóz na znalezionej w pobliżu niewielkiej polanie, zmęczeni marszem zasnęli jak dzieci, a kiedy zgasły ogniska, zasnęła i warta.

Irgan przed zmrokiem nie zdążył ominąć pagórków i zmuszony był przenocować w jednym z wąwozów. Nocleg w takim miejscu nie należał do przyjemnych, z dala od uczęszczanych traktów łatwo było paść łupem wszechobecnych w tym górskim regionie bandytów. Często nie byli to ludzie na wskroś źli, po prostu ciężkimi podatkami i obowiązkowymi daninami zmuszani byli do wybrania takiego, a nie innego życia. Nawet z rabowania przemierzających wzgórza karawan, których wcale nie mało można było spotkać, ciężko było wyżywić rodzinę. Konkurencja wszak nie śpi. Niejednokrotnie bywało, że napadano karawany kilka razy. Niestety, tylko pierwsi rabusie mogli się poszczycić łupem, reszta zazwyczaj puszczała pustą karawanę dalej, nie kryjąc zażenowania popartego odpowiednio wulgarnymi słowami. Z reguły nikt w tych rabunkach nie ginął, nie o to przecież chodziło bandytom.

Nariak rozsiodłał konia i uczyniwszy sobie z siodła zagłówek ułożył się wygodnie. Spojrzał w niebo. Tej nocy było wyjątkowo przejrzyste, gwieździste, bezchmurne. Ogromny księżyc nie pozwalał osiąść ciemności, sprawiał, że rosa leżąca na bujnej trawie wszędzie wkoło błyszczała srebrzyście. Gwardzista, który przywiózł dowódcy depeszę poszedł w ślady towarzysza podróży – rozsiodłał wierzchowca. Nie ułożył się jednak do snu. Przyrzekł pełnić wartę.

– Wszak musi pan odpocząć. – tłumaczył z uśmiechem. – Cesarz nie wzywałby bez powodu, na pewno będzie pan musiał podjąć się ważnego zadania. Lepiej odpocząć, wyspać się.

Uspokojony tymi słowami Irgan zmrużył oczy i niemal natychmiast umysł jego przeniósł się w krainę snów. Nie spał przecież poprzedniej nocy przygotowując operację. Ciepłymi słowami paradnie odzianego cesarskiego gońca został utwierdzony w przekonaniu, że nic mu nie grozi i może trochę odpocząć. Usnął jak dziecko.

Tak mijała na śnie noc cesarskich żołdaków. Kiedy oni spali, nie spało licho w postaci oddziałów Goriana. W miejscu oznaczonym jako pierwszy cel roty Kamao nie spał nikt z wyjątkiem kilku najmłodszych dzieciątek. Nad sporych rozmiarów polaną wisiały zawieszone na grubych linach chatki, które kołysały się lekko. Każdy domek miał dostęp do sąsiedniego, pierwsze niemal dotykały ziemi, wspięcie na najwyższe wymagało wdrapania się na wysokość ponad dwudziestu metrów.

Dla nieprzywykłych do mieszkania w takich miejscach wspięcie się na taką wysokość było by zapewne niemożliwe. Jednak ludzie tam żyjący od urodzenia, radzili sobie bez problemów. Nawet ci, którzy przybyli do wiszącej wioski dla wsparcia rewolucji, posiedli tę sztukę w pewnym stopniu.

Dla ich jednak bezpieczeństwa tubylcy odstąpili najniżej położone kwatery i przenieśli się na wyższe piętra. Można się zastanawiać, dlaczego leśni ludzie, którzy siebie nazywali Tormes, wspierali poczynania Goriana. Powód był niesłychanie prosty, ale aby go zrozumieć trzeba najpierw poznać historię tych szlachetnych ludzi i krzywdy jakie im wyrządzono. Ludzie z puszczy czuli się Cervadianami, byli nimi. Swoje przywiązanie do ojczyzny udowadniali wielokrotnie przelewając krew dla obrony granic. Dawniej ich siedziby sięgały daleko poza fort Zairim. Wystarczy sobie wyobrazić, że przed wielką wojną z groźnym sąsiadem zza zachodniej granicy Zairim był niemal otoczony drzewami, stał na skraju puszczy. Cesarz wstrzymywał wycinkę prastarego, bezcennego drzewostanu, będącego siedliskiem niezliczonej rzeszy zwierząt, ale tylko na czas wojen. Obiecywał wtedy ochronę Termos. Gdy tylko wojna ustawała drwale wracali nielitościwie grabiąc puszczę. Mieszkańcy wiszących miast próbowali się bronić, pozbawili życia wielu drwali, ale przytłoczeni restrykcjami zrezygnowali z walki i zaczęli biernie cofać się w głąb lasu. Starszy inst Gorian obudził w nich ducha walki. Przypomniał, że to oni są panami puszczy, że należy im się szacunek. Do dumnych Termos te słowa trafiały i zachowywali je głęboko w sercu.

Na środku polany stało dwóch mężczyzn odzianych w czarne płaszcze, na głowach mieli kaptury. Wkoło nich zgromadzeni byli tłumnie zamieszkujący to miejsce wojownicy z łukami przewieszonymi przez ramię i kołczanami pełnymi strzał. Kunszt łucznictwa opanowany mieli do perfekcji.

– Są tu. – zagrzmiał jeden z zakapturzonych mężczyzn. – Idą w kierunku naszej wioski. Głupcy jednak posnęli. Musimy to wykorzystać!

Szmer zadowolenia rozległ się wśród zebranych. Schwytanie śpiących żołnierzy będzie błahostką, ile to razy podchodzili na bagnach czujną samicę łosia tak, że nawet nie spostrzegła.

– Wyjdźcie im naprzeciw! – rzucił drugi mężczyzna. – Zabraniam wam jednak zabijać, zwiążcie tylko.

Tak poinstruowani niczym duchy przepadli w ciemnościach lasu szykując srogą niespodziankę drzemiącym wojom.

Spory jeszcze czas przed świtem nariak otworzył oczy i przetarł je nieśpiesznie. Usiadł i rozejrzał się drapiąc delikatny zarost, który nieśmiało wkraczał na jego lica. Niezbyt szczęśliwy zbliżającą się perspektywą trzech lub czterech kolejnych dni bez brzytwy westchnął ciężko. Spojrzał w kierunku swojego wierzchowca. O zgrozo! Koń zniknął, teraz dopiero spostrzegł także nieobecność towarzyszącego mu gwardzisty.

– Podły łotr! – warknął Irgan i zaklął. – To sabotaż!

Zerwawszy się na równe nogi nerwowo rozglądał się wkoło. Po zdradzieckim pośle nie było śladu. Szybciej niż niejeden młodzian wdarł się na szczyt najbliższego pagórka i wściekłym wzrokiem zbadał okolicę po sam widnokrąg. Zły sam na siebie obrócił się dwa razy. Doświadczony dowódca nie po raz pierwszy padł ofiarą wrogiego knowania. Poprzez wiele lat spędzonych w okopach zdołał nabyć umiejętność chłodnego analizowania trudnych sytuacji. Położył ręce na biodrach i wzdychając zmarszczył czoło. Prawdziwość cesarskiej depeszy była w obecnej sytuacji wątpliwa. Dojście do najbliższego miasta trwałoby co najmniej tyle samo czasu, co powrót do sztabu. Irgan postanowił wracać. Przypiął do pasa leżący obok siodła miecz i swoją buławę. Upodlony i oszukany wyruszył w drogę powrotną. Szedł tak szybko jak tylko mógł mając nadzieję, że podstępny fortel jakim posłużył się ktoś by zmusić go do opuszczenia Zairim, nie przyniesie szkody twierdzy i jej mieszkańcom.

Oddział Yorgo spał wtedy w najlepsze czekając, aż promienie przedzierającego się przez gęste korony drzew słońca połaskoczą ich twarze i skłonią do otwarcia oczy. Prawie wszystkie oddziały skusiły się na chwilę nocnego wytchnienia, jedynie batalion Manara niestrudzenie przemieszczał się w kierunku wyznaczonej wioski.

– Ruszać się! – poganiał dowódca. Bał się zaskoczenia w nocy więc maszerowali bez przerwy. Oficer sam był już zmęczony, przed ogłoszeniem przerwy powstrzymywało go tylko to, że do celu było naprawdę niedaleko. Nie dając rady podnosić nóg w nielekkich nagolennikach przesuwał je z wysiłkiem po szeleszczących liściach. Robili razem tyle hałasu, że nie było mowy o zaskoczeniu. Nagle powietrze przeszył świst i u stóp prącego na czele dowódcy wylądowała długa strzała z czerwonymi lotkami. Manar spojrzał na nią i podniósł tarczę pod oczy, bez lęku ruszył kontynując marsz. Kolejne dwie strzały mignęły w powietrzu, jedna utkwiła w kolanie zwierzchnika kompanii, druga utkwiła w szyi voldika6, który z cichym charknięciem upadł na ziemię.

– Za drzewa! – krzyknął podoficer, który u wejścia do lasu został tak brutalnie skarcony przez przełożonego. Nie wszyscy zdążyli właściwie zareagować i skryć się na czas. Kolejny gwizd i kilku żołnierzy legło na szeleszczący grunt.

– Nie wychylać się! – ryknął Manar.

Na nic się to zdało. Następna strzała przeszyła mu ramię. Po lesie rozległ się jęk. Opancerzeni podwładni zaprawionego w bojach oficera doświadczali siły swojego przeciwnika, który mimo tego, że walczył w ciemnościach raził przerażonych żołdaków w najmniejszą nieosłoniętą część ciała. Wkrótce potok brzęczących strzał spadł z każdej strony miażdżąc oddział. Zrozpaczony Manar rozglądał się z niedowierzaniem, wszechstronne obycie na polu bitwy nie pozwalało mu spanikować.

Mimo przeogromnego bólu podniósł się i przezwyciężając kontuzję kolana doskoczył do siedzącego obok topornika zasłaniając go swoją tarczą. Poczuł jak trzy pociski uderzają w puklerz. Odwrócił głowę w stronę swojego podwładnego i wzdrygnął się. Strzała, która widocznie nadleciała z innej strony tkwiła głęboko w skroni miecznika. Wśród drzew ochlapanych ponuro błyszczącą krwią cesarskich wojowników ostał się już tylko Manar. Upadł na kolana wyłamując tkwiący w nodze drzewiec. Głośny ryk wypełnił leśną przestrzeń. Strużka gęstego, czerwonego płynu spłynęła wzdłuż ramienia rannego oficera.

