
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– No to się nasiedziałem.
Starzec westchnął, powoli wstał z ławki i kilkoma porządnymi klepnięciami otrzepał z kurzu cienką sukmanę. Ludzie z wioski nie powinni przecież widzieć jak wyleguje się na słońcu. To mogłoby zagrozić jego reputacji. Położył się więc na trawie, przytknął ucho do ziemi i czekał.
– Wołchwie! Wołchwie!
„O nie, tylko nie on.”
– Przeszkadzasz mi, chłopcze. Trawy są dzisiaj nie swoje, a jak mam im pomóc, kiedy ciągle mi ktoś przeszkadza?!
– Niech wołch posłucha! Byłem dzisiaj nad rzeką, niedaleko miejsca, gdzie tatko ryby łowi.– opowiadał z przejęciem zdyszany młodzieniec.
– Wirko! Chyba wyraźnie dałem do zrozumienia, że to nie jest najlepszy moment!
– Widziałem sylfidę! Najprawdziwszą sylfidę!
Dziad podniósł się z ziemi z szyderczym uśmiechem, dobrze znając skłonność chłopca do bajdurzenia. Wprawdzie silna, ojcowska dłoń nieraz już próbowała sprowadzić go na ziemię, jednak było to jak rzucanie grochem o ścianę.
– Doprawdy? A jak wyglądała?
– No, tak, jakoś… nie miała wyglądu.
– Więc skąd wiesz, co widziałeś?
– No bo ona…– tu chłopiec zaczerwienił się jak burak, po czym zaczął mamrotać coś pod nosem. Wołchw czekał cierpliwie, przygładziwszy długą brodę.
– Była piękna.
– Yhm. I nie miała wyglądu, mówisz?
Wirko energicznie pokiwał głową. Wołchw zamyślił się przez chwilę, miętosząc powolnymi ruchami włosy na czubku głowy. Musiał przyznać, że tym razem chłopiec nie gadał od rzeczy.
– Opowiedz mi o niej coś więcej.
Z tym był mały kłopot. Owszem, chłopiec zgrabnie zaczął swą opowieść, relacjonując z przejęciem cały poranek, lecz doszedłszy do spotkania z niezwykłą istotą, stanął w martwym punkcie. Nie potrafił wyrazić swych doznań. Paplał coś o mieszaninie barw, którą zobaczył, ale tak naprawdę sam nie był pewien, czy dostrzegł w niej jakiś konkretny kolor. Czerwień przechodząca jakby w czerń… A może był to błękit z niewielką domieszką zieleni? Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele, czy może raczej straszliwy chłód? Najpierw chyba opanowała go radość i podniecenie, a dopiero potem strach, lecz co z euforią i smutkiem ogarniającymi go na przemian?
Wołchw słuchał chłopca z coraz większym niepokojem. Bogi przecież już dawno przestały interesować się tą okolicą. Odwróciły wzrok, a wraz z nim znikło wszystko, co nieludzkie. Rzeczy piękne i niepojętne rozumem, czasem potężne, groźne, szkaradne, uosabiające całą tajemniczość i skrywaną moc świata, przy których człowiek czuł się marnym jak proch, jakby był malutkim wśród najmniejszych. Dzieła rąk były wobec ich siły niczym, wiedza pokoleń pustymi kartami z dziecinnymi bazgrołami. Teraz ludzie stali się dumni i pyszni, łaknęli jedynie władzy i bogactw. Kiedyś było inaczej…
*
Dzieciak cały czas gadał. Ględził o wszystkim: o siostrze, co spotkała w lesie wilka, o stryju, co złamał nogę, o południcach, które widział w polu, o nocnicach, podchodzących po zmroku do chat, o duchach, z którymi się bawił, o wilkołaku wyjącym w pobliskiej puszczy, o…
– Od długiego gadania się ślepnie, wiesz o tym?