– Wyjdźcie! – jego głos grzmiał pomiędzy rosłymi drzewami. – Pokażcie się!

Spomiędzy szerokich pni wyłonili się niewysocy mężczyźni z długimi łukami. Byli wszędzie. W przerażającym milczeniu zbliżyli się do klęczącego przeciwnika, który rzucając na boki obłąkanym wzrokiem zrobił najgroźniejszą z możliwych min. Bezszelestni napastnicy ujrzeli na twarzy wojownika łzy leniwie spływające po twarzy, omijające szerokie blizny by rytmicznie kapać z brody. Stojący przed Manarem mężczyzna okryty futrem łosia podniósł łuk i położywszy na nim strzałę napiął cięciwę. Dowódca pokonanej roty ostatkiem sił szarpnął miecz trzymany w niezranionej ręce i pokryta bujnymi włosami głowa celującego w niego rebelianta potoczyła się po przeschniętych już liściach szeleszcząc zabawnie. W tym samym momencie poczuł na plecach kilka ostrych grotów, które pokonawszy pancerz utkwiły w ciele. Oficer padł na twarz, a jeden ze stojących obok rewolucjonistów zatopił nóż w szyi cesarskiego dowódcy kończąc jego żywot. Bestialscy bojownicy nie zawahali się ani przez sekundę. Czuli się pewnie na swym terenie, a determinacja w dążeniu do celu nie pozwalała im darować życia komukolwiek. W pośpiechu zdarli z martwego dowódcy drogi, ciemnoniebieską pelerynę z dwiema oficerskimi gwiazdami7.

– Pobudka! – rozległo się tym czasem w obozie Kamao. Nie ona jednak krzyczała. Więc kto? Być może któryś z podoficerów, ich głosu Yorgo jeszcze nie zapamiętał, ale ten dźwięk nie brzmiał znajomo, słychać było północne miękkie naleciałości. Leżąc na boku nieśpiesznie otworzył oko, które było bliżej ziemi. To co zobaczył sprawiło, że natychmiast spróbował wstać. Dziwnie ubrani mężczyźni, najczęściej w skóry lub mech, obezwładnili jego żołnierzy i krępowali ich ciasno mocnymi, grubymi linami. Yorgo szarpnął głową, ale nie zdołał jej unieść w górę, coś ciężkiego uderzyło go w kark i pewnie przytwierdziło go do gruntu. Mięśnie na twarzy młodego oficera spięły się w nagłym przypływie strachu i cały zdjęty przerażeniem, podobnie jak skrępowani żołnierze, nie mógł nawet ruszyć ręką. W mgnieniu oka zrozumiał, że dziki barbarzyńca, jak zwykł myśleć o mieszkańcach lasu, położył swoją brudną stopę na jego szyi. Nerwowym wzrokiem poszukał Kamao. Nie miał pojęcia co się z nią stało. Nie śmiał kręcić głową bo wiedział, że każdy gwałtowny ruch może się skończyć nagłą śmiercią. Wszystko huczało mu w głowie nie dając rozsądnie myśleć, prawie nie słyszał tego, co się wokół dzieje. Yorgo czuł, że stracił siły, mięśnie wydawały mu się wiotczeć, a łzy same cisnęły się do oczu rozmazując i tak już niewyraźny od emocji obraz. Po raz pierwszy młodzieniec zetknął się z wojenną rzeczywistością, nie potrafił sobie radzić z trudnymi sytuacjami. Czuł, że jest bliski omdlenia. Silne dłonie chwyciły jego nadgarstki, wykręciły ręce na plecy i zaczęły je oplatać szorstkim sznurem. Yorgo drgnął i zbierając całą możliwą energię wyszarpnął ramiona i podźwignął tułów, był już prawie wyprostowany, kiedy nieoczekiwanie upadł przygnieciony sporym ciężarem. To krępujący go przed chwilą łucznik spadł na niego. Oszołomiony młodzian uderzył szczęką w ziemię. Mimo warstwy mchu i liści wszystko zadrżało w oczach oficera. Szybko jednak doszedł do siebie i zepchnął masywne cielsko. Zauważył cienką, długą strzałę z żółto-zielonymi lotkami tkwiącą w plecach przeciwnika. Pocisk rozpoznał błyskawicznie.

– Kamao! – wyszeptał. – Kami.

W sercu żołdaka, który właśnie przechodził chrzest bojowy zakiełkowała nadzieja. Być może naiwna. Kolejny nagły świst rozległ się na polanie i morderczy drzewiec utkwił w czole stojącego opodal buntownika. Sendan nie czekał dłużej, nadzieja obudziła w jego sercu skrywaną dotąd odwagę, chwycił leżący na ziemi miecz i obnażając ostrze jednym ruchem ciął najbliżej stojącego przeciwnika rozdzierając mu klatkę piersiową od prawego ramienia aż po miejsce, w którym łączą się żebra. Strużka krwi wytrysnęła z rozcięcia i ochlapała twarz Yorgo. Ten, zanim jeszcze jego ofiara upadła, pchnął następnego przeciwnika wbijając mu klingę w miejsce połączenia obojczyków. Rebelianci cofnęli się tworząc okrąg i otoczyli rozwścieczonego młodzieńca. W silnych ramionach trzymali napięte łuki gotowe do strzału. Zza pierścienia, który otaczał oddział skrępowanych żołnierzy wyłoniła się postać w czarnym płaszczu. Jeden z mężczyzn przewodniczących wiecowi Termos.

– Wyjdź z ukrycia! – powiedział stanowczym głosem zdejmując kaptur. – Jeszcze jedna strzała, a nafaszerujemy twojego przyjaciela jak jeża.

Pani restr spadła nagle w środek polany przybierając bojową postawę. Zmarszczyła nos i dziko wyszczerzyła zęby w kierunku mężczyzny w płaszczu. Wpatrywali się w siebie przez moment. W ciemnobrązowych oczach Kamao błyszczał gniew. Pociągła twarz mężczyzny w czerni nie pokazywała żadnych emocji, wolnym leniwym krokiem wyciągnął przed siebie rękę i rzekł:

– Łuk!

Restr wyprostowała postawę i prychnąwszy jak rozzłoszczona kotka odwróciła głowę.

– Proszę oddać łuk! – powtórzył mężczyzna. Był sporo wyższy od Kamao, zbliżył się do niej i pochylił lekko patrząc na panią oficer z góry. Widząc całkowity brak reakcji szarpnął spoczywającą w jej rękach broń i zrobiwszy krok do tyłu kiwnął na najwidoczniej posłusznych sobie łuczników. Ci zdjęli strzały z naprężonych cięciw i przystąpili do związywania oficerów. Dowódca rebeliantów w czarnym płaszczu znów naciągnął kaptur na głowę i zniknął pośpiesznie w ciemności puszczy. Rewolucjoniści zaś, wśród których znajdowali się nie tylko leśni łucznicy, ale i kilku toporników czy mieczników przeprowadzili upokorzonych cesarskich żołdaków na plac wiszącego miasta, na którym to placu przemawiali w nocy zakapturzeni, tajemniczy mężowie. Usadzili żołnierzy na ziemi, a zwierzchników oddziału zabrali do izby z daleka od prostych wojów. Izdebka nie porażała wielkością. Mieściła się na najniższym piętrze wiszącego cudu, na który młody gustian patrzył z niekrytym podziwem. W pokoju stały tylko dwa krzesła i niewielki stolik, na stoliku zaś dzbanek. Trzy niewielkie lufciki doprowadzały nieco światła. Yorgo i Kamao, którzy zawsze rozmawiali żywo, milczeli teraz wpatrując się w drzwi, oczekując wejścia kogoś, kto zechce z nimi porozmawiać. Ich oczekiwania nie poszły na marne, kotara zszyta z długich liści jakiegoś nieznanego oficerom drzewa została odchylona i ubrana w skąpe fragmenty miękkiego futra dziewczyna wśliznęła się do środka. Była naprawdę śliczna, długie, kasztanowe włosy spadały jej na ramiona, a nienaganna figura przyciągała wzrok Yorgo. Długie, wyrzeźbione nogi przykryte tylko delikatnie w górnej części sprawiły, że oficer zapomniał o niewoli i wlepił wzrok w przybyłą dziewczynę. Kamao widząc ogłupionego kompana westchnęła i kopnęła go lekko. Gustian ściągnął twarz w grymas, który wyraźnie prosił, żeby dać mu spokój. Z oczu leśnej piękności biło ciepło i wrodzona wesołość.

– Dzień dobry! – powitała wrogów tonem, który zupełnie nie sugerował tego, że są jeńcami. – Witam panią oficer Kamao.

Restr spojrzała na dziewczynę niechętnie i skinęła głową bez słowa.

– Dzień dobry! – odparł ochoczo Yorgo, początkowo nie zastanowił się skąd ta nieziemsko piękna niewiasta zna imię jego dowódcy, ale urwał, gdy sens zaistniałej sytuacji do niego dotarł.

– Wódz powiedział, żeby was rozwiązać, o ile przysięgniecie na oficerski honor, że nie uciekniecie.

– Jasne – wypalił młodszy stopniem oficer oczarowany ciepłym, miękkim głosem przedstawicielki Termos. Kiedy zobaczył srogie spojrzenie dowódcy zamilkł i spuścił głowę.

– Wódz? – zapytała pani oficer nie dając odpowiedzi na postawioną przed chwilą propozycję.

– Wódz Wielkiej Armii Rewolucyjnej Gorian Digwin – wyrecytowała bez zająknięcia, z błyskiem ekscytacji w oku.

– Ten stary dureń powinien wiedzieć, że mogę mu przysiąc na wszystko, a potem uciec bezwstydnie. – na ustach Kamao zagościł złośliwy uśmieszek. – Nie wiąże mnie coś takiego, jak przesadny, męski honor.

Yorgo spojrzał na restr zdumiony, a dziewczyna skonsternowana nie wiedziała co odrzec.

– Zawołaj go… – warknęła oficer głosem, który sugerował, że nie można się jej sprzeciwić. – Już!

Przestraszona kasztanowłosa posłanka wybiegła na plac i wdzięcznie przebiegła pomiędzy skrępowanymi, siedzącymi na ziemi jeńcami. Delikatnie zatrzymała się przy niewielkim ognisku.

– Czy Wódz raczy odwiedzić oficerów? – zapytała siedzącego przy ogniu mężczyznę bardzo nieśmiało – Pani Kamao prosiła o widzenie.

Zakapturzony mężczyzna zrzucił przykrywający jego głowę kawałek płótna i odłożył czytaną książkę. Westchnąwszy głośno spojrzał na tą, która ośmieliła się mu przerwać i uśmiechnął się.

– Jasne Ekra. Już idę. Powiedz tylko Szermetowi, żeby zorganizował patrol. – poinstruował młodą kobietę po czym wstał i pewnym krokiem ruszył na spotkanie przetrzymywanych w izbie oficerów. Zatrzymał się na moment przed wejściem by poprawić płaszcz i przeciągnąć ręką po tygodniowym zaroście. Zdał sobie sprawę, jak okropnie wygląda, nie ogolony, brudny, z długimi włosami. Przyzwyczajony był do życia bez wygód i higieny i nie przeszkadzało mu to, do teraz. W warunkach wojennych widzieli go tylko towarzysze broni, teraz jego niechlujną postać miały oglądać oczy kobiety, czuł się niezręcznie.

– No wejdź – usłyszał niemiły, chodź dobrze znany głos, rozpoznał go w sekundę i uchylił liściastą kotarę.

– Witam. – rzekł siląc się na uśmiech. – widzę, że Ekra rozwiązała wam ręce.

– Sama je rozwiązałam.

Zarówno Kamao jak i Sendan siedzieli za stołem położywszy na nim dłonie. Gorian zdziwił się najpierw a potem wybuchnął śmiechem.

– Powinienem pamiętać z kim mam do czynienia. – powiedział wesoło i oparł się o stół pochylając nad gośćmi. Ci milczeli patrząc na niego tępo.

– Dawnośmy się nie widzieli. – kontynuował starszy inst patrząc na obecną w pomieszczeniu damę. – Co was sprowadza do pięknego Eorvel8?

– Rozkazy. – odparł Yorgo.

– Wiesz przecież dobrze… – bąknęła restr. – Widziałam w forcie Twoich przebierańców.

Zdziwieni panowie spojrzeli wymownie na Kamao, szczególnie najmłodszy w towarzystwie przestawał rozumieć co się tu dzieje.

– Zapomniałem o Twoim pochodzeniu. – uśmiechnął się szeroko Gorian. – Ale po co szliście do wioski? Termos wspięliby się na wyższe piętra i wybili was jak muchy.

– Zapominasz też, że znam tą konstrukcję. – warknęła złośliwie. – Wiem, które liny przeciąć, żeby to wszystko runęło.

– Przecież tutaj się wychowałaś. – mężczyzna przyznał rację swojej rozmówczyni. – Mimo to uważam, że atak na puszczę jest ze strony Irgana szaleństwem.

– Nie zna realiów. – mruknęła.

Gustian, który milczał przez dłuższą chwilę zebrał się na odwagę i jęknął błagalnym tonem.

– Wyjaśnijcie mi wszystko.

– Przyjdzie czas. – odpowiedział lakonicznie gospodarz. Miał mówić dalej, ale przerwała mu Kamao.

– Te śmieszne, niechlujnie zszyte płaszcze to wasze mundury? Widziałam mężczyznę w takim zanim nas schwytano.

– Tylko dawni oficerowie Cesarskiej Armii noszą taki. – uśmiech nie znikał z twarzy Goriana. Nastała nieznośna cisza. Dumna restr wstała i bez słowa zarzuciła Wodzowi ręce na szyję.

– Durniu. – wyszeptała, a po policzku spłynęła jej łza. Yorgo siedział osłupiały i nie stać go było na nic lepszego niż otwarcie szeroko ust.

– Dobrze już, dobrze. – powiedział Gorian odsuwając się od ściskającej go kobiety.

– Dlaczego nie odpowiadałeś? – zapytała z wyrzutem Kamao – Nie raz podawałam Ci listy przez schwytanych rebeliantów.

– Nie mogłem ryzykować i wypuszczać gońca w step. – odrzekł krótko – A gołębi nie miałem, zresztą… Termos nie używają gołębi. Te latające patałachy wytropiły by mnie szybciej niż odebrałabyś pismo. Do tego treści zawarte w naszej korespondencji mogłyby Ci zaszkodzić.

Tak. On zawsze potrafił przemawiać. Zdziwiona trafną argumentacją restr cofnęła się o krok i uspokoiła nieco. Szczególnie kiedy usłyszała „latające patałachy”. Tak Digwin zwykł nazywać oddział dosiadający mimbuków9, według insta żaden był z nich pożytek, dlatego nazywał ich patałachami.

– Co zamierzasz z nami zrobić? – spytał gustian zupełnie nieoczekiwanie. Gorian spojrzał zmieszany na siedzącego obok młodzieńca. Nie wiedział co odrzec. Chciał bardzo, aby dołączyli do jego ruchu, wiedział jednak, że problem stanowią żołnierze, którzy nie zechcą się podporządkować decyzji dowódców. Nie myślał też o tym, co zrobi jeśli się nie zgodzą. Mniej bał się o Kamao. Ta od początku była przychylna rewolucji, o młodym absolwencie akademii nie wiedział nic. Najlepszą rzeczą jaką mógł zrobić było rozładowanie napięcia. Wziął więc dzban stojący na stole i napełniwszy drążone w drewnie kubki rzekł z szerokim uśmiechem po raz kolejny pozostawiając Yorgo bez odpowiedzi.

– Napijmy się!

– Tak, w Eorvel robią świetne wino! – potwierdziła restr i szybkim ruchem opróżniła naczynie – podaj coś do jedzenia. Jestem głodna, mój przyjaciel chyba także.

Gospodarz nie pozwolił gościom czekać, natychmiast rozkazał wnieść jadło. Niewielki stolik zapełnił się szybko wyśmienitymi kąskami. W dużej drewnianej misie leżało jeszcze ciepłe królicze mięso, pieczone w znany tylko eorvelczykom sposób, przyprawione znakomicie różnorodnymi leśnymi ziołami pachniało kusząco. Obok misy stał szeroki dzban, podobny do tego, z którego nalewali wina bez ucha i wypełniony nie szlachetnym czerwonym płynem, ale złocistym miodem. Z pewnością nie mniej szlachetnym. Chleb jaki stał na stole nie przypominał chleba, jaki skosztować można poza puszczą. Nawet najlepsze piekarnie w Sunerde nie mogłyby osiągnąć takiej miękkości i lekkości. Termos nie robili chleba z pszennej mąki, gdzie niby mieli by uprawiać pszenicę? W zachodnim lesie rosły wysokie drzewa liściaste, które raz do roku wydawały owoce wielkości ludzkiej głowy. Kiedy owoce dojrzały, a dojrzewały tuż przed nadejściem jesieni można było je zerwać. Mieszkańcy lasu wspinali się na strzeliste pnie i zrzucali owoce na ziemię. Na okres zimy układano ciemnoczerwone lub brązowe nasiona w pryzmy i przykrywano liśćmi. Kiedy spadł pierwszy śnieg leżące pod liściastą pokrywą owoce drzewa, nazywanego przez tubylców naoan, stawały się czarne. Wiosną owoce naoanu należało rozłupać. Pod skorupą nie grubszą niż cztery centymetry znajdował się biały proszek łudząco podobny do mąki. Ten skarb lasu wystarczyło zagnieść z odrobiną wody i otrzymany placek rzucić na rozgrzaną płytę wiszącą nad ogniskiem. Płyta była przykrywana glinianym kloszem i przez dobrych kilkanaście minut ciasto piekło się. Trzeba było zachować dużo ostrożności bo gdy delikatna masa przebywała pod pokrywą zbyt długo ciemniała i stawała się twarda, niezdatna do spożycia. Jeśli do tych specjałów dodamy jeszcze nadzwyczaj słodkie, suszone leśne jabłka i soczyste dziko rosnące czereśnie to możemy być pewni, że posiłek, który jeńcy mieli okazję smakować w wiszącej twierdzy rebeliantów był prawdziwą ucztą, rajem dla podniebienia. Ekra usługiwała jedzącym raz po raz niby przypadkiem trącając młodego wojaka. Yorgo nie skarżył się bynajmniej. Dzięki ponętnej, która kręciła się sprawnie pomiędzy gośćmi każdy kęs smakował mu po wielokroć bardziej.

– Dołączcie do nas. – rzucił Gorian wychylając kolejną czaszę wina. Dzban prawie opróżniał, a zasada przy piciu wina jest taka, że im więcej go znika, tym nastroje lepsze.

– Co z naszym batalionem? – zapytała pani oficer zachowując dziwną trzeźwość umysłu – Żołnierze nie zgodzą się przejść pod rozkazy rewolucjonisty.

– Spróbujemy. – odparł Digwin – Jeśli się nie uda to odprowadzimy ich na skraj puszczy i puścimy wolno.

– Nigdzie nie przejdziemy! – sprzeciwił się ostro Yorgo – Jesteśmy oficerami, nie wolno nam sprzeciwiać się zasadom.

– Jakim zasadom? – zaoponował ponuro Gorian – Zasadom Cesarza? Zasadom ucisku bezbronnych chłopów? Ucisku Termos? Nie panie Yorgo, to nie wy będziecie zdrajcami, a Cesarz!

Gustian doskonale zdawał sobie sprawę z prawdziwości wypowiedzianych przed chwilą słów. Odczuwał jednak wewnętrzny sprzeciw. Przejście na stronę rebelii kłóciło się z jego przekonaniami nabytymi na oficerskich szkoleniach. Mimo to w ostatnich dniach obalił tyle mitów, które narosły podczas pobytu w Akademii, że nie opierał się zbytnio. Szczególnie widok ślicznej kasztanowłosej eorvelianki osłabiał jego silną wolę. Kwestią czasu jedynie było jej złamanie.