Na chwilę podziałało. Dziad nie mógł się nadziwić szczegółowym opisom stworów, ale rozsądek podpowiadał mu, że Wirko zmyśla. Pierwszą osobą, która powinna coś dostrzec był przecież wołchw! To on miał dar i dotyk. Nauczyciel nie przekazałby mu starożytnej wiedzy przodków, gdyby nie był jej godzien! W młodości widział i słyszał znacznie więcej, niż zwykli ludzie: świat duchów i potworów nie był mu obcy, potrafił przewidzieć niebezpieczeństwo, wsłuchać się w czyjeś myśli i pragnienia, uleczyć samymi dłońmii ustami. Przeganiał posłuszne mu zmory i zło. Moc w nim była.
Stanęli w końcu nad rzeką. Chłopiec wskazał gęste szuwary, w których rzekomo spotkał sylfidę. Choć woda była tam dość płytka, sięgała zaledwie do pasa, starzec nie miał zamiaru się moczyć. Usiadł jedynie na brzegu i czekał.
– Nie przyjdzie, jak będziesz tak głośny.– mruknął do Wirka, który zapomniał już o groźbie kalectwa.
– Przyjdzie, przyjdzie.– zaśmiał się chłopiec, szczerząc zęby.
Po kilku godzinach oczekiwania dziad uspokoił się i poczuł ogarniającą go senność. Miał rację. Nic się nie wydarzyło.
– Bądź chwilę cicho, muszę posłuchać głosu ziół.– rzekł i położył się wygodnie. Wołchw nie mógł przecież tak po prostu spać. Każda jego czynność musiała mieć jakiś sens.
Dziad obudził się nagle, jakby ktoś krzyknął mu nad uchem. Intuicja. Spojrzał na chłopca i oniemiał. Wirko wyglądał, jakby wpadł w trans: bujał się w przód i w tył, patrzył przed siebie błędnym wzrokiem, a z ust spływała strużka śliny. Wołchw rozejrzał się dookoła, przerażony. Byli sami. Nikogo nie dostrzegł, nie wyczuwał niczyjej obecności. Zbliżył się powoli do chłopca i pomachał mu ręką przed oczyma. Bez reakcji. Znachor słyszał walące coraz głośniej serce dzieciaka. Zebrał się w końcu w sobie, zaczerpnął powietrza i położył rękę na jego czole. Poczuł falę gorąca rozlewającą się po całym ciele. Krew mocno zapulsowała mu w żyłach, mięśnie zesztywniały, a zdrętwiały język z wielką siłą dociskał podniebienia. Oddychał bardzo szybko, zaczynał rzęzić. Chciał walczyć, pomóc chłopcu, lecz było to ponad jego siły. Wyczerpany, otworzył oczy i wszystko nagle się uspokoiło, nawet Wirko zachowywał się normalnie.
– Widziałeś ją, wołchwie?– zapytał, dysząc ciężko.
– Ni… tak. Widziałem.
Był pewien, że coś zobaczył. Dostrzegł jakiś ruch: dziwny kształt na ułamek sekundy mignął mu przed oczyma.
– Piękna, prawda?
– Wracamy do domu, ale już!
Szli w milczeniu. Wołchw był bardzo zdenerwowany. Jeszcze nie doszedł do siebie.
– Jak masz na imię?
Dziad spojrzał zaskoczony na chłopca. Wołchw nie posiadał przecież imienia. Wołchw jest wołchwem. Nie ma kobiety, ani przyjaciół. Nie można z niego żartować, nie można o nim mówić. Do chaty wołchwa, leżącej poza granicami wioski, nikt nie miał prawa wstępu. Przeszkadzać wołchwowi w czymkolwiek było niebezpiecznym nietaktem. Wołchwa się bano.
– Pamik– wymamrotał starzec.
– Ale mówię ci to tylko przez wzgląd na tę sylfidę! To jest tajemnica!- zreflektował się po chwili.
– Ładnie– rzekł uśmiechnięty od ucha do ucha młodzieniec.