– Ja dołączę do Wodza. – oznajmiła Kamao i zwróciwszy się do Goriana dokończyła – Błagam tylko, nie każ mi siebie tak nazywać.

Deklaracja dowódcy ostatecznie pchnęła serce Sendana w stronę rewolucji. Przystał na propozycję swojego gospodarza, nie bez bólu oczywiście. Czuł się winny dezercji, ale nauczony w dzieciństwie, że należy dbać o własną skórę stanął po stronie dotychczasowych przeciwników, bardziej z bojaźni niż dla idei. Bał się tego, co mogłoby go spotkać, gdyby odmówił. Rzecz jasna nie chciał też tracić z oczu ślicznej Ekry. Po tym jak Yorgo udzielił Digwinowi pozytywnej odpowiedzi wzniesiony został toast, a kiedy tylko opróżniono dzban natychmiast zastąpiony go innym, wypełnionym po brzegi. Na jedzeniu, piciu i żywej rozmowie minął im czas aż do wieczora, kiedy to położyli się spać wiedząc ile czeka na nich ciężkiej pracy. Gorian zaś, który wydawał się nie odczuwać działania wina pochylił się nad kartkami przy jasnym blasku ogniska.

Kiedy Kamao i podległy jej oficer napawali się błogim odpoczynkiem na dość wygodnych posłaniach z miękkich, delikatnych liści, Irgan nie myślał nawet o położeniu głowy. Żwawym krokiem maszerował w kierunku fortu ,ciągle starając się zrozumieć w jaki sposób został oszukany i co nie mniej ważne dlaczego. Idąc pieszo nie zdążył jeszcze wyjść na równinę, słońce kryjące się za jednym z masywnych wzniesień nie uspokajało go wcale. Na wąwozy nieuchronnie spadała ciemność. Nariak starał się iść, tak by zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Przemykał w cieniach wzgórz, bardzo cicho. Wyjął niewielki notes z kieszeni surduta. Notes dowódcy pełnił rolę kalendarza, na cienkiej nitce przymocowany był ołówek. Wziąwszy go w palce skreślił kolejny dzień i wsunął notes z powrotem do kieszeni. Cervadiański rok dzielił się na dwa półrocza po sto osiemdziesiąt dwa dni, raz na dwa lata drugie półrocze miało dni sto osiemdziesiąt cztery. Te dwa dni stanowiły prawdziwe święto dla mieszkańców cesarstwa. Wszędzie roiło się wtedy od trup cyrkowych i obnośnych handlarzy. Nie brakowało też drobnych złodziei, którzy na okoliczność obchodzonego Święta Radości łupili kogo popadnie nieźle na tym wychodząc. Święto Radości to wymysł Cesarza, który chciał odwrócić uwagę ludu od jego trosk. Podczas tych dwóch dni nikt nie myślał o kłopotach. Cervadianie zapominają o tym, że przez ostatnie dwa lata byli gnębieni przez tego samego człowieka, który rozdaje chleb i pozwala bawić się za darmo. Zdarzali się oczywiście tacy, którzy nie dali się omamić tanim zagrywkom Cesarza, ale byli tłamszeni szybko przez przytłaczającą większość pragnącą rozrywki.

Irgan nasłuchiwał uważnie ,zatrzymując się co chwilę. Kiedy wrażliwe ucho wychwyciło jakikolwiek podejrzany dźwięk przywierał do ziemi i trwał ukryty pośród traw dopóki nie był pewny, że nic mu nie grozi. Podróżowanie nocą było uciążliwe i niebezpieczne, ale nariak bał się zasnąć w obawie przed niewesołą pobudką w niewoli u grasujących tu bandytów, lub bez sakwy i zdobionego miecza przy boku. Nieoczekiwanie do jego uszu dotarło coś, co przypominało mu tętent końskich kopyt, bez wahania rzucił się w trawę chowając głowę. Dźwięk przybierał na sile i wkrótce nariak nie miał wątpliwości, że wydają go kopyta ciężko uderzające o trawiaste podłoże. Wysoki rangą oficer żywił szczerą nadzieję, że nie skręcą w miejsce, w którym się znajduje. Tyle wszak innych ścieżek i zagłębień pomiędzy wzgórzami mieli do wyboru. Życzeni cesarskiego dowódcy nie spełniło się jednak. Nie zdawał sobie sprawy z jak dużej odległości widać było srebrzyste gwiazdy na jego pelerynie. Wyszyte nicią połyskującą w świetle księżyca dystynkcje błyszczały smutno wabiąc tajemniczych jeźdźców. Kiedy był już pewny, że kierują się wprost na niego zaczął łudzić się, że może to tylko karawana. Karawany jednak nie podróżują tak szybko. Wkrótce byli już tak blisko, że skrywający się wśród źdźbeł Irgan mógł ich policzyć. Jeźdźców było sześciu. Okrążyli nieświadomą swej widoczności ofiarę i po chwili ciepłe tej nocy powietrze przeszył głośny gwizd.

– Wstawaj szczurze! – warknął jeden z jeźdźców – I oby twój mieszek wypchany był gerbalmi10.

Wstał. Nie miał wyjścia. Znalazł się dokładnie pośrodku sześciu rządnych łupu rzezimieszków. Byli już tak blisko, że wyciągnąwszy rękę mógł podrapać wierzchowce za uchem.

– Czego chcecie? – zapytał oficer.

– Dawaj sakiewkę.

Bandyci widząc mnogość oficerskich gwiazd na płaszczu oczekiwali łatwego zysku, domyślali się, że żołd tak wysoko postawionego wojaka nie jest niski. Irgan odpiął mały woreczek i rzucił go w stronę jednego ze złodziei. Napastnik zajrzał do środka i wysypał zawartość na dłoń. Tylko kilka złotych monet spadło na brudne ręce oprycha. Nariak prawie nigdy nie brał w podróż dużych ilości pieniędzy i zaczynał tego żałować.

– Miecz! – rozkazał inny szubrawca widząc drogocenne kamienie na rękojeści. Irgan wyjął miecz z pochwy i nieoczekiwanie obudziła się w nim wola walki, poczuł się zdolny pokonać tych sześciu nieobytych z rzemiosłem wojennym bandytów. Pchnął znajdującego się przed sobą mężczyznę, wbił klingę do połowy i wyszarpnął obracając uprzednio. Nie zdążył jednak unieszkodliwić kolejnego bo stojący za nim zbir uzbrojony w kuszę nacisną spust i umieścił bełt pomiędzy oficerskimi łopatkami. Złodzieje błyskawicznie wydarli ofierze miecz z ręki, wyszarpnęli wysadzaną diamentami buławę tkwiącą za pasem i zdarli przytroczoną do pleców pociskiem lśniącą pelerynę. Materiał jakiego używano do sporządzenia peleryn oficerów pochodziło ze wschodu z dalekiego Amrin. Jeden tylko zakład w tym mieście produkował tak lekkie, a zarazem wytrzymałe płótno. Kiedy już pozbawili nariaka wszystkich kosztowności rozpierzchli się w ciemnościach jak gdyby przestraszeni tym co zrobili.

Śmierć głównego zwierzchnika cervadiańskich wojsk nie mogła pozostać niezauważona. Mimo błędnej decyzji dotyczącej ataku na puszczę nadal pozostawał wyśmienitym strategiem i tak naprawdę tylko on miałby szanse zapanować nad chaosem, wdzierającym się w rozmieszczone na terenie całego kraju wojska. Strata ta była dla cesarstwa bolesna, tym bardziej, że na wschodzie wzdłuż granicy z Królestwem Wizgumanu tworzył się nowy front, o którym tu, na zachodzie, nikt nie miał pojęcia.

Cesarz tym czasem gniewnie przechadzał się wzdłuż sali tronowej słuchając coraz to nowszych, zatrważających raportów. Sytuacja nie była wesoła. Dwie największe twierdze na wschód od Sunerde odmówiły posłuszeństwa, załoga opuściła mury i wiodąc ze sobą chłopów z górskich wiosek kierowała się prosto ku stolicy. Szczęściem tereny na wschodnie znacznie opóźniały marsz, buntownikom trudno było maszerować wśród wysokich gór, ale i tak spodziewać ich należało się w najbliższych dniach. Pozostały czas władca wykorzystywał na ściągnięcie do miasta wiernych jeszcze oddziałów. Sunerde przepełniało się powoli, co wzbudzało niezadowolenie mieszkańców. Piękne, stare miasto zaczynało powoli śmierdzieć. Przybyli żołnierze zaśmiecali je bezmyślnie. Choroby zaczynały zbierać żniwo.

Sunerde to miasto bardzo stare, krążą plotki, że najstarsze w Cesarstwie Cervadii, ale nie należy dawać wiary tym pogłoskom. Bogate zdobienia na najstarszych kamienicach w północnej dzielnicy sugerują, że miasto to powstało za panowania dynastii Togitorów11 około 200r Trzeciej Ery. Wyraźnie wpływy Manriagu – państwa leżącego na północy, za wielką rzeką Hrops pozwalały z dużą dozą prawdopodobieństwa umieścić powstanie miasta w tym okresie. Część miasta, którą w innych miejscowościach nazywa się centralną, leżała przy skale. Całe Sunerde było od wschodu chronione przez strome zbocze góry. Wybudowane zostało na planie półkola i miało tylko dwie bramy: północno – zachodnią i południowo – zachodnią. Przy obydwu bramach stały ogromne, wypuszczone w niebo wieże, które osadzone na szerokich fundamentach broniły wejścia przed nieproszonymi gośćmi, o ile bramy nie stanowiły wystarczającej siły by stawić czoła intruzom. Każda z wież miała więcej niż trzydzieści metrów, ułożona była z ogromnych kamiennych kręgów o średnicy około dwudziestu metrów. Teraz takich kręgów nie tworzy się nigdzie. Bramy znajdując się przed wieżami także nie były tylko ozdobą, gdyby ustawić na sobie sześciu rosłych mężów to pewnie ledwo sięgnęliby szczytu. Trzeba by jeszcze trzech aby mogli dotknąć brzegu muru, w którym osadzone było ogromne skrzydła bramy. Po murze z ciemnego kamienia dzień i noc przechadzali się strażnicy gotowi w razie zagrożenia postawić wszystkich na nogi. Funkcjonujące w mieście trzy dzielnice stanowiły swojego rodzaju kasty, których opuszczenie było nie lada problemem. Na północy znajdowała się dzielnica arystokracji, urzędników, bogatych kupców i cesarskich dostojników. Południową zamieszkiwali rzemieślnicy, drobni sprzedawcy, prości żołnierze. Najgorzej miała się dzielnica zachodnia, w której nędzny żywot wiodła sunerdańska biedota. Wielodzietne rodziny często ledwo mogły wykarmić swoje pociechy, nie mówiąc o zapewnieniu chociażby edukacji. Dostęp do szkół w mieście był zarezerwowany tylko dla tych, którzy mogli płacić. Mieszkańcy zachodniej dzielnicy nie mieli z czego. W centrum stał ogromny pałac, tylko jedna część była zamieszkana przez Cesarza, reszta mieściła sunerdański uniwersytet i Akademią Wojskową.

– Zwołać mi natychmiast Radę Lordów! – zagrzmiał poirytowany Cesarz. Nie wiedział jak to możliwe, że doskonale wyszkoleni żołnierze nie radzą sobie ze śmieciami; chłopami i robotnikami. Obecny w sali strażnik schylił się nisko i pobiegł tak szybko jak mógł by powiadomić lordów o ogłoszonym właśnie spotkaniu. Radę Lordów stanowiło dwudziestu pięciu najbardziej wpływowych przedstawicieli bogaczy w Sunerde. Jako główni doradcy panującego raczej niemiłościwie mieli spory wpływ na decyzje przez niego podejmowane, a że pensje pobierane przez lordów nie należały do najniższych mieli też wpływ na zawartość skarbca. Posiedzenia rady odbywały się w sali sporych rozmiarów, o wysokim sklepieniu. Na środku stał długi stół, po jednej stronie siadał cesarz, po drugiej przewodniczący rady, a po lewej i prawej ich stronie dwudziestu czterech pozostałych lordów. Do sali posiedzeń można było wejść z dwóch stron. Tuż za plecami władcy znajdowały się drzwi na korytarz, z którego dojść można było w każde miejsce pałacu. Za tym przejściem stało dwóch, a w czasie obrad czterech strażników w paradnych mundurach, takich jaki posiadał goniec, który przyniósł wiadomość Irganowi. Drugie drzwi znajdowały się po prawej stronie, jeśli patrzeć od siedzącego naprzeciwko Cesarza przewodniczącego. Było to wejście do kuchni, obok którego stał odziany w błękitno czarny uniform kuchcik oczekując na prośby, czy raczej żądania lordów. Kuchcik – kelner biegł do stołu na każde skinienie obradujących by odebrawszy polecenie pobiec do kuchni i zgłosić zamówienie. Gdy tylko kucharze rozpoczęli przygotowywać zlecony specjał kuchcik wybiegał przed drzwi i znów zajmował swe miejsce po lewej ich stronie.

– Witam! – rozpoczął Cesarz widząc, że wszyscy się już zebrali.

Członkowie rady delikatnie pochylili głowy i władca otworzył leżącą przed nim księgę. Wyuczonym ruchem namoczył misternie ostrzone pióro i zaczął pisać mówiąc jednocześnie.

– Ja, Cesarz Cervadii Rongian XVII otwieram dwunaste posiedzenie Rady Lordów w roku 3086 Trzeciej Ery. Jest dziś sto osiemnasty dzień pierwszego półrocza.

Teraz wielka księga oprawiona dawno temu przez znakomitego introligatora w nie gorszą, czarną, byczą skórę przewędrowała przez ręce wszystkich obecnych, którzy złożyli swoje podpisy.

– Sytuacja jest niewesoła. – stwierdził Rongian poprawiając wysoki kołnierz, który zagiął się lekko – za góra cztery dni będziemy mieli rzesze robactwa pod bramami. Musimy w jakiś sposób pozbyć się tego… problemu.

Zgromadzenie jednomyślnie zwiesiło głowy, dobrze im się razem rozmawiało, jadło, piło i wydawało pieniądze. Poważne przedsięwzięcia nie były ich specjalnością. Odczuwali jednak presję, wszak to ich majątki były zagrożone.

– Może pan, lordzie Namirin. – zaproponował przewodniczący Rady – Pan ma doświadczenie.

Doświadczenie Namirina polegało na tym, że tuż po zakończeniu nauki w szkole wojskowej został wysłany do tłumienia buntu robotników kopalni w okolicach Manaer, miasta leżącego daleko w na południu w górach Kardum. Za zduszenie niesubordynacji w zarodku dostał medal, złoty Order Obrony Cervadii. Niedługo potem poświęcił się całkowicie karierze politycznej i dzięki licznym znajomościom zajął miejsce w Radzie. Teraz chrząknął cicho i mruknął.

– Musiałbym zobaczyć mapy, określić ich położenia. – próbował udawać znawcę. Siedzący obok niego mężczyzna prychnął z nieskrywaną pogardą.

– Jeśli pan pozwoli. – zwrócił się do przewodniczącego – Uważam, że obrona w mieście będzie najrozsądniejsza. Nie mają jak zniszczyć murów i wedrzeć się do środka.

– Mądrze mówisz. – stwierdził Cesarz i zaklaskał w dłonie by przywołać stojącego u kuchennych drzwi służącego – Martwię się tylko o zachodnią dzielnicę. To plugawe, zawszone bydło już się burzy.

– Dajmy im coś, co ich na jakiś czas zadowoli. – zaproponował lord siedzący z prawej strony Cesarza, tuż przy nim. – Przede wszystkim przenieśmy żołnierzy z ich ulic, nie są lepsi od samych mieszkańców.

– Dzielnica południowa nie pomieści wszystkich. – zaoponował inny.

– Jeśli rozdzielimy żołdaków pomiędzy południową i północną dzielnicę to odciążymy najgorszą część miasta. – wyjaśnił pomysłodawca.

– Lordzie Tan! – oburzył się przewodniczący – Chyba nie chce pan umieścić ich przy naszych kamienicach?

– Szanowny panie! – warknął Tan – Jeśli to uwłacza pańskiej godności to możemy zarzucić ten plan. Niech pan tylko ma baczenie na swoich służących bo obudzi się z nożem przy gardle.

Zamilkli. Cesarz przybrał surową minę i spojrzał na swych doradców. Zmarszczone czoło i zaciśnięte wargi odsłaniały skomplikowany proces myślowy jaki zachodził w umyśle władcy.

– Tan ma rację. – mruknął w końcu Rongian – Rozkażemy rozdać chleb, darmowe zapasy. Weźmiemy też część tej miernoty do armii. Niech dostają żołd. Do szkół też obiecamy przyjąć ich dzieci, za darmo. Pasożyty będą wdzięczne.

– Słusznie – powiedział najważniejszy wśród radzących lordów robiąc minę jakby przełykał coś kwaśnego, nie było mu na rękę goszczenie brudnych, niewychowanych wojaków.

– Wyślemy też gońca do Irgana. – dodał Cesarz – Musi być tutaj.

Obrady nie były długie. Po krótkim przydziale obowiązków dostojnicy rozeszli się, by zrealizować zamierzenia ustalone na zebraniu. Nie byli w najlepszych nastrojach. Wykonanie planu wymagało od nich poświęceń a do tych nie przywykli. Gdy tylko zabłyszczały pierwsze promienie słońca goniec na mimbuku wyruszył ku Zairim, by wezwać nariaka do stolicy.

Nagłe szturchnięcie sprawiło, że Yorgo otworzył oczy i drgnął nerwowo. Raptownym ruchem złapał się za głowę. Wszystko huczało i rozmazywało się.

– Oj… – syknął. Kilka centymetrów nad jego twarzą znajdowało się oblicze Kamao.

– Boli? – zapytała wskazując głowę podwładnego. Sendan nie musiał odpowiadać, jego grymasy przemawiały za niego. Towarzyszka młodego oficera zaśmiała się bezczelnie.

– Ty pijusie! – chichotała – Zbyt gorliwie chlałeś to wino.

– Kobieto! – warknął patrząc w oczy przełożonej – Odpuść!

– Pan chyba sam jest sobie winien. – zauważyła drwiąc dalej.

– Jaaasne…

Podniósł się powoli. Widząc bliskość Kamao cofnął się lekko. Ta z czułym uśmiechem na twarzy rozgarnęła mu włosy i mruknęła.

– Wstawaj. Rozpoczynamy szkolenie.

– Szkolenie? – zdziwił się Yorgo – Chciałbym się ogolić, no i zjeść coś.

– Jedzenie – zarechotała restr – W twoim stanie raczej nie przełkniesz ani kęsa. O brzytwach i innych takich rzeczach rozmawiaj z Gorianem. Za pół godziny oczekuję cię przy moim domu.

Odwróciła się na pięcie wcale zgrabnie i rzuciwszy młodzieńcowi zawadiackie spojrzenie, którego w takim stanie nie mógł zauważyć, odeszła w kierunku swojego mieszkania. Gęsto rozmieszczone zielone liście przepuszczały strugi słońca oświetlającego polanę, na której znajdowało się wiszące miasto Eorvel. Musiało być już późno bo mieszkańcy krzątali się żwawo. Do pomieszczenia, które pełniło rolę kwatery Yorgo wpadła nagle Ekra. Uśmiechnięta jak zawsze.

– Dzień dobry! – zawołała wesoło. Humor i samopoczucie gustiana poprawiły się lekko.

– Witaj najpiękniejsza. – rzucił zawadiacko i uśmiechnął się dbając by wyglądało to uprzejmie – Co Cię sprowadza?

– Przyniosłam coś dla Ciebie. – szepnęła i zarumieniła się lekko. Trzymane dotychczas za plecami ręce przeniosła szybko przed siebie, w kierunku oficera. Na wyciągniętych dłoniach spoczywały cienkie skóry, nóż do rzucania i coś w rodzaju talerza. Gliniane naczynie udekorowane było ślicznymi kwiatami malowanymi odręcznie, zapewne przez eorveliańską piękność.

– Co to?