*
Po dwóch dniach bezwładne ciało Wirka przyniesiono do wołchwa. Starzec bez słowa odebrał je z rąk ojca, spojrzał groźnie na przybyłych chłopów i zatrzasnął przed nimi drzwi swej chaty. Chłopiec wciąż żył, lecz był w tragicznym stanie. Ciałem wstrząsały silne dreszcze, pojawiła się gorączka, z ust zamiast śliny toczyła się piana. Chory kilka razy wymiotował, nie trzymał moczu, ani kału. Dziad nie odstępował go ani na krok. Czuwał całą noc, próbując wszystkich znanych mu lekarstw i kuracji. Nie pomagały maści ani zioła, wywary wywołały jedynie wymioty, specyfiki nie chciały się przyjąć, nawet dotyk był bezskuteczny, tak jak całonocne rytuały i żerwty składane przodkom.
Bał się, że tak będzie. Kilkakrotnie ostrzegał chłopca, a w końcu wyraźnie zabronił mu wracać nad rzekę. Kazał ojcu zamknąć go w domu, lecz niesforny chłopiec uciekał, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Wołchw krążył nawet przez pewien czas wokół jego chaty, mając nadzieję, że zdoła jakoś powstrzymać dzieciaka. Wirko nikogo nie słuchał. Teraz umierał Dogasał.
– Nic nie wskórasz– starzec wyrzekł w końcu słowa, które męczyły go od dwóch dni. Przegrywał. Chciał jeszcze walczyć, choć nie miał pojęcia jakiego oręża użyć.
Był środek nocy, gdy przyszedł nad brzeg. Wymknął się wcześniej niepostrzeżenie z chaty, omijając czuwających chłopów. Słyszał ich smutne, żałobne śpiewy. Pieśni dla umierających. Wołchw powoli wszedł do rzeki. Szuwary skąpane były nikłym, bladym światłem księżyca, który odbijał się w tafli przejrzystej wody. Starzec brodził wśród trzcin, z trudem posuwając się naprzód. Gdy woda sięgnęła mu szyi, obrócił się i stwierdził, że brzeg był poza zasięgiem wzroku. Dopiero wtedy strach ścisnął mu serce. Wiedział, że nie był tu sam. Postał chwilę, nasłuchując. Nagle świat się zatrzymał. W uszach coś zaszumiało, serce zabiło mocniej, poczuł znajomą falę ciepła rozchodzącą się po całym ciele. Tym razem uczucie było bardzo przyjemne. Wypatrywał przed sobą ruchu, lecz niczego nie dostrzegł. Wreszcie usłyszał, czy może lepiej: poczuł znajomy głos. Coś mówiło w jego głowie, to nie był jedynie dźwięk. Rozumiał czyjeś myśli i uczucia.
– Czekałam na ciebie, Pamiku. Długo czekałam.
Wołchwowi wydawało się, że zaczyna tonąć. Myśli formułował z coraz większym trudem, ogarniała go szaleńcza mieszanina uczuć i doznań.
„Chłopiec miał rację. Ona nie ma wyglądu.”
to nie jest koniec :)
Dziad spojrzał zaskoczony na chłopca. Wołchw nie posiadał przecież imienia. Wołchw jest wołchwem. Nie ma kobiety, ani przyjaciół. Nie można z niego żartować, nie można o nim mówić. Do chaty wołchwa, leżącej poza granicami wioski, nikt nie miał prawa wstępu. Przeszkadzać wołchwowi w czymkolwiek było niebezpiecznym nietaktem. Wołchwa się bano.
- Pamik- wymamrotał starzec.
- Ale mówię ci to tylko przez wzgląd na tę sylfidę! To jest tajemnica!- zreflektował się po chwili.
- Ładnie- rzekł uśmiechnięty od ucha do ucha młodzieniec.
Ten fragment najbardziej przypadł mi do gustu.
Dziękuję :)