Nie odpowiedziała na pytanie, położyła dary obok Yorgo i z czerwienią na twarzy wycofała się pośpiesznie. Ten wstał i przetarł oczy po czym wśród panującego na zewnątrz rumoru przebrał się w otrzymane skóry, w których, w jego mniemaniu wyglądał śmiesznie. Nie przypuszczał nigdy, że jako dostojny, poważny oficer cesarski będzie zakładał takie stroje. Teraz jednak nawet na swoje paradne wystąpienia na polu bitwy przed kilkoma zaledwie dniami spoglądał z dystansem. Chwyciwszy tajemniczy gliniany wytwór wyszedł na polanę. Odnalezienie Digwina nie zajęło mu wiele czasu. Wódz stał na środku placu w otoczeniu kilku mężczyzn o nienagannie rzeźbionych sylwetkach. Widząc młodego przyjaciela naczelnik rebelii przeprosił podwładnych i powitał przybysza z uśmiechem. Yorgo o dziwo nie czuł się tu obco. Odczuwał wewnętrzny spokój i akceptację. Tej akceptacji nie dane mu było zaznać od lat. Teraz za nic w świecie nie chciał pozbywać się tego uczucia, które prócz tego, że napełniało go drobną obawą dawało poczucie stabilizacji. Po raz pierwszy od bardzo dawna, może nawet od zawsze, mógł powiedzieć, że ma przyjaciół, ludzi, na których może liczyć. Gorian szybko znalazł przyrządy potrzebne gustianowi do porannej toalety. Czysty i ubrany tak jak przebywający w Eorvel Termos stawił się przed siedzącą na progu Kamao. Pani restr patrzyła w ziemię i rytmicznie wbijała w ziemię długi nóż, by za chwilę wyjąć go i cisnąć znów po kilku sekundach. Yorgo chrząknął i stanął obok niej.

– Gotowy? – zapytała.

– Jak nigdy. – odrzekł z uśmiechem mimo rozrywającego bólu głowy.

Teraz pani oficer wyglądała inaczej niż zwykle. Spięte zazwyczaj w kok piękne włosy koloru podobnego do tego, jaki nosiła Ekra zostały rozpuszczone, sztywne, długie ubrania zostały zastąpione skrawkami materiału, które podkreślały wdzięki dojrzałej kobiety. Jej sylwetka wydawała się mniej napięta, swobodna.

– Co masz w ręce? – spytała.

– To? – powiedział wskazując trzymane w ręce naczynie – To dostałem od Ekry.

– Więc mówicie sobie po imieniu? – rzuciła z przekąsem zupełnie innym tonem niż przed chwilą – Pokaż to.

Nie zdążyła nawet dotknąć tajemniczego podarunku od ślicznej eorvelianki, gdy tylko zobaczyła kształt i zdobienia prychnęła głośno ze złością i obrzucając Yorgo obrażonym spojrzeniem zniknęła wewnątrz pomieszczenia. Młody oficer stał przez moment nie rozumiejąc co się stało. Mimo iż zupełnie nie pojmował zachowanie towarzyszki czuł, że zrobił coś nie tak. Zapewne stałby tak dalej głupio drapiąc się po głowie, ale Gorian, któremu udało się zaobserwować całą scenę pośpieszył mu z pomocą.

– To ganduk – wyjaśnił wskazując naczynie – Eorvelskie dziewczęta podarowują takie mężczyznom, których chciałyby wziąć za męża.

– Yyy… – mruknął oszołomiony Sendan.

– Jest zazdrosna. – rzekł z uśmiechem Digwin. Nie chcąc zmuszać nowego sojusznika do myślenia nad tym co zaszło rzucił mu niesiony na ramieniu płaszcz. Czarny materiał od razu wydał się lekki i przewiewny, ale dopóki nie przesunął go w palcach nigdy nie uwierzyłby, że jest tak cienki.

– Dziękuję – burknął z uznaniem patrząc na płótno.

– Nie ma za co. – uśmiechnął się Wódz – Nie pozbawiam Cię stopnia. Dalej nosisz dawne insygnia.

Yorgo spojrzał na tylną część płaszcza.

– Nie, nie… – zarechotał Gorian – myślę, że nie ma potrzeby aż takiego chwalenia się swoim stopniem. Gwiazdki są na prawej piersi.

– Rzeczywiście. – potwierdził i zawahał się chwilę – Dwie?

– Dwie. – kiwnął leniwie głową i spojrzał na pelerynę dzierżoną przez kompana – Chyba Cię awansowałem.

Puścił oko do świeżo awansowanego oficera i ruszył w stronę kwatery Kamao, zatrzymał się jednak na progu zwracając się znów do Sendana.

– Kamao miała dziś z Tobą popracować, ale raczej teraz nie zechce. – miał mówić dalej, ale gniewny głos dobywający się z wnętrza wiszącej nad ziemią chatki przerwał mu.

– Wezmę go.

Powiedziawszy to wyskoczyła szybko łapiąc po drodze swoje ubranie od Goriana.

– Za mną. – warknęła do Yorgo zupełnie tak, jak przy pierwszym spotkaniu. Zdezorientowany oficer energicznie szarpnięty za rękę ruszył w milczeniu za restr. Przerwanie niezręcznej ciszy wydawało się obojgu niewykonalne. Celem ich niedługiej przechadzki okazało się miejsce zbudowane przez rewolucjonistów specjalnie dla nieznających puszczy żołnierzy przybyłych z innych części kraju. Pomiędzy kilkoma drzewami rozciągnięte zostały liny, całkiem podobne do tych, z których zbudowane było Eorvel. Tworzyły one budowlę wysoką niemal tak jak samo miasto, były umiejscowione w takich punktach, że można było przemieszczać się po nich. Wprawiony mieszkaniec lasu bez problemu pokonałby ten linowy twór, ale niedoświadczony oficer będący w puszczy coraz pierwszy spoglądał na konstrukcję z obawą.

– Łap za najniższy sznur! – warknęła sucho ta, u której miał pobierać nauki. Słysząc złość w głosie Kamao wykonał polecenie. Czuł się bardzo niepewnie. Nigdy wcześniej nie wspinał się w żadne miejsce po linie. Podciągnął się lekko, czuł, że niećwiczone od czasu studiów mięśnie zmęczone dodatkowo sporą dawką wina nie współpracują jak należy. Z trudem zgiął ramiona z piekielnym bólem w łokciach. Zwolnił jedną rękę i spróbował chwycić kolejny szczebel nad swoją głową. Wydawało mu się, że jest już blisko, zamknął dłoń, ale tylko opuszki palców delikatnie musnęły cel. Naprężone muskuły drugiej ręki nie utrzymały ciężaru spadającego ciała, które z łoskotem uderzyło o ziemię. Głowa wstrząśnięta nagle sprawiła wspinającemu się młodzieńcowi ogromny ból. Syknął przeciągle chwytając się za głowę i obolały bark. Nie było żadnej ulgi, podźwignięty głośnym krzykiem z nutką pogardy i gniewu podjął kolejną próbę. Wydawało mu się, że ćwiczenia nie będą miały końca, raz po razie wspinał się na coraz wyższe piętra. Spadał coraz rzadziej, ale ramiona bolały tak, że łzy cisnęły mu się do oczu. Po kolejnym nieudanym podejściu obejrzał swoje dłonie, całe pocięte były więzami, przetarcia krwawiły lekko piekąc okrutnie. Nielitościwa Kamao, która instruowała go co chwilę surowym tonem nie pozwoliła mu przerwać wykonywanego zadania dopóki nie osiągnął najwyższego poziomu, a uczynił to dopiero około południa, po trzech lub czterech godzinach mozolnych ćwiczeń. Opuścili to miejsce, które Yorgo nazwał już w myślach wieżą tortur. Restr musiała pomóc mu dokuśtykać do obozu, a widząc klęczącą przy ognisku Ekrę objęła gustiana mocniej i prawie go przytulając prowadziła go przez plac. Długonoga, kasztanowłosa dziewczyna spojrzała na nich wzrokiem zupełnie innym od tego niewinnego, którym raczyła obdarzać wszystkich wcześniej. Nie patrzyła jednak długo, kiedy spotkała zimne oczy pani oficer podniosła leżący przed nią klosz i zaczęła obracać leżący pod kloszem chleb walcząc ze sobą by nie zerknąć raz jeszcze. Kilka rumianych już bochenków dopiekało się by posilić eorveliańskich wojowników odpoczywających w cieniu, na skraju polany.

Restr rzuciła go na ziemię i spojrzała mu w oczy.

– Przyniosę coś do jedzenia. Teraz może będziesz w stanie jeść.

Uśmiechnął się i skinął głową z wdzięcznością. Kątem oka obserwował krzątającą się w pobliżu Ekrę, właśnie wyjmowała z ognia pulchne bochenki i częstowała nimi wojowników. Za nic nie chciał by do niego podeszła, nie dlatego, że mu się nie podobała ale nie chciał narażać się swej przyjaciółce.

Kamao prędko uwinęła się i przytaszczyła dwa półmiski pełne gorącej pieczeni polanej sosem i warzyw. Pani oficer usiadła obok i uśmiechając się zgrabnie zaczęła jeść zupełnie nie zauważając morderczych spojrzeń rywalki.

Tymczas w stolicy obrady Rady Lordów zostały przerwane przez przybycie kapitana warty. Zdyszany wojak bez pukania wpadł do sali obrad krzycząc, że wschodnia rebelia jest dwie godziny od Sunerde.

– A niech to! – ryknął Cesarz Rongian. – Lordzie Tan. Proszę natychmiast wysłać gońca do Manriagu.

– Wasza wysokość! – zaoponował Tan. – Manriag wykorzysta słabość Cesarstwa i przesunie granicę z Hropsu.

– Jeśli się nie pośpieszą nie będzie czego wykorzystywać. – odparł Cesarz i w pośpiechu opuścił salę ciągnąc za sobą kapitana.

– Powiadom wszystkich. Chcę widzieć każdego, kto zdolny jest trzymać broń na posterunku! Czy to jasne?

– Jak słońce Cervadii! – odrzekł szybko wojak i biegiem rzucił się by wykonać rozkaz.

Sytuacja była dramatyczna, wszyscy lepiej wyszkoleni i doświadczeni dowódcy związani byli walką na zachodzie pod wodzą Irgana. Tak przynajmniej myślał Rongian. Władca co sił w nogach gnał ku wierzy zwiadowców. Wysoka budowla wznosiła się ponad Uniwersytet Sunerdiański i Akademię szkolącą oficerów. Umieszczone w wierzy gniazda mimbuków wyglądały na tle zachodzącego słońca złowrogo i odpychająco. Wartownik przed drzwiami zasalutował i otworzył je kłaniając się nisko.

– Wasza Wysokość raczy skorzystać z windy?

Winda była wspaniałym wynalazkiem inżynierów z Uniwersytetu, wiele miesięcy pracowali nad systemem sznurów i przekładni by jednym ruchem wznieść klatkę z pasażerem na sam szczyt.

– Nie. – odrzekł Cesarz. – Proszę zawołać Bongrana.

– Informuję uprzejmie, że pan oficer prosił by mu nie przeszkadzać

Władca zmarszczył czoło.

– Czy prosił bym ja mu nie przeszkadzał? – zapytał.

– Oczywiście, że nie. – mruknął strażnik i salutując po raz wtóry zniknął w wierzy.

Bongran był wysokim i chudym jak tyczka mężczyzną, kości sterczały zewsząd i wydawało się, że tylko na nich wisi skóra.

– Witam. – bąknął oficer bez przesadnej wylewności.

– Czy ukończył pan pracę nad tymi pociskami? – zapytał Rongian przechodząc od razu do rzeczy. Mimowolnie krzywił się widząc zaniedbany mundur i brudną twarz oficera. Zniszczony płaszcz nie dodawał mu uroku. Cesarz zastanawiał się jakim cudem ten człowiek nosi tytuł restra ale szybko przypomniał sobie kto i dlaczego obdarzył go takim zaszczytem. Służba w jednostkach informacyjnych nie była łatwa a restr Bongran spisywał się w niej doskonale, wręcz nadzwyczajnie. Od czasu pobytu w szkole oficerskiej wydawał się być idealnym kandydatem. Niejednokrotnie już udowadniał, że jego umiejętności infiltracji i zdobywania informacji są poza zasięgiem każdego innego oficera.

– Gotowe. – odrzekł żołnierz głośno wypuszczając powietrze płaskim nosem. – Co postanowiła Rada?

Cesarz cofnął się i spojrzał zdziwiony na restra. Skąd od wiedział?

– Pachnie mi strachem i bezradnością. – wyjaśnił Bongran.

– Nie wiem czy powinienem ściąć pana za obrazę czy puścić mimo uszu! – wykrzyknął Cesarz.

Oficer wzruszył ramionami i z obojętną miną pokiwał głową.

– Może przyznać rację? – mruknął cicho i czym prędzej kontynuował by nie rozzłościć władcy. – Pociski czekają w magazynie na wykorzystanie.

– Proszę zmobilizować cały oddział. – rzekł Rongian. – Chcę by dowodził pan akcją osobiście. Zabierzcie każdą sztukę tego wynalazku i obrzućcie nimi te szczury przedzierające się przez góry. Są w przełęczy półtorej godziny stąd, opóźnijcie ich tak długo jak się da.

Delikatnie skinienie głowy musiało wystarczyć. Oficer obrócił się na pięcie i bez salutowania ruszył do wieży krokiem wcale nieśpiesznym.

Na murach panował nie lada gwar, nie tylko ściągnięci dla obrony miasta ale i mieszkańcy miasta z tym co akurat znaleźli stali na murach rozmawiając głośno. W ruch poszły kosy, widły, tasaki czy młoty. Dwóch synów kowala miało w rękach nawet naprędce wykute tarcze z brązu, które owlekli skórą. Mieszczanie gotowi byli do obrony, do walki o swoje domostwa bez względu na to czy darzyli Cesarza i jego urzędników sympatią czy też nie.

– Ciekawe jak udało się Gorianowi zebrać taką armię na wschodzie. – dziwił się lord Tan.

– Tym bardziej, że do niedawna dostawaliśmy regularnie płótno z Amrin i nie zerwano łączności pocztowej. – dodał Namirin.

Wpatrywali się przez moment w bezkresny step rozciągający się przed bramami Sunerde. Obaj wychowali się w tym mieście i znali każdą piędź ziemi w obrębie murów. Nie bardzo docierało do nich, że ta ogromna twierdza może stać się łupem rebeliantów, jakiegoś chłopstwa dopominającego się swych praw. Mętne mięli tylko pojęcie o tym czym jest rebelia i o co cały ten ambaras.

W Eorvel atmosfera nie była tak napięta, wojownicy odpoczywali po trudzie ostatnich potyczek na skraju lasu. Kobiety doglądały rannych a oficerowie radzili nad kolejnym posunięciem. Nie czuć było zupełnie tej grozy, która udzieliła się obywatelom stolicy. Yorgo wywnioskował, że trudy życia codziennego nauczyły tych ludzi nie martwić się na zapas. Traktowali wojnę jak kolejną trudność do przezwyciężenia. Byli silni i zdeterminowani. Młody oficer błyskawicznie zauważył, że mimo iż niemal codziennie chowano nowe ciała nie opłakiwano ich, nie żałowano ich śmierci i nikt nie nosił żałobnych barw. Poległych traktowano jak bohaterów a ich śmierć jako część życia, która przecież dopada każdego. Wcześniej lub później. Opowieści Kamao o Tormes sprawiły, że poczuł się głupio i nagle jego sposób postrzegania świata wydał mu się płytki i infantylny.

– Wódz wzywa. – mruknął do oficerów barczysty eorvelczyk imieniem Szermet, brat Ekry i przywódca Eorvel.

– Posterunki utrzymane, ataki odparte. – uśmiechnął się Digwin. – Jest się z czego cieszyć.

– Dopóki siedzisz w lesie nie masz szans na zwycięstwo. – zauważyła przytomnie Kamao. – Proponuję zebrać wszystkich przekabaconych na naszą stronę mieczników i wysłać ich na skraj lasu. Niech umocnią pozycję. Nie najlepiej znoszą pobyt w lesie, nie możesz ich tu trzymać w nieskończoność.

– Przemyślę. – bąkną Gorian zaskoczony tak nagłą a zarazem trafną oceną sytuacji. Rzeczywiście, rewolucja potrzebowała nowej iskry i ruchu w kierunku centralnej części kraju.

– Cisza! – wszyscy zamilkli choć nie wiedzieli dokładnie o co mu chodzi. – Słyszeliście?

Nikt nie słyszał, nikt prócz Szermeta i kilku jego podwładnych o bystrych uszach, którzy rozglądali się nerwowo. Woleli zaufać doświadczonego eorvelskiemu wojownikowi i zachowali ciszę.

Kamao nieświadomie chwyciła Yorgo za rękę i ścisnęła delikatnie. Sendan od razu zauważył uwieszoną na rękawie restr ale udał, że nie obchodzi go to wcale.

Ogromny cień przesunął się leniwie nad polaną, wszystkie oczy powędrowały w górę.

– Wprowadź ludzi w las. – szepnął Szermet do Goriana. – Wszystkich.

Było jednak za późno, ogromna kula ognia spadła w sam środek otwartej przestrzeni.

– W las! Wszyscy w las! – ryknął Szermet.

Yorgo, który był najbliżej wciąż leżał na ziemi nie do końca rozumiejąc co się dzieje.

– Wstawaj! – ktoś szarpnął go by postawić na nogi.

Gustian kątem oka zobaczył dwóch płonących mieczników wirujących w morderczym tańcu na brzegu polany.

– Uciekaj! – został brutalnie pchnięty w kierunku drzew. Chaos niemal uniemożliwiał myślenie, wszystko wirowało ale Yorgo skręcił i zdzierając z siebie pelerynę ruszył w stronę oszalałych mieczników. Prawdopodobnie gdyby mięli na sobie stalowe pancerze nic wielkiego by się im nie stało ale płócienne koszule otrzymane w prezencie od Tormes zajęły się ogniem błyskawicznie. Ogień parzył skórę i wykradał cenne powietrze.

Yorgo zgrabnie przeskoczył stos drewna przygotowanego do utrzymania ognia w paleniskach i zanim spadł zdążył pchnąć jednego z wojów do stojącej nieopodal zrządzeniem losu balii pełnej wody. Gdy tylko jego nogi dotknęły ziemi odbił się i rzucił na drugiego żołnierza obejmując go ciasno peleryną. Skryty w delikatnym materiale miecznik stracił przytomność ale drugi o własnych siłach wypełzł z balii. Yorgo złapał nieświadomego mężczyznę za kostki i przetargał go w zarośla. Tam padł obok mieczników dysząc ciężko. W mig pojawiły się przy nich kobiety, które zajęły się opatrywaniem poparzeń, tuż za nimi przybiegła Kamao.

– Nic ci nie jest? – zapytała z troską. Nie spodziewała się takiego czynu po oficerze, który niedawno miał swoich żołnierzy za bezużyteczne mięso do rzucenia wrogowi gdyby trzeba było się wycofać.

– W porządku… Co to było?

– Smok. – wyjaśnił Gorian kroczący tuż za Kamao. – Widziałem już takie we wschodnich górach.

– Skąd się wziął? – zapytał Szermet dogoniwszy ich w lekkim truchcie. – To pierwszy jakiego widziałem.

– O ile znam się na smokach to nie jest tu przypadkiem. – wycedziła przez zęby Kamao. – Szermecie, zbierz swoich ludzi, zabierzcie rannych i przenieście się na południe. Yorgo, miecznicy to twoja działka skompletuj oddział i wyprowadź z lasu, będziecie musieli na mnie poczekać. Ja zorganizuję oddział łuczników. Gorian pójdzie z Yorgo.

– Myślałem, że to ja tu dowodzę. – mruknął Digwin.

– Nieudolnie. – skwitowała restr. – Prędzej trafisz na sunerdiański szafot niż na tron.

Bez słowa pociągnęła Yorgo na stronę.

– Uwiń się szybko z tymi drewnianymi klockami. W lesie pożytek z nich żaden ale od biedy mogą maszerować w polu. Jak się pośpieszymy to dotrzemy do Zairim przed wschodem.

– O co chodzi? – zapytał zdziwiony, restr nigdy nie była aż tak zdenerwowana.

– W tę rozgrywkę wtrąciła się trzecia siła. – kobieta starała się zachować spokój za wszelką cenę. – To nie był jakiś sobie smok, to był smok bojowy a tylko jedna armia ma w swych szeregach te bestie i ja wiem jaka.

W Sunerde nawet lordowie stali na murach czekając na przeciwnika. Z niepewnymi minami oczekiwali nadejścia wrogiej siły. Każdy wyobrażał sobie inaczej nadchodzące oddziały, nie wszyscy wykazywali się realizmem. Lord Namirin, na przykład widział oczyma wyobraźni odzianych w łachmany wieśniaków z widłami, lord Tan natomiast zupełnie nie wiedzieć dlaczego oczekiwał fali kawalerzystów w ciężkich płytowych zbrojach. Cesarz obawiał się bandy opatulonych futrem mieszczan z Amirin, którzy w dłoniach nieśli będą śmiercionośne łuki a w skórzanych pochwach ostre jak brzytwa miecze. Władca bał się nagłej śmierci. Nie dożył nawet wieku lat czterdziestu, nie miał żony ni syna i obawiał się zostawić władzę w rękach lordów, których bądź co bądź uważał za darmozjadów i nieudaczników.

Niektórzy słabli z nadmiaru emocji a inni nie mogli wręcz ustać w miescu, część rozmawiała żywo o tym jak to posieka każdego na swej drodze a część z obawą wzywała imion bogów by odparli za nich przeciwnika.

1Stopień młodszego gustiana otrzymywało się tuż po ukończeniu sześcioletniej nauki w Akademii. Adept miał po ukończeniu szkoły 26 lat. Hierarchia oficerów w wojsku cesarskim wyglądała następująco; pierwszym stopniem był mł. gustian, następnie: st. gustian, mł. drik, st. drik, restr, marum, mł. inst, st. inst, nariak.

 

 

 

2Termistrz – średni stopień podoficerski. Hierarchia podoficerska: mł. arsan, st. arsan, voldik, norg, termistrz, mł. eing, st. eing, nogal.
3Tytuł nariaka – najwyższy tytuł wojskowy nosiło co najwyżej dwóch oficerów: zwierzchnik Armii wschodniej i zachodniej. W czasie kiedy nariakiem na zachodzie był Irgan nie było nariaka wschodniego. Irgan był więc najwyższy stopniem w całym cesarskim wojsku.
4St. Inst to stopień jaki w naszym świecie bez wahania zaliczylibyśmy do korpusu generalicji, mimo, że Cervadianie nazywali to korpusem oficerów. Wszyscy oficerowie powyżej stopnia restra czyli: marum, mł. Inst i st. Inst oraz nariak stanowili bezsprzeczny człon dowódców Armii, w większej części przed nominacją Cesarz musiał upewnić się, że są oni wierni jemu i ojczyźnie.
5Zachodnia Armia przed wybuchem rewolucji toczyła dwudziestoletnią wojnę z sąsiadem zza zachodniej granicy. Gorian przyczynił się znacznie do wygrania tej wojny, ustąpił po miażdżącym zwycięstwie. Stąd doskonale znał puszczę.
6Niski stopień podoficerski. Patrz przypis 2.
7 Ilość gwiazd była symbolem miejsca żołnierza w hierarchii oficerskiej (patrz przypis 1. Strona 1), im więcej gwiazd tym wyższa pozycja. Podoficerowie nie nosili peleryn, stopnie podoficerskie rozpoznać można było po ilości poziomych belek noszonych na lewym ramieniu.
8Eorvel to miejsce, w którym znaleźli się Yorgo i Kamao. Tak nazywa się to wiszące miasto będące główną siedzibą Wielkiej Armii Rewolucyjnej.
9Mimbuki – Ogromne ptaki żyjące niegdyś tylko w najwyższych partiach gór, kilka stuleci przed rewolucją udało się je udomowić i wykorzystać. Korzysta z nich wojsko, które stworzyło specjalny oddział zwiadowców na tych wielkich zwierzętach. Mimbuki są nadzwyczaj łagodne, spokojne, ale dostojne i silne.
10Gerble to waluta Cesarstwa. To złote monety bite przez cesarską mennicę. Z jednej strony miały wizerunek Cesarza z drugiej sylwetkę mimbuka z ozdobnym grawerunkiem. Gerbel dzielił się na 40 tryzji. Tryzje miały ten sam wzór, ale wykonane były ze srebra.
11Togitorowie rządzili na początku Trzeciej Ery, ich rządy nie były jednak długie. Od 112r. (Cesarz Umbet I) do 204r (Cesarz Umbet IV). Ostatnia faza ich rządów charakteryzuje się wprowadzeniem interesujących zdobień rodem z północy, co znacznie ułatwia datowanie powstania budynków z takimi właśnie zdobieniami. Po detronizacji Umbeta IV zaprzestano wykonywania tych ozdób. Były to głównie postaci rycerzy na koniach lub myśliwych polujących na szlachetne zwierzęta.
Koniec

Komentarze

przypisy wyszły tu beznadziejnie. Przepraszam.

1.Jesteśmy na wojnie panie Yorgo… Domowej, ale jednak wojnie.

Sugerujesz że wojana domowa jest "mniej" ważna, może krwawa, niż zwykła? Proponuje poczytać coś o wojnie secesyjnej w USA. I bitwe pod Gettysburgiem.

2. Nie lepiej te przypisy wpleść jakoś w tekst? I tak nikt nie zapamięta hierachi wojskowej cesarstwa czytając przypis, nie będzie mu się chciało. Chyba że sie jakiś fanatyk trafi.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

nic takiego nie sugeruję. 5 stycznia piszę egzamin z historii USA więc coś tam czytałem ;)

 

Przypisy wyglądają całkiem inaczej kiedy są na każdej stronie... następnym razem wstawię je inaczej.

"...wyrzuciwszy pierś do przodu przy pomocy lunety..." to mój stanowczy faworyt. Dopiero zaczęłam, ale już widzę problemy z szykiem zdań. Wrócę później.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

który dumnie wyrzuciwszy pierś do przodu, przy pomocy lunety bacznym okiem badał rozciągające się przed nim miejsce straszliwej potyczki. - brak przecinka po prostu ;)

Dziękuję.

Wyrzucanie piersi też nie brzmi zbyt fortunnie...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

wyrzucić pierś do przodu brzmi niefortunnie? Chyba trafiłem na złą stronę internetu. ;)

Wyrzucanie piersi skojarzyło mi się z wywalaniem popsutej piersi z kurczaka do śmietnika <żart> ;) Ale może jednak "wypiąć" brzmiałoby lepiej?

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Nie wiem, na jakąs stronę chciałeś trafić, ale "wyrzucanie piersi" nadal jest dziwnym, zgrzytającym zwrotem.

 

Nie jedynym zresztą. Niestety, nie przebrnę przez cały tekst. Jest napisany męczącym, zaśmieconym masą niepotrzebnych rzeczy, wtrąceń, informacji i określeń stylem.

 

Poza tym tak, interpunkcja ma znaczenie, nie tylko w przypadku wyrzucania przy pomocy lunety, ale i w wielu innych, gdzie brak przecinka potrafi zmienić sens całego zdania.

Jak się obniża postawę? Czy to znaczy: przygarbił się?

gustian1 i inne tym podobne wyglądają jak nicki internetowe a nie nazwy rang wojskowych, ale to moje subiektywne wrażenie.

"Rok temu dopiero z niewielkim okładem skończył szkołę..." - skończył szkołę z okładem na głowie? Szyk zdania, podobnie jak interpunkcja, jest ważny.

Zdarzają się też powtórzenia, i to czasem drastyczne. Na przykład Tu:

"Wkoło pełno było wojaków wszelkiej formacji: łuczników, mieczników, dumnych toporników z północy, włóczników i oszczepników, po mundurach rozpoznać też można było kawalerzystów z ich sztywnymi kołnierzami i konnych łuczników z emblematem orła na piersiach. Łucznicy konni byli elitą armii Cesarza. Oddział liczył zaledwie sto dwadzieścia osób ale ich siła była miażdżąca. Mimo posiadanego w nazwie łuku znali umiejętności fechtunku, walki na topory i bronią miotaną. Walka na sztylety także nie była im obca, pozbawieni konia nieludzko razili z gruntu, a walczyli zawsze do końca. Wojownicy o ogromnej wytrzymałości na ból i zmęczenie byli chlubą swojego dowódcy, restra Zoruma Stinara. Restr był kolejnym stopniem po driku."

 

Zbroja spoczywająca komuś na grzbiecie jest przerażająca.

Do tego dochodzą błędy w zapisie dialogów.

"Miecz zabarwiony był na czerwono i w ostatnich promieniach słońca błyszczał złowrogo. Chciał coś rzec, ale..." - Miecz chciał coś rzec?

"Kucnął i przez chwilę zbliżał głowę do kartki..." - To brzmi tak, jakby trzymał nogę między nogami i jeszcze się pochylał, by coś dojrzeć. To raczej kartkę przysuwa się do twarzy, a nie odwrotnie.

Czym szeleściły szeregi? Suchymi liśćmi? Kartkami papieru? Szelest to raczej nie jest odgłos, który kojarzy się z odzianymi w zbroje żołnierzami.

"Pozbawieni konia nieludzko razili z gruntu" - to ponownie bardzo dziwne, niezgrabne zdanie.

 

Zatrzymałam się mniej więcej w miejscu "Jego twarzy była na pewno groźną bronią", bo jak wyobraziłam sobie gościa, który wychodzi na pole bitwy i pokonuje przeciwników samym wyrazem twarzy, uznałam, że to wystarczy.

 

W tekście jest za dużo rzeczy, dosłownie, do tego dochodzi pewna niezgrabność językowa. Źle się to czyta, przynajmniej mnie, po prostu. Główny bohater jest śmieszny, nie wzbudza sympatii ani nawet politowania, nie zachęca do tego, by zaglębiać się dalej w jego losy.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wyrzucanie piersi jest całkowicie normalnym zwrotem odnoszącym się do zabawnego podrzucenia cycków w górę przy próbie stawania na baczność!

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Nowa Fantastyka